Читать книгу Kamienica pod śniegiem - Dorota Kassjanowicz - Страница 3
ОглавлениеPROLOG
Mela Bokszańska znowu była spóźniona. Poruszając się śladem kolejnych zobowiązań, niemożliwych do pominięcia, przesunięcia ani przerzucenia na cudze barki, skręciła czerwonym seatem ibizą z głównej arterii miasta w jednokierunkową przecznicę. Nagły spokój tego miejsca wolnego od zgiełku i ruchu, które zostawiła za plecami, ośmielał do tego, by dodać gazu. Przed sobą miała prosty odcinek drogi. Fakt, że niezbyt szerokiej z powodu przedwojennej zabudowy tej dzielnicy i zaparkowanych po obu stronach samochodów, nie zaprzątał jej uwagi. Śpieszyła się. Najpóźniej za kwadrans musiała odebrać ze szkoły młodszego syna, by stamtąd podrzucić go na korepetycje z angielskiego. Co mogłoby stanąć jej tutaj na drodze? Lub kto?
Młody człowiek, który wyszedł nagle z lewej strony, spomiędzy zaparkowanych aut, prosto na jezdnię, i to w dodatku tyłem, był sporą niespodzianką.
Mela krzyknęła i zahamowała. Poczuła mocne szarpnięcie, ale mimo skoku adrenaliny szybko oceniła sytuację – w nikogo nie uderzyła. Udało jej się zatrzymać w odległości kilkudziesięciu centymetrów od pieszego. Nie wyglądał na przejętego. Jakby nie do końca był świadomy tego, co się stało.
– Gdzie leziesz, baranie! – krzyknęła rozdygotana kobieta przez pośpiesznie otwarte okno.
Młodzieniec, nadal zwrócony do jej samochodu bokiem, popatrzył na nią w zasadzie obojętnie. Zdawała sobie sprawę, że obelga, która przed chwilą padła z jej ust, w odczuciu dwudziestoparolatka nie miała żadnej siły rażenia, ale całkowity brak reakcji, nawet w postaci uśmiechu politowania, wydał jej się dziwny. Chłopak musiał być w szoku. Albo przebywał myślami zupełnie gdzie indziej. W końcu się jednak doczekała. Na jego twarzy rzeczywiście pojawił się uśmiech. Ale nie taki, jakiego mogła się spodziewać, lecz łagodny, ciepły, a nawet przyjazny.
Zrozumiała, że to czysta przewrotność. Atak w postaci skrajnej łagodności. Perwersja uprzejmej reakcji na nieuprzejmość, choćby nawet wyrażoną w słowach powszechnie uznawanych za passé.
Mela Bokszańska nie była w stanie udźwignąć podobnej zniewagi. Kilkakrotnie nacisnęła klakson, ciskając przy tym z oczu pioruny, czym skłoniła wreszcie mężczyznę do powrotu na chodnik.
– Kij ci w oko... – syknęła z obrzydzeniem dla własnych słów, zbyt dosadnych jak na jej zwyczaje.
Wściekłość i frustracja zaczynały w niej pęcznieć niczym błyskawicznie nadmuchiwany balon. Jej oddech stał się szybszy i płytszy. Poczuła dławienie w gardle. Znowu to samo. Zacisnęła powieki. Spróbowała odszukać w pamięci choć jedno adekwatne zdanie z przeczytanego ostatnio poradnika, choć jedną trafną sentencję, która sprawi, że ta sytuacja wyda jej się śmiesznie nieważna i niewarta takich emocji. Coś o świadomym oddechu, o duchowym połączeniu z kosmosem, z którego można, jak z supermarketu, zaczerpnąć zawsze i wszędzie trochę pozytywnej energii, albo o byciu tym, co się je, bo przecież odżywiała się prawie zdrowo, a czasem nawet niemal regularnie... Dlaczego w tej chwili nic, absolutnie nic, nie przychodziło jej na myśl?
I kiedy balon osiągnął już takie rozmiary, że to, co w środku, nieuchronnie musiało znaleźć ujście na zewnątrz, Mela nagle zaczęła nucić. Cicho. Nieśmiało. I nie całkiem świadomie.
Melodia, krążąc po organizmie Meli jak wypity na uspokojenie trunek, dotarła do rąk, które pod wpływem ogarniającej je fali ciepła przestały kurczowo ściskać kierownicę. Potem sięgnęła do gardła, roztapiając tkwiącą w nim kulę ulepioną ze strachu, gniewu i bezradności. W końcu, jak ciepły okład, dotknęła czoła, policzków, ust. Mela Bokszańska zamrugała i zaciągnęła się powietrzem, które za sprawą drzewka zapachowego przyczepionego do lusterka miało aromat sosnowego lasu zroszonego deszczem mydlin.
Zamrugała raz jeszcze, by powstrzymać się przed kichnięciem, i w tym samym momencie zauważyła, że dobrze zna to miejsce, tę ulicę i te budynki. A zwłaszcza jeden z nich. Wystarczyła chwila, by zrozumiała, w czym rzecz – stała przed domem, w którym mieszkała Bogna Szel.
Rzut oka na tabliczkę z adresem rozwiał wszelkie wątpliwości. Śródmiejska siedem. Ten fakt podziałał na nią mobilizująco. Kobieta natychmiast zapanowała nad nerwami. Bycie żoną, matką, gospodynią domową, córką, siostrą, obywatelką, aktywistką, przyjaciółką, artystką amatorką, uczestniczką, organizatorką, okazjonalną joginką i joggingistką nie licowało z robieniem scen w miejscu publicznym.
Zerknęła w bok na swoją niedoszłą ofiarę, która stała tyłem do jezdni, gapiąc się na kamienicę.
„Gamoń” – pomyślała w typowej dla siebie poetyce, którą praktykowała w ramach panowania nad negatywnymi emocjami, wyrażającymi się przecież również w języku. Zaczęła od stosowania miękkich przekleństw starej daty zamiast nowoczesnych wulgaryzmów, wkrótce zastępując też inne utarte czy modne zwroty takimi, które pamiętała sprzed lat. Ich niewinność i łagodność miały też w zamyśle Meli wpłynąć wychowawczo na jej nastoletnich synów. Codzienne obcowanie z wyrażeniami nieagresywnymi i oldskulowymi musiało, a przynajmniej powinno, odcisnąć na ich jasnych duszyczkach zbawienny ślad – wierzyła w to niezłomnie. Wiara w możliwość zbawiennego oddziaływania na bliższe i dalsze otoczenie była zresztą jej główną siłą napędową.
„To słowa, których używamy, wpływają na to, kim się stajemy, nie odwrotnie” – przeczytała kiedyś w jednym z poradników, które pochłaniała w każdej wolnej chwili, i głęboko zapadły jej one w pamięć. A potem weszło jej to w krew.
Kiedy znowu popatrzyła przez przednią szybę na prosty odcinek ulicy Śródmiejskiej, poczuła spokój. Może spowodowała to nucona przez cały czas melodia bez tytułu, może bliskość mieszkania przyjaciółki i myśl o niej, tak czy inaczej kobieta za kierownicą była w stanie nie tylko głęboko odetchnąć, lecz także śmiało ruszyć w dalszą drogę.
Dopiero dwie przecznice dalej ponownie zaczęła dodawać gazu.
***
Jano usłyszał oddalający się odgłos silnika, ale nie spojrzał w tamtą stronę. Nie to zaprzątało teraz jego uwagę. Podszedł do bramy budynku, który miał przed sobą, po raz drugi nacisnął dzwonek domofonu i ponownie zrobił trzy kroki wstecz, tym razem jednak zatrzymując się na granicy chodnika i jezdni. Spojrzał w górę, na szeroką fasadę pięciopiętrowej kamienicy pokrytej poszarzałym piaskowcem. Od pierwszej do ostatniej kondygnacji przecinały ją trzy trapezowe wykusze, rozbijając nieco monotonię tej wielkiej płaszczyzny.
Wysoki budynek stał przy ulicy, której nazwa obiecywała gwar, ruch, a nawet hałas, co zdawałoby się oczywiste w centrum miasta. Jano bywał w tej okolicy co najmniej kilka razy w miesiącu i dobrze wiedział, że panujący tu spokój wynika z kilku rzeczy. Ruch jednokierunkowy, nieistotne komunikacyjnie położenie i niewielka liczba sklepów, a także pora dnia robiły swoje. Na Śródmiejskiej i w jej pobliżu mieszkało wielu ludzi przed trzydziestką i po siedemdziesiątce. Młodzi wracali tu tylko na noc, całe dnie i wieczory spędzając poza wynajmowanymi, nigdy do końca nieoswojonymi mieszkaniami, a starsi, w budynkach przeważnie pozbawionych windy, rzadko wychodzili za próg.
Kamienice, z których większość w tej części miasta w lepszym lub gorszym stanie przetrwała wojnę, wydawały się przygaszone i milczące. Z dala zatrzymywały odgłosy aglomeracji jak gigantyczne dźwiękochłonne ekrany.
Jano spojrzał na zegarek. Zbliżała się trzynasta. Od kwadransa powinien być w innej dzielnicy. Zerknął w prawo, w głąb ciszy zawieszonej między budynkami, potem na bramę prowadzącą do klatki schodowej kamienicy i wolnym krokiem ruszył do zaparkowanej kilkanaście metrów dalej furgonetki. Wsiadł, zatrzasnął drzwi, pakunek wielkości czterech paczek papierosów, którego nie udało mu się dostarczyć do adresata, położył na siedzeniu obok i przekręcił kluczyk w stacyjce. Dwunastoletni biały ford transit zacharczał, jakby się wahał, czy i tym razem zapalić. Na szczęście odpalił.
„Boże, przydałby się lepszy wóz” – pomyślał chłopak.
Przeczesał dłonią włosy, odsyłając je na moment na przeznaczone im w teorii miejsce, czyli dalej od twarzy. Miał wrażenie, że z minuty na minutę stają się coraz dłuższe. Sięgały mu już do karku, a on wciąż nie miał wolnej chwili na fryzjera.
– No dobra... – mruknął i sięgnął do kieszeni kurtki po telefon.
Dopiero teraz, gdy spróbował wybrać numer, zauważył, jak bardzo zmarzły mu ręce. Według komórki temperatura spadła do minus ośmiu. Jak na koniec listopada, mróz był siarczysty.
***
Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, Teodor Jarymowicz zdążył właśnie, po daremnej próbie dotarcia na czas do domofonu, wrócić do salonu i usiąść w fotelu. Gdy trzy minuty temu podniósł słuchawkę, po drugiej stronie nie było już nikogo. Nie zaskoczyło go to, podobnie jak większość spraw, zjawisk i ludzi, z którymi miał do czynienia, a które przez ostatnie lata znacząco w jego odczuciu zbladły i mu zobojętniały. Jak inaczej udawałoby się każdego poranka wstawać z łóżka i wkraczać w nowy dzień? Jak inaczej pogodziłby się z samotnością i powolnym znikaniem? Zwłaszcza tym dla najbliższych.
Zamilknięcie domofonu przyjął więc z całkowitym zrozumieniem. Kto rozsądny w dzisiejszych czasach czekałby na otwarcie drzwi dłużej niż chwilę? Natomiast dzwonek telefonu dosięgnął Teodora w pokoju położonym najdalej od holu, w którym czterdzieści lat temu ustawiono na szafce pod lustrem czarny bakelitowy aparat typu RWT/T4. Już dawno należało go stamtąd przenieść do salonu lub sypialni, żeby podniesienie słuchawki nie stanowiło wyzwania, lecz zamieniło się w zupełnie zwyczajną, możliwą do wykonania czynność, i to w czasie krótszym od wieczności. Teodor przypominał sobie o tym planie dopiero wtedy, gdy telefon ożywał. A że działo się to nie częściej niż raz albo najwyżej dwa razy w tygodniu, jedyny lokator tego czteropokojowego mieszkania usytuowanego na czwartym piętrze kamienicy wciąż był zaskakiwany faktem, że aparat nadal znajduje się w tym niedorzecznym miejscu.
Tym razem jednak telefon nie przestawał domagać się odebrania nawet po szóstym i siódmym dzwonku, które zastały siedemdziesięcioośmiolatka na wysokości drzwi do kuchni, a tuż przed wejściem do gabinetu. Wszystkie drzwi, oprócz tych do łazienki, były szerokie, dwuskrzydłowe, przejście wzdłuż nich nie oznaczało więc postawienia jednego kroku. Od paru lat starszy pan niemal nie odrywał stóp od podłogi, szurając nimi tak, jakby nogi spętane miał na wysokości kolan niewidzialnym sznurem. Pokonanie absolutnie każdego dystansu przestało być czynnością naturalną i bezrefleksyjną. Podniesienie ręki, odwrócenie się na drugi bok, dźwignięcie się z fotela, ukrojenie kromki chleba także nie pozostawały już przez niego niezauważone.
Telefon zamilkł dokładnie wtedy, gdy dłoń Teodora zbliżała się do słuchawki. Mężczyzna zastygł w oczekiwaniu, ale cisza nie pozostawiała złudzeń. Nie było sensu tkwić tu dłużej. Wyprostował się i odwrócił w stronę, z której nadszedł. Jednak coś nie pozwalało mu ruszyć z miejsca. Wewnętrzny głos powtarzał: „Poczekaj, poczekaj, poczekaj”. Jakby ktoś telepatycznie przekazywał mu wiadomość.
Gdy po trzydziestu sekundach telefon znowu się odezwał, Teodor mógł go odebrać po pierwszym dzwonku.
– Pan Jarymowicz? Więc jednak jest pan w domu? Tak coś czułem – dobiegł go w słuchawce wesoły głos młodego człowieka. – Kurier z tej strony. Mam dla pana przesyłkę.
– Kurier? Ja już idę, już idę... Zaraz będę przy domofonie. Proszę poczekać – powiedział starszy człowiek przepraszającym tonem. – Ja już idę... Już idę...
– W porządku, spokojnie – usłyszał. – Poczekam.
– Halo? To teraz odłożę słuchawkę, dobrze?
– Tak, rozłączamy się i czekam na dole na wpuszczenie.
– Poczeka pan, tak?
– Tak, poczekam.
– Ale ja niczego... Ja... Nie spodziewam się żadnej przesyłki.
– Tu na paczce jest pana adres i nazwisko. Pan Jarymowicz? Teodor?
– Owszem.
– Więc wszystko się zgadza.
– No dobrze. Skoro tak... to ja idę. A pan czeka, tak?
– Tak.
Teodor odłożył słuchawkę na widełki, głębiej odetchnął i spojrzał w stronę dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Dzieliło go od nich dobre pięć metrów.