Читать книгу Błękitny labirynt - Douglas Preston - Страница 10
5
ОглавлениеPorucznik Vincent D’Agosta zaczął wspinać się po szerokich granitowych stopniach wiodących do głównego wejścia Nowojorskiego Muzeum Historii Naturalnej. Uniósł wzrok, by w świetle popołudnia przyjrzeć się rozległej fasadzie – długości czterech przecznic i w pełnym przepychu stylu nawiązującym do architektury romańskiej. Budowla ta wywoływała u niego sporo złych wspomnień i uważał za ironię losu, że akurat teraz musiał tu przyjść.
Zaledwie wczoraj wieczorem wrócił z najlepszego w swoim życiu wyjazdu: trwającego dwa tygodnie miesiąca miodowego z nowo poślubioną żoną Laurą Hayward, które spędził w kurorcie Turtle Bay na słynnym północnym brzegu hawajskiej wyspy Oahu. Czas upłynął im na opalaniu się, wędrowaniu kilometrami po nieskazitelnej plaży i nurkowaniu z fajką w zatoce Kuilima – no i oczywiście na poznawaniu się nawzajem w najintymniejszy z możliwych sposobów. Był to, krótko mówiąc, raj na ziemi.
Dlatego powrót tego ranka do pracy, w dodatku w niedzielę, okazał się prawdziwym szokiem, gdy przydzielono mu funkcję szefa ekipy śledczej w sprawie morderstwa technika z wydziału osteologii MHN. Nie tylko zlecono mu świeżą sprawę, ale musiał przeprowadzić śledztwo w budynku, którego progu miał nadzieję już nigdy nie przestąpić.
Postanowił jednak, że uczyni, co w jego mocy, żeby rozwikłać tę sprawę i zaprowadzić sprawcę morderstwa przed oblicze sprawiedliwości. Był to typowy przykład kretyńskiego zabójstwa, które okrywało Nowy Jork złą sławą – przypadkowego, bezsensownego, brutalnego mordu, którego ofiarą padł Bogu ducha winny mężczyzna, ktoś, kto po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Przystanął, by złapać oddech – niech to szlag, będzie musiał przejść na dietę po ostatnich dwóch tygodniach zajadania się poi, wieprzowiną kalua, opihi i haupia oraz popijania wszystkiego piwem. Po chwili ruszył dalej i wszedł do rozległej Wielkiej Rotundy. Tu ponownie się zatrzymał, żeby wyjąć iPada i przypomnieć sobie szczegóły zabójstwa. Morderstwa dokonano wczoraj, późnym wieczorem. Technicy już zakończyli prace na miejscu zbrodni. Pierwszym zadaniem D’Agosty będzie ponowne przesłuchanie strażnika ochrony, który odkrył ciało. Potem czekało go spotkanie z szefem działu public relations, któremu – o ile znał poglądy pracowników muzeum – bardziej niż na rozwiązaniu sprawy morderstwa będzie zależało na uniknięciu złej prasy. Na liście osób, z którymi miał porozmawiać, widniało jeszcze kilka innych nazwisk.
Pokazał odznakę jednemu ze strażników, wpisał się do księgi gości, odebrał tymczasową przepustkę, a potem ruszył przez ogromne, pobrzmiewające donośnym echem przestrzenie, mijając dinozaury i jeszcze jeden punkt kontrolny, przeszedł przez nieoznaczone drzwi i labiryntem korytarzy dotarł do centrum ochrony – pamiętał tę drogę lepiej, niż mógłby sobie tego życzyć. W poczekalni siedział samotnie mundurowy strażnik. Gdy D’Agosta wszedł, tamten natychmiast zerwał się na nogi.
– Mark Whittaker? – zapytał D’Agosta.
Mężczyzna energicznie pokiwał głową. Był niski, miał jakieś metr pięćdziesiąt osiem wzrostu, spory brzuszek, brązowe oczy i rzedniejące jasne włosy.
– Porucznik D’Agosta, wydział zabójstw. Wiem, że już wcześniej pan to relacjonował, więc postaram się nie zająć panu więcej czasu, niż będzie to konieczne.
Uścisnął wiotką spoconą dłoń strażnika. Z doświadczenia wiedział, że prywatnych ochroniarzy można zaklasyfikować do jednej z dwóch kategorii – niedoszłych gliniarzy, zawsze zuchwałych i skorych do bójki, oraz tych spolegliwych, którzy nikomu nie wadzili i starali się trzymać z dala od kłopotów. Mark Whittaker ewidentnie zaliczał się do drugiej kategorii.
– Czy możemy pomówić na miejscu zbrodni?
– Jasne, oczywiście – odparł gorliwie Whittaker.
D’Agosta podążył za nim jeszcze dalej w głąb muzealnych korytarzy. Gdy nimi kluczyli, D’Agosta mimowolnie zwracał uwagę na mijane eksponaty. Minęło parę lat, odkąd po raz ostatni przestąpił próg tej placówki, ale najwyraźniej niewiele się tu zmieniło. Przeszli przez pociemniałą salę afrykańską, mijając stado słoni, a stamtąd do sali ludów Afryki, Meksyku i Ameryki Środkowej, Ameryki Południowej; w każdej sali rozbrzmiewało echo i stały gabloty z ptakami, złotem, naczyniami, rzeźbami, tkaninami, włóczniami, obrazami, maskami, szkieletami, małpami… D’Agosta aż dostał zadyszki i zastanawiał się, jak to możliwe, że nie może nadążyć za tłustym małym strażnikiem.
Weszli do sali mieszkańców mórz i oceanów, gdzie Whittaker wreszcie się zatrzymał przy jednej z odleglejszych wnęk, oddzielonej od reszty sali żółtą taśmą policyjną. Stał tam inny strażnik.
– Brzuchonogi – D’Agosta odczytał napis na mosiężnej tabliczce.
Whittaker pokiwał głową.
D’Agosta pokazał odznakę strażnikowi, przeszedł pod taśmą i dał znak Whittakerowi, żeby pospieszył za nim. We wnęce było ciemno i duszno. Przeszklone gabloty ciągnęły się wzdłuż trzech ścian, wypełnione muszlami wszelakich rozmiarów i kolorów należącymi niegdyś do różnych żyjątek, od ślimaków poprzez małże po trąbiki. W innych, sięgających do pasa gablotach umieszczono jeszcze więcej muszli. D’Agosta pociągnął nosem; to musiało być najrzadziej odwiedzane miejsce w muzeum. Gdy jego wzrok padł na królewską konchę, różową i błyszczącą, na chwilę znów przywołał w pamięci jeden z wieczorów na północnym brzegu Hawajów: piasek był wciąż nagrzany od słońca, Laura leżała obok niego, a łagodne fale przyboju obmywały im stopy. Westchnął i powrócił do rzeczywistości. Zajrzał pod jedną z gablot, gdzie widać było kredowy obrys i kilka numerowanych znaczników do materiałów dowodowych, a także długą, bardzo długą strużkę zaschniętej krwi.
– Kiedy znalazł pan ciało?
– W sobotę wieczorem. Jakieś dziesięć po jedenastej.
– A o której rozpoczął pan zmianę?
– O ósmej.
– Ta sala należała do pańskiego rewiru?
Whittaker skinął głową.
– O której muzeum jest zamykane w soboty?
– O szóstej.
– Jak często patroluje pan tę salę po godzinach?
– To zależy. Co pół godziny do czterdziestu pięciu minut. Mam kartę magnetyczną, z której muszę korzystać przy otwieraniu drzwi. Szefostwo nie lubi, gdy dokonujemy obchodów rutynowo, w regularnych odstępach czasu.
D’Agosta wyjął z kieszeni plan muzeum, w który zaopatrzył się przy wejściu.
– Czy mógłby pan rozrysować, jak przebiega pański obchód?
– Oczywiście.
Whittaker wyjął z kieszeni pióro i nakreślił na mapie krętą linię przez mniej więcej całą długość piętra. Oddał plan D’Agoście.
Porucznik obejrzał narysowaną trasę.
– Nie wygląda, aby zwykle zaglądał pan do tej niszy.
Whittaker odczekał chwilę, zanim odpowiedział, jakby uznał to pytanie za podchwytliwe.
– Zazwyczaj nie. Gdy dochodzę do tej wnęki, na ogół ją omijam.
– Czemu więc zajrzał tu pan wczoraj wieczorem?
Whittaker otarł spocone czoło.
– Na parkiecie dostrzegłem krew. Kiedy poświeciłem na podłogę… zobaczyłem rozlewającą się czerwoną strużkę.
D’Agosta przypomniał sobie ślady krwi na zdjęciach techników sądowych. Rekonstrukcja zbrodni pozwoliła ustalić, że w tej wnęce starszy technik nazwiskiem Victor Marsala został zatłuczony na śmierć kilkoma ciosami zadanymi w głowę narzędziem o tępych krawędziach, po czym zabrano mu portfel oraz drobne, które miał w kieszeniach, i jego ciało wciśnięto pod jedną z gablot.
D’Agosta zajrzał do swojego tabletu.
– Czy na wczoraj wieczór były zaplanowane jakieś szczególne wydarzenia?
– Nie.
– Żadnych spóźnialskich, którzy przegapili zamknięcie muzeum, prywatnych imprez, pokazów w IMAX-ie albo wycieczek po godzinach? Nic takiego?
– Absolutnie nic.
D’Agosta już to wszystko wiedział, ale wolał się upewnić. Raport koronera wskazywał, że czas zgonu określono na wpół do jedenastej.
– Czy w ciągu czterdziestu minut poprzedzających odkrycie ciała widział pan może kogoś lub coś niezwykłego? Zbłąkanego turystę, który twierdził, że się zgubił? Pracownika muzeum poza swoim sektorem?
– Nie widziałem nic niezwykłego. Jedynie to, co zwykle, czyli pracujących do późna naukowców i kustoszów.
– A ta sala?
– Była pusta.
D’Agosta skinął głową, wskazując w stronę prawie niewidocznych drzwi w sąsiedniej ścianie i podświetlonego napisu „Wyjście” powyżej.
– Dokąd one prowadzą?
Whittaker wzruszył ramionami.
– Tylko do piwnic.
D’Agosta zamyślił się nad tym, co właśnie usłyszał. Niedaleko stąd była sala południowoamerykańskich wyrobów ze złota, ale nic nie zostało stamtąd skradzione, niczego nie brakowało ani nic nie wskazywało na to, aby coś tam się wydarzyło. Możliwe, że Marsala, wychodząc późno po wykonaniu zadania, wpadł na jakiegoś włóczęgę, który uciął sobie drzemkę w ciemnym kącie muzeum. D’Agosta wątpił jednak, by w grę wchodziła aż tak nieprawdopodobna wersja wydarzeń. W całej tej sprawie niezwykłe było to, że zabójca najwyraźniej zdołał niepostrzeżenie opuścić muzeum. O tej godzinie musiał przejść przez silnie strzeżony punkt kontrolny na jednym z niższych poziomów. Czy zabójca był pracownikiem muzeum? D’Agosta miał listę wszystkich, którzy pracowali tego wieczoru do późna; okazała się zaskakująco długa, ale też muzeum było wielką instytucją zatrudniającą kilka tysięcy osób. Zadał Whittakerowi kilka dodatkowych pytań i podziękował mu.
– Jeszcze trochę się tu rozejrzę, ale pan jest już wolny – powiedział.
Przez następne dwadzieścia minut sprawdzał wnękę i przylegające do niej miejsca, porównując je ze zdjęciami z miejsca zbrodni, które miał w tablecie. Nie dostrzegł jednak nic nowego, co mogło zostać przeoczone.
Z głośnym westchnieniem włożył iPada do aktówki i ruszył w stronę działu public relations.