Читать книгу Kod Leonardo Da Vinci - Дэн Браун - Страница 24
Rozdział 17
ОглавлениеMona Liza.
Przez króciutką chwilę Sophie, stojąc na stopniu schodów przeciwpożarowych, zupełnie zapomniała o tym, że ma wraz z Langdonem wyjść z Luwru.
Jej szok mógł się równać tylko zawstydzeniu i zażenowaniu, że nie odszyfrowała wiadomości sama.
– Nie potrafię sobie wyobrazić – powiedział Langdon, patrząc na wydruk – jak pani dziadek mógł stworzyć tak skomplikowany anagram kilka minut przed śmiercią.
Sophie znała wyjaśnienie, a kiedy zdała sobie z tego sprawę, poczuła się jeszcze gorzej. Powinnam była to zobaczyć! Teraz przypomniała sobie, jak dziadek – miłośnik gier słownych i sztuki – zabawiał się sam i towarzystwo jako młody człowiek, tworząc anagramy z nazw słynnych dzieł sztuki. Kiedyś nawet jeden z anagramów wpędził go w kłopoty. Udzielając wywiadu amerykańskiemu miesięcznikowi poświęconemu sztuce, dał wyraz swojej niechęci wobec modernistycznego ruchu kubistów, wzmiankując, że dzieło Picassa Panny z Awinion to idealny anagram no i z pana winny. Zwolennicy Picassa nie bardzo się ubawili.
– Dziadek prawdopodobnie stworzył anagram Mona Lizy bardzo dawno – powiedziała Sophie, spoglądając na Langdona. – A dzisiaj tylko się nim posłużył.
Głos dziadka wołał do niej z daleka, chcąc przekazać coś bardzo konkretnego.
Leonardo da Vinci!
Mona Liza!
Dlaczego jego ostatnie słowa przeznaczone dla niej odnosiły się do słynnego obrazu? Sophie nie miała pojęcia, ale widziała tylko jedną możliwość. Bardzo niepokojącą.
To nie były jego ostatnie słowa…
Czy ma pójść i obejrzeć Mona Lizę? Czy dziadek zostawił jej tam wiadomość? Ta myśl wydawała się niepozbawiona podstaw. W końcu słynny obraz wisiał w Salle des Etats – małej salce, do której można było wejść tylko z Wielkiej Galerii. Sophie zdała sobie sprawę, że drzwi otwierające się na tę salkę mieściły się zaledwie dwadzieścia metrów od miejsca, w którym znaleziono zwłoki dziadka.
Sophie znów spojrzała w górę na schody przeciwpożarowe i poczuła się rozdarta wewnętrznie. Wiedziała, że powinna jak najszybciej wyprowadzić Langdona z Luwru, a jednak instynkt pchał ją ku czemuś zupełnie innemu. Jeżeli dziadek miał jej przekazać jakąś tajemnicę, to nie mógł znaleźć lepszego pośrednika niż Mona Liza Leonarda da Vinci.
– Już niedaleko, tylko kilka kroków – szepnął dziadek, kiedy pierwszy raz zaprowadził ją jako dziecko do skrzydła Denona. Ściskał maleńką dłoń Sophie, kiedy prowadził ją przez puste już sale muzealne po zamknięciu Luwru.
Sophie miała sześć lat. Czuła się mała i nic nieznacząca, kiedy patrzyła w górę na olbrzymie przestrzenie wysokich sufitów, w dół na podłogę, od której kręciło jej się w głowie. Przerażało ją to puste muzeum, chociaż nie mówiła o tym dziadkowi. Zacisnęła mocno usta i puściła jego rękę.
Widziała zdjęcia Mona Lizy w książkach i wcale jej się nie podobała. Nie mogła zrozumieć, dlaczego wszyscy tak bardzo się nią zachwycają.
Zaśmiał się, a w jego głosie słychać było zmęczenie.
Kiedy weszli do Salle des Etats, gdzie wisi Mona Liza, powiodła oczami po ścianach wąskiego pokoju i skierowała wzrok w najbardziej oczywiste honorowe miejsce – na ścianie po prawej stronie, na samym środku, za przezroczystą taflą pleksiglasu, wisiał tylko jeden portret. Dziadek zatrzymał się w drzwiach do salki i wskazał dłonią obraz.
– Patrz, Sophie. Mało kto ma okazję być z nią sam na sam.
Tłumiąc strach, Sophie przeszła powoli przez małą salę.
Wiele już słyszała o Mona Lizie i teraz czuła się tak, jakby podchodziła do jakiejś królowej. Wzięła głęboki oddech i spojrzała w górę, ogarniając wzrokiem cały obraz.
Nie była pewna, co miała czuć, ale na pewno nie to. Nie zdziwienie, które przyszło wraz z pierwszym spojrzeniem. Słynna twarz wyglądała tak samo jak w książkach. Sophie stała w milczeniu przed płótnem przez całe wieki, czekając, żeby coś się wydarzyło.
– No i, co sądzisz? – szepnął jej do ucha dziadek, podchodząc z tyłu. – Piękna, prawda?
– Jest za mała.
Saunière uśmiechnął się.
– Ty też jesteś mała, a jesteś piękna.
Nie jestem piękna, pomyślała Sophie. Nie mogła patrzeć na swoje rude włosy i piegi i nie mogła znieść myśli, że jest wyższa od chłopców w klasie. Spojrzała raz jeszcze na Mona Lizę i pokręciła głową.
– Wygląda, jakby coś wiedziała… Jak dzieciaki w szkole, kiedy mają jakąś tajemnicę.
Dziadek zaśmiał się głośno.
– Trochę dlatego jest taka sławna. Ludzie lubią się domyślać, dlaczego się uśmiecha.
– A ty wiesz dlaczego?
– Może. – Dziadek puścił do niej oko. – Kiedyś ci o tym opowiem.
Sophie tupnęła nóżką.
– Mówiłam ci, że nie lubię sekretów i tajemnic.
– Księżniczko – uśmiechnął się – życie jest pełne sekretów. Nie można wszystkiego wiedzieć od razu.
– Wracam na górę – oświadczyła Sophie zdecydowanie, stojąc wciąż na stopniu.
– Do Mona Lizy? – Langdon zrobił krok do tyłu. – Teraz?
Sophie raz jeszcze rozważyła ryzyko.
– Ja nie jestem podejrzana o morderstwo. Zaryzykuję. Muszę zrozumieć, co dziadek chciał mi powiedzieć.
– A co z ambasadą amerykańską?
Sophie czuła się winna, że zrobiła z Langdona uciekiniera, a teraz chce go opuścić, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Wskazała dłonią drzwi i prowadzące do nich metalowe schody.
– Trzeba iść przez te drzwi, potem za podświetlonymi znakami do wyjścia. Po znakach dojdzie się do wyjścia awaryjnego. – Dała Langdonowi kluczyki do samochodu. – Mój samochód to czerwony smart. Stoi na parkingu dla pracowników. Wie pan, jak dojechać do ambasady?
Langdon skinął głową, wpatrując się w kluczyki.
– Proszę posłuchać – mówiła Sophie teraz już cichszym i łagodniejszym głosem. – Sądzę, że dziadek mógł mi zostawić wiadomość gdzieś obok Mona Lizy, jakąś wskazówkę, kto go zabił. Albo dlaczego jestem w niebezpieczeństwie. Albo co się stało z moją rodziną. Muszę tam iść i sprawdzić.
– Jeżeli chciał powiedzieć, dlaczego jest pani w niebezpieczeństwie, mógł przecież napisać to na podłodze, tam gdzie umarł. Po co te skomplikowane kalambury?
– Myślę, że dziadek nie chciał, żeby ktokolwiek się dowiedział. Nawet policja – powiedziała Sophie. – Może brzmi to dziwnie, ale uważam, że dziadek chce, żebym dotarła do Mona Lizy, zanim zrobi to ktokolwiek inny.
– Ja też wracam.
– Nie! Nie wiemy, jak długo Wielka Galeria będzie pusta. Pan musi uciekać.
Sophie uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
– Zobaczymy się w ambasadzie, panie Langdon.
Langdon wyglądał na rozczarowanego.
– Dobrze, ale pod jednym warunkiem – odparł poważnie.
Zatrzymała się w miejscu zdziwiona.
– Co to za warunek?
– Że przestaniesz mówić do mnie pan.
Sophie zobaczyła ślad uśmiechu na jego twarzy i poczuła, że sama też się uśmiecha.
– Powodzenia, Robercie.
Kiedy Langdon zszedł na dół, uderzył go wyraźny zapach pokostu lnianego i pyłu gipsowego. Tuż przed nim oświetlony znak SORTIE/EXIT i strzałka wskazywały drogę wyjścia na końcu długiego korytarza.
Sprytny anagram i wiadomość od Saunière’a wciąż kołatały mu się w głowie i Langdon zastanawiał się, co Sophie znajdzie przy Mona Lizie… Czy w ogóle coś znajdzie. Wydawała się taka pewna, że dziadek chciał, żeby podeszła do słynnego obrazu jeszcze raz. To była przekonująca interpretacja, ale Langdon nie mógł pozbyć się wrażenia, że ma do czynienia z jakimś paradoksem.
PS. Znajdź Roberta Langdona.
Saunière napisał nazwisko Langdona na podłodze, polecając Sophie, by go odnalazła. Ale dlaczego? Czy tylko po to, żeby pomógł jej rozszyfrować anagram?
To mało prawdopodobne.
Saunière nie miał żadnych podstaw przypuszczać, że Langdon jest jakoś szczególnie biegły w anagramach.
Sophie miała złamać i rozszyfrować anagram bez niczyjej pomocy. Langdon coraz mocniej utwierdzał się w tym mniemaniu, ale ta konkluzja otwierała ogromną lukę w zrozumieniu logiki myślenia i działania Saunière’a.
Dlaczego ja?, zastanawiał się, idąc dalej korytarzem. Cóż jest takiego, co ja wiem, a Saunière podejrzewał, że wiem?
Langdon zatrzymał się nagle w pół kroku. Z rozszerzonymi oczami macał ręką w kieszeni i w końcu wydobył z niej wydruk komputerowy. Wpatrywał się w ostatnią linijkę wiadomości Saunière’a.
PS. Znajdź Roberta Langdona.
Zatrzymał wzrok na pierwszych dwóch literach.
PS.
W jednej chwili zadziwiająca mieszanka symboli zaczęła nabierać sensu. Uderzyło to w niego jak piorun; wszystkie jego dokonania w dziedzinie symboliki i historii nagle wydały mu się niczym. To, co Jacques Saunière zrobił dziś wieczór, w jednej chwili stało się zupełnie jasne.
Myśli kłębiły mu się pod czaszką, kiedy próbował złożyć w całość następstwa tego odkrycia. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał w tył, tam skąd przyszedł.
Mam czas?
Wiedział, że to nie gra roli.
Bez chwili wahania puścił się biegiem z powrotem w kierunku schodów.