Читать книгу Re-Horachte - Dariusz Kankowski - Страница 10
Rozdział IV: Horyzonty
ОглавлениеPiach na plaży parzył w stopy. W lesie było duszno jak w rozgrzanym piecu i jedynie w ciepłej morskiej wodzie rozbitkowie mogli się nieco ochłodzić. Słońce przypiekało z taką mocą, że po kąpieli Michał znów poczuł zawroty głowy. Schował się w cieniu palm.
W pobliżu próżnowali Mike i Darek. Ivy się opalała, a Gary i Eric, gawędząc wesoło, siedzieli na brzegu, zaś fale obmywały im stopy. Radek i Krystian przeczesywali plażę w poszukiwaniu wszelkich żyjących stworzonek. Kiedy Michał poczuł się odrobinę lepiej, dołączył do nich. Olbrzymi krab rozpoczął pasjonującą walkę z innym, nieco mniejszym. Bójka trwała dość długo, aż większy odciął drugiemu jedno ze szczypiec. Całą trójkę rozbawiła zaciętość skorupiaków. Obserwację zakończył Eric, który podszedł do nich i przebił kraba naostrzonym kijem.
– W sam raz na śniadanie – powiedział z uśmiechem.
– To co będziemy teraz robić? – zapytał Krystian, licząc na jakieś ciekawe zajęcie.
– Chyba pora coś zjeść – stwierdziła Ivy.
– Dobra – ożywił się Gary. – To bierzcie kije i idziemy!
– Gdzie? – zdziwił się Radek.
– Zobaczycie. Weźcie kije, które tam leżą, i chodźcie z nami.
– Co będziemy robić? – dopytywał się Krystian.
– Poszukamy żółwich jaj – odrzekł Eric. – Wiele małych żółwi już się wykluło, ale jeżeli dopisze nam szczęście, może jeszcze jakieś znajdziemy.
– A kije są po to, żeby je wygrzebać? – upewnił się Krystian, choć znał odpowiedź. Wzięli zatem kije, które Eric przygotował jeszcze przed ich przybyciem na wyspę, i ruszyli przez plażę za Amerykanami.
Dotarłszy w odpowiednie miejsce, zaczęli dźgać piasek. Mimo intensywnych i długotrwałych poszukiwań nie udało im się znaleźć niczego oprócz kilku pustych skorupek. Kiedy zastanawiali się, czy na pewno szukają w dobrym miejscu, Radek zwrócił się do Michała:
– Hej, pamiętasz może, gdzie składał jaja ten żółw, którego wczoraj widzieliśmy?
– Zaraz... to było w pobliżu tego dużego kamienia, o który rozbijaliśmy kokosy.
Miejsce znajdowało się całkiem niedaleko. Chłopcy odkopali jamkę, w której kryło się mnóstwo małych, przypominających piłeczki pingpongowe jajeczek.
– Świetnie – ucieszył się Mike. – Może starczy nam ich na dłużej.
Zabrali wszystkie jaja i powrócili do Ivy. Zgodnie z radą Mike’a pozostawili je na plaży, aby upiekły się na słońcu.
Nagle Krystian wskazał palcem na morze i krzyknął:
– Patrzcie!
Rozbitkowie natychmiast podążyli za jego wzrokiem. W oddali, na horyzoncie, widniała mała ciemna plamka. Spoglądali na nią, a w ich sercach wezbrała nadzieja; poczęli nawoływać statek, krzyczeć, machać rękami, skakać. Po chwili plamka zniknęła.
– Przestańcie – odezwał się Darek. – Nie ma sensu.
Uciszyli się, lecz nadal stali, wpatrując się w bezmiar wód. Michał poczuł się zażenowany i tak nieporadny, jak nigdy dotąd. Czym to nazwać? Pechem? Naiwnością? Machanie do statków mijało się z celem. Muszą wymyślić coś skuteczniejszego, jeżeli chcą wrócić do domów.
Zupełnie jakby usłyszał jego myśli, Mike zaproponował:
– Wiem, co zrobimy. Ułożymy na plaży ogromny napis S.O.S., z kamieni, gałęzi i czego się da. W końcu jakiś samolot to zauważy.
Zabrali się do roboty. Wszyscy, nawet Darek, któremu pewnie nie tyle zależało na ratunku, co po prostu potrzebował zajęcia. Przeszukali brzeg i skraj lasu, układając wszelkie znalezione kamienie, gałęzie i muszle w wielkie „S”. W końcu uznali, że litera powinna być dobrze widoczna i zabrali się za następną. Mike odezwał się do Erica:
– Słuchaj, weź dwóch chłopaków i idźcie na polowanie. My tymczasem dokończymy napis.
Kiedy Krystian przetłumaczył propozycję, Michał od razu zgodził się iść z Ericem; na drugiego pomocnika zgłosił się Radek. Zabrali kije-włócznie i ruszyli w głąb lasu.
Las miał dość monotonny charakter. Powtarzały się na zmianę drzewa cienkie i wysokie oraz grube, wyglądające jakby ktoś zwinął kilka w jedno. Przedzierali się przez ogromne paprocie, krzewy i mniejsze młode drzewka, choć nawet te wydawały się olbrzymie. Michał odnosił niekiedy wrażenie, że został zmniejszony, widząc, jak niesamowicie wysokie są tutejsze rośliny. W parnym powietrzu ciężko się oddychało, na dokładkę dokuczały im muchy i komary, od których bez przerwy musieli się opędzać. Mimo to Michał czuł radość w sercu, mogąc wędrować przez dzicz, słuchając głosów ptaków latających wysoko nad ich głowami, idąc przez świat tak piękny i tak inny od tego, który dotąd znał. Chwilami chciał tu zostać na zawsze, lecz dobrze wiedział, że musi wrócić – chociażby dla matki, by wiedziała, że jej syn żyje i ma się dobrze.
Z drzew zwieszała się masa pnączy, które często musieli rozsuwać. Eric nakazał im wypatrywać zagrożeń, zwłaszcza węży. Czaiły się głównie na drzewach i tak doskonale wtapiały w otoczenie, że trudno je było zauważyć. Radek nieco nieporadnie przetłumaczył jego słowa. Michał nieustannie napotykał wzrokiem wędrujące owady: mrówki, termity, modliszki i wiele innych. W zakręconym liściu wypełnionym wodą zrobiła sobie kryjówkę żaba. Wśród krzaków biegały jaszczurki: Eric powiedział im, że dają mało mięsa, a poza tym są niesmaczne.
Po pewnym czasie Radek wypatrzył wielkiego węża, owiniętego wokół drzewa i syczącego groźnie.
– Pokażę wam, jak to się robi. – Eric zbliżył się ostrożnie do gada. Wycelował swoją prowizoryczną włócznią i wbił ją z całej siły w łeb węża. Rozległ się tępy trzask i zwierzę znieruchomiało. Michał aż się skrzywił z odrazy, kiedy wąż po raz ostatni głośno syknął, po czym umilkł na zawsze. Amerykanin zdjął z drzewa martwe cielsko gada, nabił je na kij i niósł przez całą drogę.
Jednak z dalszych łowów nic nie wyszło. Prócz węża nie znaleźli żadnego większego stworzenia.
Na szczęście trafili na coś lepszego – bananowce. Zerwali tyle owoców, ile tylko dali radę unieść. Na plażę wędrowali w dobrych humorach i z ogromnym łupem, choć innym niż zakładali.
Na brzegu czekali na nich pozostali. Zdążyli już ułożyć napis, a kiedy trójka myśliwych wróciła, odłożyli jajka, które jedli, i rzucili się na banany. Nie przejęli się, że łowcy przytargali tylko jedną mięsną zdobycz. Resztę owoców Eric zaniósł do jaskini. Gary zabrał się za mozolny proces wzniecania ognia, by upiec na nim węża; Michał miał nadzieję, że gad będzie smakował dużo lepiej, niż wyglądał.
***
Wieczorem każdy udał się w swoją stronę, szukając samotności. Michał usiadł na brzegu z dala od pozostałych. Czar wyspy nieco przyblakł. Zastanawiał się, jak długo będzie tu tkwił. Czy ktoś ujrzy napis S.O.S. i uratuje ich? Czy są skazani na wieczny pobyt tutaj, aż skończą się zasoby i umrą z głodu? A może nie powinien panikować po zaledwie dwóch dniach? Wróci do domu. Na pewno. Już wkrótce. Choć nawet mu się tu podobało, nie potrafił sobie wyobrazić, by mógł mieszkać na wyspie do końca życia. Nie widział jednak sposobu na jej opuszczenie.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak długo nad czymś rozmyślał, ale nie nudził się, siedząc z założonymi na kolanach rękami i obserwując morze. Wtem spostrzegł, że fale unoszą... słoik! Początkowo się nim nie zainteresował – zupełnie jakby słoik dryfujący na morskich falach był rzeczą najzwyczajniejszą w świecie. Dopiero kiedy wylądował na brzegu, Michał wstał i podszedł bliżej. Podniósł znalezisko i odkręcił zakrętkę. W środku znajdował się kawałek kory. Wyryto na nim nożem list, ale Michał zwrócił uwagę na podpis: E. Stokura. Edward Stokura... A więc Edziu żyje!
Zabrał słoik, kawałek kory i popędził do reszty.
Radek odczytał list na głos. Zawierał napis S.O.S i przypuszczalne położenie geograficzne rozbitków. Edziu musiał się znajdować na jakiejś pobliskiej wyspie.
– No, jasne! – wykrzyknął Gary. – Czemu i my tak nie zrobiliśmy?
– Bo nie mamy ani słoika, ani niczego, czym moglibyśmy taką wiadomość napisać – wytłumaczył cierpliwie Mike.
– Swoją drogą ciekawe, skąd Edziu miał słoik i nóż – dziwił się Krystian. – Co z tym zrobimy?
– Wyrzucimy z powrotem do morza – odparł Radek. – Edziu musiał się przecież rozbić gdzieś niedaleko. Jeśli zaczną szukać jego, może odnajdą też nas.
Michał zabrał słoik z wiadomością, poszedł na brzeg i wrzucił naczynie do wody. Fale poniosły je dalej.
Gdy grupa się rozdzieliła, ponownie usiadł na brzegu i zapatrzył się w malowniczy zachód słońca. Wyspa idealnie nadawała się do refleksji. Nigdzie indziej nie natrafił na tak spokojne, idylliczne i piękne miejsce. Nieco dalej siedziała Ivy. Również w zadumie obserwowała zachód. Gdyby znał angielski równie dobrze jak Krystian, przysiadłby się do niej i zagadał... A tak mógł jedynie siedzieć bezczynnie i patrzeć. Jakież to było dołujące!
Pojawił się Krystian, niosąc dwa banany. Przysiadł się i wręczył mu jeden z owoców. Pogadali o słoiku, o polowaniu, nawet o bananach – że wydają się smaczniejsze niż te, które jedli w Polsce – i o całym ich pobycie na wyspie.
Krystian wciąż coś mówił; Michał przestał go słuchać. Widząc to, gaduła zamilkł i także zapatrzył się na pomarańczowoczerwone niebo. Michał zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd nie oglądał zachodu słońca. Nie doceniał piękna tego zwykłego, codziennego zjawiska. W ogóle nie przypatrywał się naturze tak jak tu, na wyspie. Bo też co go mogły obchodzić drzewa czy biegające po lesie zwierzaki? Nie miał ani czasu, ani ochoty, by przystanąć na moment i dostrzec to, czego dotąd nie zauważał. A teraz zdało mu się, że rozumie i pochwala ideę ochrony przyrody. Nadzwyczajne piękno tego zakątka świata, dziewicza natura, zwierzęta, które prawdopodobnie nie spotkały nigdy człowieka – to wszystko sprawiało, że Michał drżał o los wyspy. Zginie, a na pewno zmieni się nieodwracalnie, jeżeli ludzie wyciągną po nią swoje pazerne łapy. To miejsce powinno na zawsze pozostać w swym pierwotnym stanie.
Pokochał wyspę. Dobrze rozumiał, że musi ją opuścić i wrócić do domu, lecz miała w sobie niepowtarzalny urok, niesamowitą siłę przyciągania. Postanowił w duchu, że kiedy już dotrze do domu, poświęci więcej uwagi przyrodzie.
Gdy słońce zaszło niemal całkowicie, do chłopców podeszła Ivy.
– Nie idziecie jeszcze spać? – zapytała.
– Tak, tak, już się zbieramy – odparł Krystian.
Wstali i poszli do jaskini. Położyli się na liściach, pogawędzili chwilkę, po czym powoli zasnęli.
Nie mieli pojęcia o burzowych chmurach, nadciągających nad wyspę.