Читать книгу Kamienica pod śniegiem - Dorota Kassjanowicz - Страница 6

Оглавление

3

SYLWIA

Zawsze chodzi o parę drobiazgów

Jak zwykle o tej porze ruch był niewielki. Jedyne, czym Sylwia Ptaczek mogła się zająć, to pisanie esemesów, przeglądanie fejsa i palenie fajek przed drzwiami sklepu. W tym tygodniu jej zmienniczka, Julka, przychodziła na szóstą i zostawała do trzynastej lub trzynastej trzydzieści. Potem zjawiała się Sylwia. W przyszłym tygodniu to ją czekała poranna męczarnia otwierania oczu o piątej. W listopadzie nic gorszego nie mogło człowieka spotkać, tego była pewna. Na szczęście mieszkała na parterze kamienicy tuż obok, pod numerem siódmym, a sklep mieścił się pod dziewiątym. Kiedyś nawet policzyła, ile robi kroków od drzwi swojego mieszkania do miejsca pracy. Nie pamiętała już dokładnej liczby, ale było ich nie więcej niż kilkadziesiąt.

Między szóstą a ósmą pojawiało się najwięcej klientów, czyli średnio dwóch na kwadrans. Głównie dzieciaki po drożdżówki i soki oraz starzy ludzie po bułki i tego typu groszowe frykasy i zapchajbrzuchy. Potem następowała przerwa w ruchu aż do późnego popołudnia, kiedy wracali z pracy i szkół ludzie mniej więcej w jej wieku plus minus pięć lat. Ale nie czuła z nimi więzi. Biło od nich korporacjami, studiami, językami obcymi, dzianymi rodzicami, drogimi knajpami i klubami, humusami, jarmużami, bezglutenową latte i jogą. Wynajmowali mieszkania w starych kamienicach, jak te w tej części miasta i przy tej ulicy, tylko dlatego, że to było modne.

Nie zauważali jej. Na pewno czuli się lepsi, choć mieli tyle samo rąk i nóg co ona. Patrzyli na nią obojętnie albo na przestrzał, jak na mydlaną bańkę, zwłaszcza dziewczyny. Ale nie tylko one. Żaden z tych cud-chłopców nawet nie spróbował jej poderwać, choć była dużo ładniejsza od niejednej odwalonej laski, które tu przychodziły w tych swoich idealnych makijażach kładzionych szpachlą na botoks.

Starych ludzi zresztą też nie lubiła. Biła od nich woń zatęchłego pawlacza i niewietrzonych pokoi. Gadali wyłącznie o chorobach i wnukach, których nigdy nie mogli się doczekać, ale którym i tak kupowali cukierki – z dłuższym terminem przydatności – i kruche ciastka, zalegające potem w szufladach aż do ostatniej chwili, lądujące ostatecznie w ustach leciwych sąsiadek. Co sprytniejsi kusili wnuki drobnymi sumami. Wręczane przy każdej wizycie, wyrabiały w dzieciakach bezwarunkowy odruch przychodzenia po jeszcze, mylony przez tych śmiesznych starców z miłością i przywiązaniem, z troską o starą babcię i niedołężnego dziadka. A jeśli niektórzy z nich nawet się czegoś domyślali, rzadko zdobywali się na śmiały czyn wstrzymania napiwków za odwiedziny.

Drażniła ją ich naiwność. Drażniła ją ich samotność i bezradność.

Jej babcia, chodząca wyrozumiałość, gdyby jeszcze żyła, nie byłaby sama ani nie musiałaby być naiwna. Sylwia nie wzięła od niej nigdy ani grosza. Staruszka zmarła kilka lat temu, a wraz z nią zniknęła szansa na bliskość nieoczekującą niczego w zamian. Rodzice, chłopcy, koleżanki zawsze czegoś chcieli. Spodziewali się... Liczyli na... Mieli nadzieję, że...

Babci już nie było. Wszyscy inni starzy ludzie działali Sylwii na nerwy. I chociaż, w przeciwieństwie do młodych mieszkańców stolicy, zauważali ją, spragnieni rozmowy po całych dniach spędzanych w czterech ścianach nieremontowanych, źle ogrzanych mieszkań ze zbyt wysokimi oknami, by je porządnie umyć, ona nie była zainteresowana ich zainteresowaniem.

Natomiast między wczesnym przedpołudniem a późnym popołudniem, oprócz drobnych pijaczków i matek na wychowawczym, prawie nikt tutaj nie zaglądał.

To cud, że zrobił to Borys. Od razu uznała to za przeznaczenie.

Chciała zacząć żyć. Miała dwadzieścia dwa lata, a jeszcze jej się to nie udało. Kilka koleżanek zdążyło już urodzić lub wyjść za mąż. A nawet jedno i drugie. Często o tym myślała. Bez zazdrości, bo do małżeństwa jej się nie śpieszyło. I zarazem z zazdrością, bo ślub był oficjalną obietnicą wypowiedzianą głośno i wyraźnie przy wielu osobach. A nie szeptaną tak, żeby nikt poza nią niczego nie usłyszał.

Chwilami czuła się niczym stara, zmęczona życiem, wiekowa czterdziestka. Bo przecież gdy ma się na karku te cztery dychy – tak to sobie wyobrażała – młodość zna się już tylko z filmów i książek, ewentualnie ze starych zdjęć, na których trudno rozpoznać samą siebie. A większość tego, co w życiu najpiękniejsze, ma się za sobą. Miłosne szaleństwa na przykład. Zwariowanie ze szczęścia. Rzucenie się na główkę do basenu bez gwarancji, że jest w nim woda.

Czy nie to właśnie zrobiła, idąc pół roku temu po raz pierwszy do łóżka z Borysem? A czterdziestka najpierw ugotowałaby obiad, potem połknęła proszek od bólu głowy i zanim zdążyłaby udać się na basen, zasnęłaby w fotelu przed telewizorem. Tak właśnie było w jej domu. Zmęczenie jej rodziców pokrywało każdy przedmiot, każde słowo, każdą minutę. Piekarz i krawcowa. Mała podwarszawska mieścina. Życie odłożone na nigdy.

Uciekła zaraz po maturze. Najpierw do supermarketu na kasę. Ale nie dała rady. Narzucane tam tempo pracy i odpowiedzialność za ogromne kwoty, które przechodziły przez jej ręce, przerosły ją. Znalazła więc coś spokojniejszego. Ten spożywczak to miał być tylko przystanek. Przecinek w długim zdaniu zbudowanym z pięknych przymiotników i dynamicznych czasowników.

W końcu do czterdziestki miała jeszcze bardzo dużo czasu, naprawdę całe oceany, jakieś sto lat. Wierzyła, że zdąży być szczęśliwa pod każdym względem.

Nie przepadała za chłopcami w swoim wieku. Nie umieli powiedzieć niczego, o czym sama by nie wiedziała. Ani zrobić czegoś, czego by się po nich nie spodziewała. Zwłaszcza ci w jej miasteczku. Wyjechała także z ich powodu. Jeśli miała się zakochać, musiała stamtąd uciec. Jeśli miała się zakochać, to tylko w kimś takim jak Borys.

Silne męskie ramię, życiowe doświadczenie, finansowa stabilizacja i chęć udowodnienia w łóżku, że jeszcze niejedno może (czymkolwiek to wspomagał), a do tego wciąż niezłe ciacho – to były jego jaśniejsze strony. Męskie ramię, którego nigdy nie było, gdy go najbardziej potrzebowała, objawiająca się niekiedy dzbanowatość, przy jego pięćdziesiątce nieuchronna, wtrącająca ich w międzypokoleniowe przepaści od języka począwszy, a na wyborze rozrywek skończywszy, jego pieniądze, z których miała tylko tyle, że od czasu do czasu postawił kolację, zabrał na zakupy i dołożył się do czynszu.

I nigdy nie spędzili ze sobą choćby trzech dni z rzędu. Ani dwóch. Ani nawet jednego od rana do wieczora. To zawsze były godziny. I noce, które dzieliły tygodnie.

– Dlaczego nie jeździmy do ciebie?

– Znowu o to pytasz? Chyba już ci wyjaśniłem sytuację.

– No tak, ale... Ale może coś się zmieniło?

– Gdyby się zmieniło, tobym ci o tym wspomniał, prawda?

– Wciąż u ciebie mieszka?

– Owszem. Mówiłem ci przecież. Jak tylko się ten mój niedorobiony kuzyn dowiedział, że po rozwodzie mam wolną chatę, to już po tygodniu się u mnie zjawił, „tylko na chwilę”. Nie dość, że ta chwila trwa kilka miesięcy, to ostatnio, wyobraź sobie, sytuacja się zmieniła na jeszcze bardziej beznadziejną. Mianowicie Staszek...

– Nie Krzysiek? Mówiłeś chyba, że ma na imię Krzysiek.

– Ja chyba wiem lepiej, jak ma na imię mój kuzyn? Więc kilka dni temu Staszek ściągnął do Warszawy swojego brata Waldka. I znowu „tylko na chwilę” oczywiście. Więc nie pytaj mnie więcej o to, dlaczego cię nie goszczę u siebie, bo szlag mnie jasny, kurwa, trafi.

– Nie no, rozumiem, sytuacja jest niekomfortowa.

– Mało powiedziane. Ale jak się ich pozbędę, jeszcze tego samego dnia wylądujemy w moim łóżku, pszczółko.

To nie czyniło go wygodnym partnerem. Tak na co dzień był nawet bardzo niewygodny. Jak jeż, którego starała się pogłaskać, a on czasami się na to godził, a czasami zamieniał się w kulę nastroszonych igieł.

Niekomfortowe było i to, że jej chłopak, jak to z pięćdziesięcioletnimi chłopakami bywa, miał swoje biznesy, którym poświęcał więcej czasu niż jej.

– Co ty właściwie robisz? Czym się zajmujesz?

– Tobą, pszczółko.

– Pytam poważnie.

– No jak to czym? Interesami. Biznesami. Długo by tłumaczyć. Szkoda twojego czasu. I tak nie mam dziś go dla ciebie zbyt dużo. Dwie godzinki i będę spadał. Więc skończmy już z tym gadaniem.

Więcej go o to nie pytała.

Ale najbardziej niekomfortowe było to, że nie używał słowa „kocham”.

– Tylko błagam, pszczółko, nie męcz mnie o miłosne wyznania. Nie jestem z tej bajki. Hollywood i te rzeczy to nie dla mnie. Nie należę do wylewnych, nawet gdy kocham na zabój. Taki już jestem. Przykro mi, nie doczekasz się żadnych czułych słówek. Żeby potem nie było, że nie uprzedzałem. Co nie znaczy, że jestem nieczuły. Wręcz, kurwa, przeciwnie, pszczółko.

Mówił: „Wiesz, ile dla mnie znaczysz”, „Jesteś dla mnie ważna”, „Wyjątkowa z ciebie dziewczyna”, „Nigdy dotąd nie znałem kogoś takiego jak ty”, a nawet: „Kiedyś będziemy razem”... Ale czy to brzmiało jak „kocham cię”? Chciała wierzyć, że tak. I że niektórzy ludzie po prostu mają problem z nazywaniem wprost tego, co czują. Uprzedził ją przecież. Natomiast ona nie szczędziła mu wyznań – w esemesach, na imieninowych i urodzinowych kartkach z serduszkami i misiami, na obróżce pluszowego pieska. Mógłby już je złożyć w naprawdę grubą książkę o miłości.

W tej ciszy i bezruchu takie myśli same jej się nasuwały. Ostatnio nawet częściej. Analizowała od początku każde ich spotkanie, każdy przejaw czułości i nieczułości, rozkładała na czynniki pierwsze jego charakter, wygląd, wiek, zachowanie.

Czuła, że byłaby całkowicie spokojna o ich związek, jak flauta na jeziorze Mamry, gdyby nie tych parę niekomfortowych drobiazgów. Zawsze chodzi o parę drobiazgów.

– Dzień dobry.

Sylwia drgnęła i podniosła głowę znad telefonu komórkowego. Właśnie zaczynała pisać do Borysa esemesa. Potem chciała wyjść, żeby zapalić.

Przed ladą stała kobieta. Akurat teraz musiała przyleźć? Wyglądała znajomo. No tak, oczywiście, sąsiadka z czwartego piętra.

– Dzień dobry – odparła Sylwia, choć nie miała ochoty otwierać ust.

Refleksje na temat Borysa i dwie wiadomości tekstowe, które dzisiaj już do niego wysłała, pozostawione bez odpowiedzi sprawiały, że zajmowanie się czymś innym uznawała za nieuzasadnione. Wypadało jednak zachować się przynajmniej poprawnie. Miała nad sobą szefową, której jakaś świnia mogła donieść o kwaśnej minie personelu. No i ta, która tu wlazła, to w końcu sąsiadka.

Sylwia chwilami żałowała, że pracuje tak blisko domu. Jednak kolejne miejsce zatrudnienia musiałoby oznaczać krok naprzód. A ona jeszcze nie zdecydowała, gdzie powinna stąpnąć.

Poza tym w grę wchodziły względy sentymentalne. W końcu właśnie w tym sklepie poznała Borysa.

– Nigdy tu pani wcześniej nie widziałem. Co prawda nie bywam w tej okolicy zbyt często, ale z pół roku temu jeszcze pani nie było, mam rację?

– Pracuję dopiero od dwóch tygodni. Poza tym o różnych porach.

– Pierwsza praca?

– No prawie. To aż tak widać?

– Nie, skąd, po prostu jest pani jeszcze taka młoda. To grzech marnotrawić młode życie na stanie za ladą, zamiast... czy ja wiem... Gdzie by pani chciała być w tej chwili?

– Teraz?

– Teraz. Mamy dziesiątego maja, pierwsze ciepłe, słoneczne dni... Założę się, że marzy się pani jakaś długa majówka, z dala od tego małego sklepiku na ulicy pozbawionej ruchu. Co innego w tętniącym życiem centrum. Mnóstwo ludzi, mnóstwo okazji do poznania miłego młodzieńca.

– Nie interesują mnie mili młodzieńcy.

– Już zajęta? Głupie pytanie, taka piękna dziewczyna...

Sylwia popatrzyła mężczyźnie głęboko w oczy i zaprzeczyła powolnym ruchem głowy.

– Chciałabym teraz być na Malediwach.

Nie miała pojęcia, gdzie to jest, ale brzmiało jak: „Tak daleko i egzotycznie, że bardziej już nie można”.

– Każda, nawet najdalsza podróż zaczyna się od pierwszego kroku – rzekł mężczyzna, ściszając głos. Zabrzmiało to niezwykle mądrze, choć dałaby głowę, że już kiedyś to słyszała. – A czy w drodze na Malediwy mogę na początek zaproponować kolację w dobrej restauracji?

Nie miał obrączki. Miał za to jasne, łagodne oczy i uśmiech, jaki może się pojawić tylko na twarzy dojrzałego, pewnego siebie mężczyzny, który wie wszystko. Dobrze ubranego, ładnie pachnącego, świetnie ostrzyżonego, co najmniej pół głowy wyższego od niej.

– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Mam na imię Borys.

– Sylwia – szepnęła i zdobyła się na nieśmiały uśmiech. Taki, który powinien mu się spodobać u dziewczyny takiej jak ona i w takich okolicznościach.

– Piękne imię. Rzadko spotykane...

– Poproszę kanapkę z serem.

W głowie Sylwii rozległ się przeciągły zgrzyt. Jakby ktoś chwycił za ramię gramofonu i przesunął igłą po odtwarzanej właśnie płycie z soundtrackiem z filmu Kobieta i mężczyzna Claude’a Leloucha.

„Kanapkę z serem”? Uniosła półprzytomne spojrzenie i zatrzymała je na twarzy kobiety. Bez makijażu. Bladej. Z podkrążonymi oczami nijakiego koloru i z nijakiego koloru włosami gwałtownie się kończącymi zaraz za uchem, jakby je ktoś skrócił jednym uderzeniem tasaka. Cztery dychy z hakiem, jak nic. „A nie mówiłam?” – pomyślała Sylwia, utwierdzając się w swoich poglądach na temat dojrzałych kobiet. Jej sąsiadka zdawała się je nie tylko potwierdzać. Była jak chodzące ostrzeżenie przed ślepym czepianiem się życia mimo wszystko i na każdych warunkach. „Gdybym miała tak wyglądać, wolałabym nie wyjrzeć spod wieka trumny” – dorzuciła w myślach.

Sama nie uważała się za ideał, daleko jej było do modelki. Ale miała przecież swój lek na całe zło – młodość. Po pierwsze, gwarantowała dużo czasu na wszelkie zmiany na lepsze, po drugie przykrywała świeżą, jędrną powłoką to, co u kobiet wiekowych było niewybaczalne i obwisłe. Bo co z tego, że w porównaniu z kosmitkami z wybiegów fashion week za szerokość tyłka mogłaby dostać mandat, a za długość, czy raczej krótkość, nóg należałoby ją skazać na trzydzieści dni ciężkich robót w fabryce luster? Nie przepadała ani za tymi, ani za kilkoma innymi fragmentami swojego ciała. Jednak dopóki towarzyszyło im parę atutów urody, jak długie, gęste włosy, czarne oczy, gładka cera, biust na swoim miejscu i biegłość w makijażu oraz podkreślaniu i maskowaniu ciuchami tego, co trzeba, nie spędzało jej to snu z powiek. Borys uważa ją za śliczną. Nieraz mówił jej to wprost.

O co prosiła ta kobieta? I dlaczego jej kurtka ma taki nieokreślony kolor? Brązowy? Fioletowy? Ziemniaczany? Ohyda.

– Słucham? – spytała Sylwia, odkładając telefon na ladę.

– Kanapkę. Z serem. Poproszę. – Alicja Obdrzałek przeniosła wzrok z twarzy młodej ekspedientki na obiekt, o którym wspomniała, a który leżał na metalowej tacy szczelnie owinięty folią opatrzoną dużą etykietką z napisem „Kanapka z serem”.

Sylwia sięgnęła po nią i bez słowa położyła na ladzie przed klientką.

– Siedem pięćdziesiąt.

„I spadaj” – dodała w duchu. Przyjęła płatność kartą, nie odpowiedziała na „dziękuję” ani na „do widzenia” i czym prędzej wróciła do pisania esemesa.

Alicja wyszła na ulicę. Chłodne powietrze opływające twarz było jak zimny okład położony na obolałe miejsce.

Wsunęła kanapkę do obszernej czarnej torebki z ekologicznej skóry i ruszyła w kierunku zaparkowanego trzy przecznice dalej fiata.

Nie uszła dziesięciu metrów, gdy czubkiem buta zahaczyła o coś na chodniku, zachwiała się i pochyliła nieznacznie do przodu. Szybki powrót do pionu w ostatniej chwili uratował ją przed upadkiem.

– Nawet chodzić nie umiesz – mruknęła i po raz kolejny tego dnia poprawiła szalik.

Kamienica pod śniegiem

Подняться наверх