Читать книгу Re-Horachte - Dariusz Kankowski - Страница 9
Rozdział III: Reminiscencje
Оглавление– On zwariował – usłyszał głos z lewej strony.
Darek cedził słowa z kamienną twarzą, wpatrzony w postać za oknem. Michała od początku peszyła jego pewność siebie i pogardliwy stosunek do innych ludzi. Lekceważył wszystko i wszystkich, stokroć bardziej niż Michał. A ten jego obecny spokój, obojętność na panujący wokół chaos były po prostu przerażające.
Ale miał rację. Co ten Łuska wyrabiał? Michał patrzył na kapitana i nic nie rozumiał. Czuł, że spada w niezbadaną przepaść, z której nie będzie już ratunku. Trzeba coś zrobić... Czemu wszyscy stoją i patrzą, zamiast działać?
Nie namyślając się dłużej i nie bacząc na krzyki załogi, tknięty osobliwym przeczuciem, wybiegł na pokład. Niemal od razu zwaliły go z nóg połączone siły wiatru i deszczu. Wstał jednak i podbiegłszy do kapitana, chwycił go za ramię.
– Co pan wyprawia?! – wrzasnął, starając się przekrzyczeć szum wiatru i wzburzonych fal. – Powinien pan ratować statek!
Kapitan nie patrzył na niego.
– Nie ma już czego ratować – odparł ledwie słyszalnym głosem.
– Niech pan... – zaczął Michał, lecz w tej chwili Łuska nagle się ożywił i patrząc na niego fanatycznym wzrokiem, krzyknął:
– Ale ciebie można uratować! Ty musisz przeżyć! Weź koło, skocz do wody, zanim fale zatopią statek, i spróbuj dopłynąć do najbliższego brzegu!
– Ja?
– Rób, co mówię! I wierz mi, uda ci się! Trzymaj! – Wyciągnął złoty klucz i wcisnął mu go w dłoń.
Michał nic z tego nie rozumiał, ale nie zdążył o cokolwiek zapytać. Potężna fala zalała pokład, przewracając ich obu. Ślizgał się, aż uderzył plecami o drzwi, zza których właśnie wysypywali się ludzie. Gdy woda opadła, z przerażeniem zobaczył, że wielu z nich z krzykiem wyskakuje za burtę – czasami nawet bez kół ratunkowych. Wydawało mu się, że wyskoczył również Radek, lecz nie miał pewności.
Przypomniał sobie o kapitanie. Zaczął szukać go wzrokiem. Z powodu ciężkich kropel deszczu wypatrzył go dopiero po chwili – nieprzytomny, leżał na pokładzie. Michał zbliżył się do mężczyzny na czworakach i potrząsnął nim gwałtownie. Łuska nie dawał oznak życia.
– Boże, żeby on tylko...
Powieki kapitana uniosły się, ukazując białka oczu. Jego wargi rozchyliły się i dobiegł z nich ponury szept:
– To już koniec...
***
Michał gwałtownie otworzył oczy, kiedy wspomnienie martwej twarzy przyprawiło go o mdłości. Wybiegł z jaskini i zwymiotował w najbliższe krzaki. Cały się trząsł, w głowie wirowało mu do tego stopnia, że z trudem utrzymywał równowagę. Dopiero po opróżnieniu żołądka zdał sobie sprawę z panujących wokół ciemności i chłodu.
Pospiesznie wrócił do jaskini, gdzie spokojnie spali pozostali rozbitkowie. Położył się na swoim miejscu. Miał dreszcze, bolały go mięśnie, a w głowie okropnie szumiało. Zastanawiał się, dlaczego tylko jego dręczyły takie dolegliwości. Przypomniał sobie, że przez blisko pół dnia leżał na plaży w piekącym słońcu. Pewnie dostał udaru. Spóźnionego, bo do tej pory nie czuł niczego niepokojącego, poza lekkimi zawrotami głowy tuż po przebudzeniu.
Tej nocy już nie zasnął. Kilkakrotnie zbierało mu się na wymioty, dreszcze bardzo długo nie ustępowały, chyba dostał też gorączki. Nie chciał nikogo budzić, próbował zasnąć, lecz nie mógł. Bał się mroku na zewnątrz i szumu wiatru w gałęziach. Starał się tam nie patrzeć.
Skupił się na wydarzeniach ostatnich dni, aż do tragicznego końca rejsu.
***
Pamiętał bardzo dobrze – było to tuż przed finałem ogólnopolskiego turnieju młodzików w piłce nożnej, gdy obie drużyny kończyły rozgrzewkę – podszedł do niego chłopak o rozczochranych srebrnych włosach i wyciągając dłoń, przedstawił się:
– Cześć! Mam na imię Radek. Słyszałem, że jesteś kapitanem waszej drużyny.
Michał zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.
– Ta, bo co? – mruknął, nie mając zamiaru uścisnąć podanej dłoni.
Radek niepewnie cofnął rękę, ale nie poddawał się.
– Podobno... dobrze grasz.
– Co ty nie powiesz? – parsknął Michał. Celowo lekceważąc przeciwnika, odwrócił się i ruszył w kierunku szatni.
Usłyszał za sobą gniewny pomruk i uśmiechnął się do siebie z ponurą satysfakcją, że przegonił natręta. Irytowali go tacy przyjacielscy kolesie z prowincji.
Pamiętał również, jaki był wściekły i rozgoryczony po przegranym meczu. Jak miotał się po boisku, nie potrafiąc inaczej wyrzucić z siebie złości, gdy widzowie oklaskiwali zwycięstwo zespołu z Msześwicic, małej wioski na północy Polski. Wiedział, że jest najlepszym zawodnikiem z Malborka, wiedział też, że każdy z przeciwników był nieporównywalnie słabszym piłkarzem od niego – a mimo to przegrali.
Zobaczył tego samego chłopaka, który podszedł do niego przed meczem, rezerwowego przeciwnej drużyny, cieszącego się zwycięstwem wraz z resztą zespołu. Po raz pierwszy w życiu poczuł, że powinien przyznać się do porażki.
Stał w pewnym oddaleniu od wesołej gromady, a gdy napotkał wzrok Radka, odezwał się:
– Sorry za tamto.
– Nie ma sprawy – odparł Radek, zapewne tak szczęśliwy, że uściskałby cały świat.
Może właśnie w tamtym momencie porozumiewawcze błyski w oczach przypieczętowały ich przyjaźń. A może stało się to później – już na statku, którym oba zespoły popłynęły w rejs po Karaibach w nagrodę za dotarcie do finału.
Polecieli do Stanów i tam wsiedli na pokład.
„Joanna” była naprawdę okazała. Michał nie mógł wprost uwierzyć, że wszystkie pomieszczenia, w które wyposażono statek, zostały oddane na te kilka dni do ich wyłącznej dyspozycji.
Wbrew oczekiwaniom nie nudził się podczas podróży ani przez chwilę. Zapewne pomógł fakt, że coraz częściej opuszczał grono swojej drużyny, by przebywać wśród niedawnych przeciwników. Okazali się dużo ciekawszym towarzystwem niż jego koledzy i szybko się z nimi zaprzyjaźnił, a najbardziej – co jego samego zdumiewało, kiedy się nad tym zastanawiał – z Radkiem, który może nie grał najlepiej, ale za to posiadał sporą wiedzę o piłce.
Wśród załogi „Joanny” znajdował się niejaki Edek, dwudziestoletni wyrostek, który nagminnie wykręcał się od pracy, wykorzystując dobre serce swego przełożonego; czas wolał spędzać z chłopakami. Lubili go za świetne dowcipy – pod tym względem mógł się z nim równać jedynie Krystian. Często obserwowali ucieczki Edka przed kapitanem zaganiającym go do pracy. Jeśli jakimś cudem dał się złapać, potrafił potem skutecznie wymigać się od roboty. Cały jego pobyt na statku był jedną wielką labą – zupełnie jakby i on płynął nim w nagrodę.
Wyjątkową postacią na statku okazał się kapitan, Tytus Łuska – wysoki, tęgi mężczyzna w średnim wieku, z krótką bródką, grający rolę srogiego, groźnego kapitana, będącego postrachem mórz i oceanów rodem z książek o piratach. Zachowywał się tak, jakby przyszedł na świat dwieście lat temu. Niejednokrotnie nazywał chłopców „szczurami lądowymi”. Jednak udawanie kogoś innego wcale Łusce nie wychodziło – wszyscy wiedzieli, że to w gruncie rzeczy miły człowiek o wielkim zamiłowaniu do morskich opowieści, które też co wieczór serwował pasażerom. Historie te, pełne przygód i bohaterskich czynów, wbrew początkowym obawom Michała, okazały się naprawdę ciekawe. Nie mógł tylko dociec, czy kapitan sam je wymyślił, czy gdzieś usłyszał i przeinaczył tak, by stać się ich główną postacią. Niemniej był wspaniałym opowiadaczem i przyjemnie się go słuchało. Gawędy kapitana stanowiły miłe zwieńczenie każdego dnia.
Pewnego wieczoru, kiedy padał deszcz, chłopcy z własnej woli zebrali się u kapitana, by wysłuchać kolejnej historii. Po raz pierwszy, od kiedy go poznali, Łuska nie miał na to ochoty. Na jego twarzy malował się dziwny niepokój i długo musieli go namawiać.
– No dobra – mruknął w końcu. – W takim razie słuchajcie uważnie. Wyznam wam sekret, którego dotąd nikomu nie wyjawiłem, ale teraz czuję, że muszę się nim podzielić.
Mimo tego tajemniczego wstępu, chłopcy spodziewali się, że kapitan powtórzy którąś z wcześniejszych historii. Miło się rozczarowali.
– A więc było tak – zaczął Łuska. – Kiedy miałem ze dwadzieścia lat, pracowałem jako zwykły majtek na statku pływającym po Morzu Śródziemnym i przewożącym towary do Egiptu. Byłem niedoświadczonym młodzikiem, niewiele wiedzącym o morzu, ale pełnym zapału i żądzy przygód, chociaż zajmowałem się głównie szorowaniem pokładu.
Już tu każdy ze słuchaczy zauważył, że ta opowieść różniła się od innych – kapitan zawsze przedstawiał siebie jako wprawionego wilka morskiego, nigdy natomiast nie wspominał o początkach morskiej kariery.
– Pewnego razu – ciągnął Łuska – rozpętał się straszliwy sztorm. O tak przerażającej burzy nie śniłem w najgorszych koszmarach. Byłem pewny, że zginiemy. Kiedy sądziliśmy, że to już koniec, wydarzyło się coś niebywałego. Zamknąłem oczy ze strachu, a kiedy chwilę później je otworzyłem, wokół panowały ciemność i całkowita cisza. Pomyślałem, że umarłem, ale wcale się nie bałem, wręcz przeciwnie, czułem błogość i spokój, miałem wrażenie, że stopniowo się unoszę... I chciałem, by ta chwila trwała wiecznie...
Tu kapitan zrobił pauzę, marszcząc brwi i uśmiechając się łagodnie, jakby przypominał sobie coś naprawdę przyjemnego. Słuchacze czekali w napięciu na dalszą część historii tak różnej od innych. Wydawała się nieprawdopodobna, wymyślona od a do zet, ale przeczył temu sposób, w jaki Łuska ją opowiadał, jego ton głosu i zadumana mina.
Kapitan kontynuował:
– Wtem zupełnie znikąd wyrósł przede mną wysoki mężczyzna. Znajdował się blisko, ale nie mogłem dostrzec jego twarzy, nie wiem dlaczego... Na pewno nie z powodu ciemności, prędzej blasku, który od niego bił. I przez pewien czas – nie mam pojęcia, jak długi – patrzyliśmy na siebie. Przynajmniej ja patrzyłem, bo jego oczu nie widziałem. I panowała taka cisza... a ja nadal wcale się nie bałem. Sam tego nie rozumiem. Odezwał się pierwszy, mówiąc: „Przybyłem, by powierzyć ci misję, którą musisz wypełnić”. Twierdził, że mnie zna, wymienił nawet moje nazwisko, ale sam się nie przedstawił. Może to i lepiej. Potem dodał, że jeśli wypełnię misję, otrzymam najwyższą nagrodę. Do dziś nie dowiedziałem się, co miał na myśli. Patrzyłem tak na niego, milcząc i dziwiąc się jego słowom. Nie byłem w stanie nic odrzec, więc znowu odezwał się on: „Od dziś staniesz się pośrednikiem przeznaczenia”. I wręczył mi złoty klucz z rozkazem przekazania go następnej osobie. Dopiero wtedy udało mi się coś wykrztusić i spytałem, kto to ma być. Odparł, że serce samo wskaże mi właściwą osobę. Póki to nie nastąpi, mam klucz zatrzymać dla siebie. Oto on.
Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki duży, złoty klucz i pokazał go słuchaczom. Blask przez moment oślepił Michała, który na widok przedmiotu mimowolnie wstrzymał oddech. Zapomniał o otaczających go osobach, jakby zniknęły, na jedną chwilę zostawiając go sam na sam z kluczem. Lecz kim był mężczyzna, który wręczył go Łusce? Kim będzie następny właściciel? I do czego on w ogóle służył? Przedmiot krył wiele tajemnic.
– Spojrzałem na swoją dłoń trzymającą klucz – opowiadał dalej kapitana. – I nagle zorientowałem się, że nieznajomy zniknął. Po sztormie nie pozostał ślad, a po całej historii – jedynie ten klucz. Schowałem go, żeby nikt oprócz mnie o nim nie wiedział. Gdyby nie on, uznałbym, że wszystko mi się przywidziało. Gdy traciłem wiarę, wyciągałem klucz. Czując w dłoni jego ciężar, widząc odbijający się w nim blask słońca, musiałem wierzyć, choć prawda wyglądała jak sen, straszny i piękny zarazem...
Głos mu się załamał; schował klucz do kieszeni, rozczarowując Michała i pozostałych.
– Może w poprzednich opowieściach pozwoliłem sobie na odrobinę fantazji – przyznał melancholijnym głosem Łuska – lecz dzisiejszego wieczoru usłyszeliście najszczerszą prawdę. Nadal niewiele z tego rozumiem. Czekam na dzień, kiedy oddam komuś ten klucz i przestanę się martwić, że nie wypełnię zadania.
***
Klucz kapitana Łuski delikatnie go uwierał. Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął złoty przedmiot, który błyszczał tajemniczo w chłodnym świetle księżyca, wsączającym się nieśmiało do jaskini. Nie rozumiał, dlaczego właśnie on otrzymał ten podarunek. Do czego służył klucz, o ile opowieść kapitana zawierała ziarnko prawdy? Tu, na wyspie, z pewnością będzie bezużyteczny, ale Michał wiedział, że musi go zachować, ku pamięci wszystkich, którzy zginęli podczas sztormu. Poza tym kapitan dał mu swój skarb tuż przed śmiercią, przed którą on sam ledwie umknął. Nie potrafiłby klucza wyrzucić lub oddać komuś innemu.
Wraz ze zbliżaniem się świtu objawy złego samopoczucia ustępowały. Odczuł wielką ulgę, pamiętał bowiem historie o różnych paskudnych choróbskach, które nawiedzały przebywających w tropikach. Jednak jeszcze długo bał się podnieść z obawy przed mdłościami.
Inni się już budzili, gdy Michał dopiero zasypiał. Ocknął się około południa. W jaskini pozostali jedynie Krystian i Mike. On nie zamierzał jeszcze wstawać. Leżąc w grocie obok resztek ogniska, rozmyślał nad tym, co mu się przytrafiło.
Coraz silniej uświadamiał sobie, jak wielkie miał szczęście, że udało mu się przeżyć. Trafienie na bezludną wyspę, podczas gdy tylu ludzi zginęło, było prawdziwym cudem. Cudem, którym dzielił się z trójką towarzyszy. A myśl, że być może jest na nich skazany do śmierci, wcale mu nie przeszkadzała. Od dawna próbował wyrwać się ze znanego sobie świata.
Radek bardzo szybko stał się jego najlepszym przyjacielem. W pewnym sensie stanowił dla Michała autorytet – w każdej kwestii oprócz piłki nożnej. Cieszyło go, że to właśnie z nim trafił na wyspę. Co do Krystiana sprawa wyglądała nieco inaczej. Nie wiedział, co o nim sądzić. Podziwiał go za spryt, ale nie cierpiał jego wymądrzania się, choć i jemu samemu zdarzało się to robić. Pod wieloma względami byli do siebie podobni, lecz Michał wolał tego nie widzieć. Z jednej strony Krystian go irytował, z drugiej wzbudzał w nim pewną obawę, nie wiedział jednak dlaczego. W każdym razie Krystian okazał się wielce pożyteczny, a wręcz niezbędny – jako tłumacz. Bo Darek jakoś nie miał ochoty na tłumaczenie.
Darek w ogóle nie miał ochoty na nic. Był chyba najbardziej zagadkową osobą, jaką Michał spotkał w swoim trzynastoletnim życiu – tajemniczy, zamknięty w sobie, odzywał się jedynie wtedy, kiedy musiał. Wiedział o nim niewiele, właściwie tylko tyle, ile usłyszał od Radka. Podobno wychowywał się w domu dziecka, nie wiedział, kim są jego rodzice, którzy chyba go porzucili. Czy to dlatego zachowywał się tak dziwnie? Michał znał kilka osób, które również mieszkały w domu dziecka, ale one zachowywały się zupełnie normalnie, jak wszyscy inni, nie izolując się od świata. A Darek prawdopodobnie najchętniej sam zamieszkałby na wyspie, żeby nie musieć się do nikogo odzywać. Michał nie potrafił go rozgryźć i podejrzewał, że nigdy mu się to nie uda. Ale mimo całego jego wyobcowania, mimo głębokiej niechęci Radka wobec mrukliwego kolegi – szanował go. Nie lubił, ale cenił. Podejrzewał, iż Darek poradziłby sobie na wyspie bez niczyjej pomocy, podczas gdy on nie przeżyłby samotnie jednego dnia. Poza tym Darek znał angielski, chyba nawet lepiej niż Krystian. No i jako jedyny zauważył jego zauroczenie Ivy.
Właśnie – Ivy. Ależ ona była piękna! Jakie szczęście, że ją spotkał! Gdyby tylko umiał ten cholerny angielski! Na pewno zagadałby do niej, może coś by z tego wyszło... A tak nie potrafił wybąkać ani słowa. Musi nadrobić zaległości. Nawet Radek znał kilka przydatnych zwrotów i szybko uczył się nowych. A jeżeli to, co czuł do Ivy, nie okaże się niczym poważnym? Może zresztą lepiej, że nie potrafił rozmawiać z nią bez tłumacza. Nie palnie niczego głupiego. Rozmyślając dalej, dotarło do niego, że Ivy jest jedyną kobietą na wyspie. Zakładając, że stąd nie odpłyną i nie przybędzie nowa „dostawa”, prędzej czy później zostanie czyjąś partnerką. Najlepiej jego niż kogoś innego, na przykład Krystiana. Ten podrywacz wyraźnie się do niej dostawiał podczas wczorajszej rozmowy! Trzeba coś z nim zrobić, żeby się nie mieszał... Ale jak, skoro tylko dzięki niemu mógł porozumiewać się z Ivy?
– Wstaniesz wreszcie? – pogonił go żwawy głos. Odwrócił się w stronę wyjścia i zobaczył Radka. Nawet nie zauważył, kiedy znikli Krystian i Mike.
– Jasne, już wstaję – odparł, podnosząc się z ziemi.
– Czemu musisz się tak długo wylegiwać? – marudził Radek, kiedy zmierzali przez las w kierunku plaży. – Wszyscy dawno już wstali!
– Co robią?
– Pływają. Rozumiem, że zamierzasz się przyłączyć?
– Jasne! Oby tylko nie było tam żadnych meduz.