Читать книгу Kamienica pod śniegiem - Dorota Kassjanowicz - Страница 7
Оглавление4
OLAF
Ojciec, syn i następna superwoman
– Już jestem! – krzyknął od drzwi Mateusz Jarymowicz i zrzucił z ramienia plecak z książkami dokładnie w tym miejscu, w którym stał.
– Cześć! Obiad w lodówce! Umyj ręce! Nie zostawiaj plecaka w przedpokoju! – odkrzyknął Olaf Jarymowicz, nagłym wtargnięciem syna do domu wytrącony ze stanu skupienia, który starał się osiągnąć, czytając wyciąg z aktu notarialnego dotyczącego sprzedaży mieszkania przy ulicy Wielobarwnej.
Przeniósł wzrok z ekranu laptopa na wycinek czystego błękitu nieba oprawionego w ramy okna. Zza biurka na dziesiątym piętrze bloku z wielkiej płyty nie miał szansy zobaczyć niczego więcej. Ale też nie byłoby tu specjalnie na czym zawiesić oka. Budynki porozrzucano na osiedlu bez pomysłu wśród wydeptanych trawników i nielicznych ławek, ustawionych z myślą o cicho spożywających menelach i głośno klnącej młodzieży. Brzydota rodem z PRL-u trzymała się resztkami sił, ale nieustępliwie. Nienawidził tego miejsca, tego mieszkania, tego osiedla, tego miasta, nie lubił swojej pracy. Lista codziennie znoszonych przykrości wciąż się wydłużała. Czyste błękitne niebo było jedną z nielicznych rzeczy, które się do nich nie zaliczały.
W zaistniałej sytuacji wziął to, co mógł, a nie to, co chciał. Dwa pokoje w bloku z lat siedemdziesiątych, czyli maksimum, na jakie mógł sobie pozwolić po sprzedaży mieszkania z kredytem spłaconym w trzydziestu procentach. Z osiemdziesięciu nowiutkich metrów na Żoliborzu zrobiło się czterdzieści pięć w postkomunistycznym blokowisku na obrzeżach miasta.
Olaf oderwał wzrok od okna i zamknął laptopa. Musiał się zbierać. Zerknął na budzik przy łóżku syna. Duże jarzące się cyfry pokazywały trzynastą piętnaście. Mati odgrzeje i zje obiad w dziesięć minut. Potem będzie chciał odzyskać swój pokój. W przeciwieństwie do salono-sypialnio-jadalnio-bawialni, czyli drugiego pokoju, tutaj stało biurko, a więc komfort pracy był wyższy niż na kanapie. Musieli jednak sobie ustępować i pomagać bez kręcenia nosem. Czyli po prostu sobie radzić.
I radzili sobie. Olaf miał przynajmniej taką nadzieję. Czuł jednak przez skórę, że nawet jawne oznaki dawania sobie rady przez dziesięciolatka nie mogą być do końca tym, czym się wydają. Sam też czasami puszczał w szwach, choć w miarę możliwości nie przy Mateuszu. W pracy również nie mógł sobie na to pozwolić. W końcu jego zajęcie polegało na stałym kontakcie z ludźmi. Fachowość należało podlewać uprzejmością, a nawet uprzejmością z domieszką życzliwości, jeśli chciał mieć wyniki. A on nie tylko chciał je mieć. Musiał je mieć, tak jak musiał zachować pracę. Ze względu na syna. Był jego jedynym formalnym opiekunem. I potrzebował solidnych argumentów, by tak zostało.
Olaf kilkakrotnie potarł dłońmi twarz. Mocno, by poczuć ciepło i pulsowanie krwi pod skórą. To nie była pora na rozważania z gatunku „a co, jeżeli”. Należało skupić się na robocie. A potem podrzucić małego do dziadka. Co prawda Mateusz upierał się, że jest już na tyle duży, by zostawać na te parę godzin dziennie w domu sam, a Olaf nawet przyznawał mu w duchu rację, bo jego dziesięcioletni syn z powodu okoliczności bywał dużo dojrzalszy, niż wskazywała metryka. Jeśli jednak sprawy miały potoczyć się trybem dla dzieciaka jak najlepszym, zgodnym z oczekiwaniami Olafa, nie mogło być mowy o choćby najmniejszym uchybieniu w opiece z jego strony. Głupi zbieg okoliczności, zwichnięta kostka czy złamany pod nieobecność ojca paznokieć groziły opłakanymi dla sprawy konsekwencjami. Olaf nie mógł kusić losu. Chłopcu zdarzało się zostawać czasami bez nadzoru starszych, gdy wracał ze szkoły, jednak działo się tak wyłącznie wtedy, gdy nieobecność taty nieplanowo się przedłużała lub czas oczekiwania na jego powrót z pracy nie miał być dłuższy niż dwie-trzy godziny.
Olaf próbował to wytłumaczyć synowi, nie wdając się w szczegóły. Dziecko w jego wieku – wyjaśnił – nie powinno pozostawać w domu bez opieki dorosłego. Nie tylko według prawa. Przede wszystkim dlatego, żeby Olaf, jako jego tata, nie musiał się o niego zamartwiać. Mateusz przyjął to do wiadomości, nawet zbyt gwałtownie nie protestując. Oznajmił tylko, jak to miał w zwyczaju, że „już nie jest dzieckiem” i spokojnie sobie poradzi bez niańczenia. Ale skoro tata miałby kłopoty, gdyby na to za często pozwalał, to okej, nie ma sprawy. Na tym rozmowa się skończyła. Olaf nie wspomniał o sądzie, o szykującej się rozprawie i zapowiadanej przez Zytę walce o syna.
Czy Mateusz myślał o matce? A jeżeli tak, to jak często? I co myślał? Czy tęsknił? Czy ją kochał? Nienawidził jej? Nigdy o tym nie rozmawiali. Lawina uczuć, słów, żalów, gorzkich prawd czekała za cienką przegrodą dzielącą ich codzienność od katastrofy – co do tego Olaf nie miał wątpliwości. Przekonać się mógł tylko w jeden sposób: podejmując z synem rozmowę o przeszłości i wynikającej z niej teraźniejszości. Ale w jego odczuciu czas wciąż nie był na to odpowiedni.
Olaf wiele by dał za możliwość zajrzenia do głowy syna, w której na pewno kłębiło się bardziej, niż dało się to wywnioskować z jego codziennego zachowania. Jednak w tym momencie nie było czasu na takie dywagacje. Olaf wstał i sięgnął po komputer. Drugą ręką zebrał z biurka kilka drobno zadrukowanych kartek, gdy w tej samej chwili zadzwoniła komórka. Szybko opróżnił ręce, zerknął na nieznany numer i odebrał telefon.
– Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia. Czy dobrze się dodzwoniłam? – Głos w słuchawce należał do kobiety. Zabrzmiał tak twardo i surowo, że aż prosiło się w odpowiedzi nie tylko o krótkie „tak”, ale wręcz o „tak jest”.
„Następna superwoman” – pomyślał Olaf i przymknął na moment oczy, by złapać dystans. Musiał zapanować nad emocjami i zdobyć się na uprzejmy ton. Poczuł, że z powodu podjętego wysiłku na karku cierpnie mu skóra.
Nie zdążył odpowiedzieć. Kobieta, najwyraźniej pewna tego, że kto jak kto, ale ona mogła dodzwonić się tylko tam, gdzie zamierzała, mówiła dalej:
– Bogna Szel z tej strony. Poszukuję mieszkania do wynajęcia. Pilnie. Warunki podane w pana ogłoszeniu w zasadzie mi odpowiadają, chciałam tylko dopytać o cenę. Czy jest do negocjacji?
Nie znał tego nazwiska, choć wymówione zostało tak, jakby miało mu coś powiedzieć.
– Dzień dobry, Olaf Jarymowicz, agencja Home and Life. O które konkretnie ogłoszenie pani chodzi?
– Agencja nieruchomości? – Surowy ton przybrał na sile. – Ja się dodzwoniłam do agencji? No ładnie! Zastawiacie pułapki na ludzi. Gdzie w ogłoszeniu jest informacja, że to nie osoba prywatna je umieściła? Umie mi pan na to odpowiedzieć?
Olaf przełknął ślinę.
– A gdzie pani...
Kobieta mu przerwała, podając nazwę popularnego serwisu internetowego, na którym można było sprzedać, kupić i wynająć nie tylko mieszkanie, lecz także gadającego psa.
– Tam jest taka zakładka z adnotacjami „właściciel” i „agencja” – spróbował wyjaśnić Olaf. – Wystarczy kliknąć i...
– Jasne – weszła mu w słowo. – Małym druczkiem na samym dole. Żeby nikt nie zauważył. Sztuczki-magiczki. Nie mam zamiaru płacić żadnej prowizji.
Olaf po raz kolejny w czasie tej krótkiej rozmowy musiał włożyć niemały wysiłek w utrzymanie spokojnego tonu.
– Może jednak będę mógł pani pomóc...
Znowu nie pozwoliła mu skończyć zdania.
– Pomóc? Pan zna definicję tego słowa? Jestem już dużą dziewczynką i sama o siebie zadbam. Sa-ma. Tak jest najpewniej, najbezpieczniej i najsolidniej. Męska pomoc! Oczywiście! Usłyszał pan delikatny kobiecy głos i od razu włączył się panu tryb rycerzyka na białym kucyku?
O tym delikatnym kobiecym głosie mówiła serio czy starała się wprowadzić do rozmowy nieco swobodniejszy ton? Nie pozostawiła mu czasu na rozstrzygnięcie tej kwestii.
– No dobrze, zostawmy to. Dam panu dobrą radę na przyszłość. Bardzo, bardzo życiową. Jeśli chce pan kogoś generalnie wpuścić w kanał, to najpierw trzeba być prawdomównym i uczciwym w drobnych rzeczach. W takich codziennych pierdołach typu: „Idę dziś z Krzyśkiem na piwo, wrócę późno” – i iść, lub: „To ogłoszenie zamieściła agencja nieruchomości” – bo zamieściła, o, jaka rzetelna agencja, albo: „Ładnie dziś wyglądasz” – bo rzeczywiście trudno zaprzeczyć, że w tej kiecce jej do twarzy. A jeśli nikt cię nie przyłapie na żadnym drobnym kłamstewku, to za jakiś czas spokojnie ujdzie ci na sucho naprawdę wielkie oszustwo. Na przykład sprzedaż mieszkania niewartego swojej ceny czy wmówienie drugiemu człowiekowi, że się go kocha.
Kobieta zamilkła.
Olaf nie miał już wątpliwości, że albo jest napruta, albo jakiś gość właśnie rzucił ją w cholerę, co absolutnie nie wydawało się dziwne. Pierwsze mogło też być skutkiem drugiego.
– Naprawdę potrzebuję mieszkania. Pilnie – odezwała się nagle dużo łagodniejszym tonem jego rozmówczyni.
Olaf w pierwszym momencie pomyślał, że Bogna Szel skończyła rozmowę, a teraz w jakiś magiczny sposób połączyła się z nim inna kobieta, spokojna i zrównoważona. Jednak po jej kolejnych słowach stało się jasne, że nic takiego nie nastąpiło i że to nadal ta sama wariatka. Z której po prostu uszło powietrze.
– Przepraszam, nie wiem, co mnie napadło – szepnęła. – To znaczy wiem. Krótko mówiąc, nie byłam sobą. Tak jak przez kilka ostatnich lat.
Nie miał ochoty kontynuować tej dyskusji, lecz jedna źle potraktowana klientka w dobie mediów społecznościowych mogła oznaczać błyskawicznie rozprzestrzeniający się smród antyreklamy, a to była ostatnia rzecz, na jaką mógł sobie teraz pozwolić.
– Dobrze. Zapomnijmy o tym. Jaką kwotą pani dysponuje?
Podała swoje oczekiwania i zamilkła.
– To niewiele – odezwał się Olaf, kiedy już zdusił pusty śmiech i przekleństwo.
„Wynajmij za to norę w ziemi i się w niej zakop” – pomyślał.
– Wiem, że to niewiele – przyznała kobieta. Było jasne, że szybko odzyskuje wigor. – Rozumiem, że musi pan ten fakt podkreślać, by móc w drugim zdaniu oznajmić, że to znacznie skraca listę ofert. Interesują mnie konkrety, bez tego całego pitolenia. Muszę mieć dobry metraż z dobrym światłem z powodu... No, z dobrym światłem. Najchętniej nie wyżej niż czwarte piętro.
Miała go chyba za cudotwórcę.
– Proszę wejść na naszą stronę. Homeandlife.pl. Jest tam formularz do wypełnienia... I sporo ofert, które może pani przejrzeć – zaproponował. Nieopatrznie.
– No rzeczywiście bardzo jest pan pomocny. W gębie. Normalka. Tyle to i bez pana wiedziałam.
– Ja...
– Albo wie pan co? Dajmy sobie spokój. Ma pan rację. Wejdę w internet i sama sobie coś znajdę. Bezpośrednio. Bez złodziejskich agencji.
Poczuł uderzenie adrenaliny.
Kobieta nie przestawała mówić.
– Czy nikomu w tym kraju już nie chce się pracować? No dobra, zapomnijmy, że dzwoniłam. Ani pan nie jest takim bucem, na jakiego wygląda, ani ja nie jestem taką... taką... bucówną. No bo nic nie jest takie ani nikt nie jest taki, jak się wydaje. Poza tym mam nie najlepszy dzień. Sam pan rozumie. Albo i nie. Kto zrozumie drugiego człowieka? I co to pana obchodzi, prawda? Prawda. Czyli wszystko jasne. Żegnam.
Dopiero kiedy w telefonie po krótkim piknięciu sygnalizującym rozłączenie się zapadła cisza i potrwała parę sekund, Olaf odsunął komórkę od ucha. Zrobił to na tyle wolno, oszołomiony zarówno piekielnym monologiem, jak i brakiem własnej adekwatnej reakcji, że przyglądający mu się Mateusz, oparty o framugę drzwi, zapytał najostrożniej, jak umiał:
– Tato, co się stało?
– Nic. To w związku z pracą, normalka – szybko odpowiedział Olaf i popatrzył na syna. Uśmiechnął się, by go uspokoić. Chyba mu się udało, bo chłopiec odsunął się od drzwi i powiedział dużo pewniejszym tonem:
– No dobra, tato, zajmuję to miejsce. Mam matmę do odrobienia.
– Potrzebujesz pom...
Mateusz nie pozwolił mu dokończyć, jakby nie chciał usłyszeć tego słowa.
– Spoko, dam radę.
„Wiem” – pomyślał Olaf, podszedł do syna i poczochrał go po gęstej, rosnącej bez ładu i składu czuprynie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki