Читать книгу Ta, która musi umrzeć - David Lagercrantz - Страница 4

CZĘŚĆ 1
NIEZNANI
ROZDZIAŁ 2

Оглавление

15 SIERPNIA

LISBETH SALANDER siedziała w pokoju hotelowym przy placu Maneżowym w Moskwie i na laptopie zobaczyła, jak Mikael wychodzi z bramy na Fiskargatan. Jego postawa nie wyrażała zwykłej pewności siebie, wydawał się zagubiony, aż ją od tego zakłuło w sercu, chociaż sama nie rozumiała dlaczego i nie chciało jej się dociekać. Podniosła wzrok znad ekranu i spojrzała na lśniącą kolorami szklaną kopułę za oknem.

Miasto, wcześniej jej obojętne, zaczęło ją pociągać, zastanawiała się, czy nie machnąć ręką na wszystko, pójść gdzieś i upić się. Nonsens. Wiedziała, że musi się trzymać w ryzach. Niemal nie odchodziła od laptopa i prawie nie spała. Paradoksalnie jednak od dawna nie wyglądała tak porządnie. Świeżo ostrzyżone krótkie włosy. Nigdzie żadnych kolczyków, ubrana w białą bluzkę i czarny spodnium, jak na pogrzebie, nawet nie dlatego, by uhonorować Holgera, tylko zdążyła się do tego stroju przyzwyczaić, zresztą w ten sposób wtapiała się lepiej w otoczenie.

Postanowiła, że zamiast czekać w jakimś kącie jak ścigana zwierzyna, sama zada pierwsze uderzenie, dlatego znalazła się w Moskwie i dlatego zadbała o zainstalowanie kamer monitoringu na Fiskargatan w Sztokholmie. Cena, jaką za to płaciła, była wyższa, niż się spodziewała. Nie tylko dlatego, że rozdrapała przeszłość i nie mogła spać po nocach. Wróg ukrywał się za zasłonami dymnymi i arcyskomplikowanymi szyframi, więc spędzała całe godziny na zacieraniu własnych śladów. Żyła jak zbiegły więzień, szukała tego wroga i nic nie przychodziło jej łatwo, dopiero teraz, po przeszło miesiącu pracy, znalazła się bliżej celu. Jednak wciąż nie miała pewności i czasem się zastanawiała, czy wróg mimo wszystko nie wyprzedza jej o krok.

Rozpoznając teren i przygotowując swoją operację, czuła się obserwowana, a nocami nasłuchiwała niespokojnie odgłosów w korytarzu, zwłaszcza kroków jednego mężczyzny – bo była pewna, że to mężczyzna – który poruszał się z wyraźną dysmetrią i często zwalniał pod jej drzwiami, jakby nasłuchiwał.

Jeszcze raz obejrzała nagranie. Mikael Blomkvist z miną smutnego psa ponownie wyszedł z domu na Fiskargatan. Myśląc o tym, dopiła whisky i spojrzała w okno. Ciemne chmury przesuwały się nad siedzibą Dumy Państwowej w stronę placu Czerwonego i Kremla, zbierało się na deszcz, nawet na wielką burzę. Może i dobrze. Wstała, zastanawiając się, czy wziąć prysznic czy kąpiel. Ostatecznie poprzestała na zmianie bluzki koszulowej. Wybrała czarną. Uznała, że jest odpowiednia. Ze skrytki w walizce wyjęła swoją cheetah, berettę kupioną nielegalnie już drugiego dnia po przyjeździe do Moskwy, włożyła ją do kabury pod żakietem i spojrzała na pokój.

Nie podobał jej się, zresztą hotel też nie. Za bardzo zbytkowny i wymyślny, a w pomieszczeniach na parterze poruszali się nie tylko mężczyźni przypominający jej ojca, megalomańscy dranie, którzy zachowywali się jak właściciele swoich kochanek i podwładnych. Stale obserwowało ją wiele par oczu, jej słowa mogły zostać przekazane dalej specsłużbom albo gangsterom, więc często siedziała tak jak teraz, z zaciśniętymi pięściami i gotowa do walki.

Poszła do łazienki i ochlapała sobie twarz wodą. Niewiele pomogło. Miała czoło napięte na skutek bezsenności i bólu głowy. Czy powinna iść? Chyba mogłaby już teraz? Chwilę nasłuchiwała, z korytarza nie dochodziły żadne odgłosy, wyszła. Jej pokój znajdował się na dwudziestym piętrze, do windy miała niedaleko. Stał tam mężczyzna około czterdziestu pięciu lat. Elegancki, ostrzyżony, w dżinsach, skórzanej kurtce i czarnej koszuli, jak ona. Już go widziała. Miał jakieś dziwne oczy – błyszczące i w różnym kolorze. Nie zawracała sobie tym głowy.

Spuściła wzrok i zjechała razem z nim na dół, wyszła do westybulu i potem na plac, gdzie spojrzała w stronę lśniącej w ciemności wielkiej szklanej kopuły z obracającą się mapą świata. Pod nią znajdowało się czteropiętrowe centrum handlowe. Na szczycie kopuły stał pomnik Świętego Jerzego ze smokiem. Patron Moskwy, Święty Jerzy z uniesionym mieczem, był obecny w całym mieście. Lisbeth czasem sięgała dłonią do łopatki, jakby chciała ochronić swego osobistego smoka, a czasem dotykała miejsca po starej ranie postrzałowej barku i blizny po nożu na biodrze. Może chciała przypomnieć sobie, co ją bolało.

Wróciła myślami do pożarów i wypadków, do swojej mamy, ale cały czas pamiętała, by nie znaleźć się w polu widzenia kamer monitoringu. Jej kroki były nierówne i spięte, szła pospiesznie, nie zwalniając, w stronę ulicy Twerskiej, szerokiego reprezentacyjnego bulwaru z parkami i ogrodami, aż doszła do Versailles, jednej z najelegantszych restauracji w mieście.

Miejsce to wyglądało jak barokowy pałac z kolumnami, złotymi ornamentami i kryształami, jeden wielki lśniący pastisz stylu XVII wieku, Lisbeth najchętniej by stamtąd uciekła. Ale tego wieczoru miał się tam odbyć bankiet dla największych moskiewskich bogaczy, z daleka widziała toczące się w środku przygotowania. Na razie nie było innych gości poza stadkiem pięknych młodych kobiet, zapewne zamówionych call girls. Personel uwijał się, zaprowadzając ostatnie porządki. Lisbeth podeszła bliżej i wtedy zobaczyła właściciela.

Władimir Kuzniecow w białym smokingu i lakierkach stał przy wejściu, nie był stary, bo miał niecałe pięćdziesiąt lat, ale z białymi włosami, brodą i pękatym brzuchem kontrastującym z chudymi nogami wyglądał jak Święty Mikołaj. Według oficjalnej wersji był bohaterem wyidealizowanej opowieści o byłym złodziejaszku, który się nawrócił i został znakomitym szefem kuchni, specjalistą od pieczeni z niedźwiedzia i sosów grzybowych. A w tajemnicy kierował kilkoma fabrykami trolli produkującymi fałszywe informacje, często z antysemickim podtekstem. Kuzniecow był nie tylko sprawcą rozmaitych zawirowań, mieszał również przy wyborach i do tego miał krew na rękach.

Robiąc wielki biznes z hejtu, stworzył warunki do masowych morderstw. Na sam jego widok przy drzwiach restauracji Lisbeth poczuła się umocniona w swoich zamiarach, dotknęła beretty i obejrzała się. Kuzniecow skubał nerwowo brodę. Miał to być jego wielki wieczór, w środku już grał kwartet smyczkowy, później miał go zastąpić jazzband Russian Swing.

Przed wejściem pod czarnym rozsuwanym daszkiem rozłożony był czerwony dywan, wzdłuż odgradzających lin stali gęsto ochroniarze w szarych garniturach, wszyscy uzbrojeni i z miniaturowymi słuchawkami w uszach. Kuzniecow spojrzał na zegarek. Żaden gość się jeszcze nie pojawił, może to rodzaj swoistej gry, bo nikt nie chce przyjść pierwszy.

Natomiast na ulicy już tłoczyli się gapie. Widocznie rozeszło się, że zaraz zjawią się jacyś ważni ludzie. No i bardzo dobrze, pomyślała, łatwiej będzie zniknąć w tłumie. Wtedy jednak spadł deszcz, najpierw w postaci mżawki, która po chwili przeszła w ulewę. W oddali błysnęło, zagrzmiało i ludzie się rozeszli. Wytrwali nieliczni z parasolami, a wkrótce potem pojawiły się pierwsze limuzyny z gośćmi. Kuzniecow witał ich, kłaniając się, a jedna ze stojących obok kobiet odhaczała ich w czarnym notesie; restauracja zapełniała się powoli mężczyznami w średnim wieku i jeszcze większą liczbą młodych kobiet.

Lisbeth słyszała dochodzący stamtąd gwar mieszający się z muzyką zespołu smyczkowego, co pewien czas migały jej osoby, na które natknęła się podczas swojego rozpoznania, odnotowała zmiany w mimice i ruchach Kuzniecowa w zależności od znaczenia i rangi przybywających. Obdarzał ich uśmiechem i ukłonem, na jaki według niego zasługiwali, a tych najważniejszych również żartem, chociaż śmiał się przeważnie sam.

Uśmiechał się i rechotał jak błazen, Lisbeth tymczasem stała zmoknięta i zastygła, obserwując ten spektakl, który chyba aż za bardzo ją wciągnął. Jeden z ochroniarzy zwrócił na nią uwagę, kiwając głową koledze; niedobrze, całkiem niedobrze, udała więc, że odchodzi, ale skryła się w bramie nieco dalej, gdzie zorientowała się, że ręce jej się trzęsą, choć raczej nie z zimna i wilgoci.

Zdała sobie sprawę, że jest spięta do granic wytrzymałości, sięgnęła po komórkę, by sprawdzić, czy wszystko jest przygotowane jak trzeba. Atak musi nastąpić w ściśle określonym momencie, wiedziała, że w przeciwnym razie zginie, sprawdziła więc wszystko jeszcze raz, potem drugi i trzeci. Czas jednak płynął, a ją zaczęło ogarniać zwątpienie. Deszcz wciąż padał, nic się nie działo, coraz bardziej wyglądało to na kolejną straconą szansę.

Chyba wszyscy zaproszeni już przyjechali. Nawet Kuzniecow wszedł do środka, wtedy wyszła ostrożnie i zajrzała do restauracji. Impreza trwała na całego. Mężczyźni już zaczęli wlewać w siebie szoty i macać dziewczyny. Lisbeth postanowiła wrócić do hotelu.

W tym samym momencie podjechała jeszcze jedna limuzyna, dama przy drzwiach pobiegła po Kuzniecowa, który wypadł z restauracji z czołem mokrym od potu i kieliszkiem szampana w ręce. Lisbeth postanowiła, że jednak zostanie. Najwyraźniej gość był ważny, sądząc po twarzach ochroniarzy i nerwowym poruszeniu, jak również po głupiej minie Kuzniecowa. Lisbeth wycofała się do bramy, ale z limuzyny nikt nie wysiadł.

Kierowca nie wybiegł w deszcz, by otworzyć drzwi. Samochód po prostu stał, Kuzniecow poprawił ręką włosy i muchę, wytarł czoło, wciągnął brzuch, opróżnił kieliszek; w tym momencie Lisbeth przestała dygotać. W spojrzeniu Kuzniecowa ujrzała coś aż nazbyt znajomego, więc już się nie wahała, tylko uruchomiła swój atak hakerski.

Schowała komórkę do kieszeni, kody programujące pracowały już za nią, rozejrzała się bacznie, notując starannie każdy szczegół w najbliższym otoczeniu, mowę ciała ochroniarzy i ich dłonie blisko broni, odstępy, w jakich stali wzdłuż czerwonego dywanu, nierówności i kałuże na chodniku.

Stała nieruchomo, jak osłupiała, obserwując to wszystko, aż kierowca wysiadł z limuzyny, rozłożył parasol i otworzył tylne drzwi. Wtedy podeszła posuwistym krokiem jak kot, z ręką na pistolecie pod żakietem.

Ta, która musi umrzeć

Подняться наверх