Читать книгу Kamienica pod śniegiem - Dorota Kassjanowicz - Страница 5

Оглавление

2

ALICJA

Winda

Alicja już miała przywołać windę, gdy ta ruszyła i zaczęła wędrować z parteru w górę. „Boże, byle nie na ostatnie piętro” – pomyślała i szybko nacisnęła okrągły, błyszczący nowością guzik na niedawno wymienionym panelu. Zerknęła na zegarek. Trzynasta. „Boże, jak późno” – dorzuciła w myślach i poprawiła szalik, by jeszcze szczelniej otulił jej szyję. „Boże, jak zimno” – jęknęła w duchu. Zrobiła krok w tył, a zaraz potem w przód, wracając na poprzednie miejsce. „Boże, jak wolno”. – Westchnęła bezgłośnie i znowu poprawiła szalik.

– Boże... – powtórzyła półgłosem, po kolei zahaczając myślami o wszystkie przywołane niedogodności.

Na szczęście wkrótce miała się znaleźć w miejscu, w którym czuła się inaczej. Do rozpoczęcia dyżuru została jej jeszcze godzina, a drogę do pracy pokonywała swoim dziesięcioletnim fiatem punto najwyżej w dwadzieścia kilka minut, ale wolała wychodzić z domu wcześniej, by mieć zapas czasu. W razie gdyby miało się coś wydarzyć. Gdyby coś zakłóciło stały, odmierzony, znajomy harmonogram dnia.

Na przykład wsiadłaby do windy na swoim czwartym piętrze, drzwi by się zamknęły, a potem na parterze już by się nie otworzyły. Wcale by jej to nie zdziwiło. Przeciwnie. To właśnie za każdym razem, gdy się przed nią rozsuwały, odczuwała miłe zaskoczenie. Bo automatyczne drzwi czasami ją ignorowały. Już nieraz w sklepie czy na dworcu musiała zatrzymać się przed szklaną płaszczyzną, która zamiast się rozstąpić, ani drgnęła. Fotokomórki po prostu nie rejestrowały faktu istnienia kogoś takiego jak Alicja Obdrzałek. Jakby nie składała się z ciała, lecz z niczego. Jakiejś antymaterii może.

Oczywiście niektóre drzwi zachowywały się jak należy, ale zazwyczaj wtedy, gdy zaprzątnięta myślami bądź śpiesząc się na oddział, zapominała o tym, co robi. I po prostu to robiła, zamiast monologować: „Uwaga, fotokomórko, nadchodzę, to ja, Alicja, której nie uważasz za osobę z krwi i kości”.

Skupianie się na sobie odbierało jej siły. Odwagę. Przeważnie jednak nie umiała inaczej. To działo się samo.

Drgnęła, bo kabina zatrzymała się właśnie na jej piętrze. Chciała zrobić krok w przód, lecz uniemożliwił jej to młody mężczyzna, właściwie chłopak, w ciemnogranatowej kurtce z kolorowym logo na górnej kieszeni, który wyszedł z windy śmiałym krokiem.

W jednej ręce trzymał niedużą paczkę, w drugiej coś w rodzaju terminala. Wyglądał na kuriera. Do kogo się wybierał o tej porze na jej piętrze? Bo przecież nie do niej. Odkąd prawie dwadzieścia pięć lat temu wyprowadziła się z Bystrzyny Dolnej, nikt z rodziny niczego jej nie przysłał – nawet kartki na święta. Na każdych pojawiała się osobiście. Jak mus, to mus. A tamtejsze koleżanki, bo przecież nie mogłaby ich nazwać przyjaciółkami, bardzo szybko zajęły się własnym życiem. To czasochłonne.

Chodzące nieszczęście. Cwaniara. Kłamczucha. Cwana gapa. Zapamiętała kilka określeń, którymi ją wtedy nazywano, przeważnie za plecami, a które i tak ją w końcu dosięgły. Ale czy to ona chciała tego ślubu?

Tylko dlaczego zaczęła o tym wszystkim myśleć właśnie teraz, czekając na windę?

– Dzień dobry. – Głos kuriera zatrzymał ją w wędrówce w takie zakamarki umysłu, których odwiedzanie przed długim dyżurem w szpitalu nie było najlepszym pomysłem.

„Dzień dobry”? To do niej? Skinęła głową. Ostrożnie, bo nieprzewidziane sytuacje traktowała jako z definicji podejrzane.

– Dzień dobry... – odszepnęła.

Czy on się uśmiechnął? Do niej? Koniec świata, który zacząłby się dziś o szesnastej, zaskoczyłby ją dużo mniej niż uśmiech kuriera o godzinie trzynastej skierowany bezpośrednio do niej. Nie, tego już było za wiele. Myślałby kto, że tak mu wesoło. Środek dnia pracy, na pewno ciężkiej, na pewno kiepsko płatnej, obca baba z ponurą miną, pośpiech... Może to zawodowa uprzejmość na wszelki wypadek, wpisana w zakres obowiązków? „Tak, tak, to właśnie to” – Alicja poczuła ulgę. Zdecydowanie nie znosiła niejasnych, zagadkowych sytuacji. Ale tę tajemnicę właśnie rozwikłała, więc mogła odetchnąć i iść dalej.

Wsiadła do pustej windy i na panelu nacisnęła zero. „Nowa winda – pomyślała. – Ale to nie potrwa długo, zaraz wszystko będzie porysowane i zarośnie brudem”.

Chciałaby już przekraczać próg szpitala. Złapać oddech.

Czasami miała wrażenie, że przychodzi do pracy z pustymi rękami, a co gorsza – z pustym spojrzeniem, tym samym, które bez cienia współczucia otaksowało ją rano w lustrze. „Popatrz no tylko na siebie. Czterdzieści siedem lat i wory pod oczami. Za późno na cokolwiek. Tych zmarszczek już się nie pozbędziesz. Tych siwych nitek we włosach mogłabyś, ale po co? I zaczyna ci obwisać podbródek. Raz kochałaś, może nawet byłaś kochana, i wystarczy. Mało? Bezczelna. Niewdzięczna. Własny dach nad głową, praca, jako takie zdrowie. Ilu tego nie ma? I jakoś żyją”.

Do szpitala często jechała z duszą na ramieniu, że pacjenci zauważą te martwe oczy, zaczną pytać, udzieli im się jej smutek, którym zacznie zarażać jak świnką, co doprowadzi do pogorszenia niejednego stanu, a może nawet do przedwczesnych zgonów. W końcu na oddziale było wielu ciężko chorych, starszych ludzi o obniżonej odporności.

Kiedy jednak przejeżdżała pod uniesionym szlabanem, parkowała przed świeżo wyremontowanym budynkiem, popychała szklane drzwi wejścia głównego i zaciągała się – nie tak silną jak jeszcze kilka lat temu, ale wciąż obecną – mieszanką detergentów, leków i tłumu krążącego między windami, schodami, szatnią, rejestracją, stołówką i korytarzem prowadzącym do skrzydła mieszczącego przychodnię, natychmiast odzyskiwała to, po czym jeszcze chwilę temu nie było w jej organizmie nawet śladu: optymizm, nadzieję, zapas dobrych słów.

Bo tu przecież nie chodziło o nią. Tu chodziło o innych.

W innych się specjalizowała. Wobec siebie była niedouczoną amatorką.

– Niedouczona amatorka... – wyszeptała bezwiednie pod nosem, jakby chciała przyjrzeć się tej myśli dokładniej.

Zanim drzwi windy się zamknęły, usłyszała zgrzyt otwieranego zamka i głos swojego najbliższego sąsiada, starszego mężczyzny, z którym, jako jedną z trzech osób w kamienicy, wymieniała pozdrowienia. Poza nim – z tą małą ze spożywczaka, która rzadko mówiła „dzień dobry” pierwsza, ale tylko dlatego, że nieustannie wlepiała oczy w ekran komórki, i z kobietą z pierwszego piętra, wynajmującą mieszkanie z kochasiem o twarzy słodkiego łobuza, czyli najgorszego typu kryptodraniem. Wpadały na siebie przy drzwiach na parterze o różnych porach, aż w końcu zaczęły się witać, bo niezręcznie byłoby się nie zauważać.

– Naprawdę nie mam pojęcia, od kogo...

Nie usłyszała dalszego ciągu zdania wypowiadanego przez sąsiada. Drzwi windy odcięły ją od źródła zewnętrznych dźwięków i ruszyła w dół.

Kamienica pod śniegiem

Подняться наверх