Читать книгу Błękitny labirynt - Douglas Preston - Страница 11
6
ОглавлениеPrzyglądanie się autopsji nie należało do czynności zajmujących wysoką pozycję na liście ulubionych obowiązków porucznika Petera Anglera. Nie miał problemu z patrzeniem na krew. Przez piętnaście lat służby w policji widział wiele martwych ciał – zastrzelonych, zasztyletowanych, zatłuczonych, rozjechanych, otrutych, roztrzaskanych na chodniku albo rozkawałkowanych na torach w metrze. Nie mówiąc o własnych obrażeniach. Bądź co bądź do strachliwych nie należał, w trakcie służby ponad dziesięć razy sięgał po broń, a dwukrotnie był zmuszony jej użyć. Potrafił sobie radzić z przypadkiem brutalnej śmierci. Niepokój budził w nim chłodny kliniczny sposób, w jaki ciało było systematycznie rozbierane na części, organ po organie, a każda czynność starannie dokumentowana kamerą, która jednocześnie nagrywała komentarz koronera niestroniącego od żartobliwych uwag. No i ma się rozumieć smród. Ale przez lata oswoił się z tym obowiązkiem i podchodził do niego z iście stoicką rezygnacją.
W tej autopsji było jednak coś, co przydawało jej szczególnie makabrycznego charakteru. Angler nigdy nie uczestniczył bowiem w sekcji zwłok, która byłaby obserwowana z głębokim zainteresowaniem przez ojca ofiary.
W sali znajdowało się pięć osób – a w każdym razie pięciu żywych ludzi. Angler, jeden z jego detektywów Millikin, patolog sądowy przeprowadzający autopsję, jego asystent – instrumentariusz, niski, pomarszczony i zgarbiony jak Quasimodo – oraz agent specjalny Aloysius Pendergast.
Oczywiście Pendergast nie przebywał tu oficjalnie. Kiedy zwrócił się do Anglera z dziwaczną prośbą o pozwolenie na uczestniczenie w sekcji, ten w pierwszej chwili miał zamiar odmówić. Bądź co bądź agent jak dotąd wykazywał uporczywy brak chęci do współpracy przy śledztwie. Angler zainteresował się jednak trochę osobą Pendergasta i dowiedział się, że choć w Biurze nie przepadano za nim z uwagi na jego nietypowe metody działania, mógł się on poszczycić nieporównywalnie wysokim współczynnikiem rozwiązanych spraw. Angler nigdy nie spotkał się z aktami, które zawierałyby równocześnie tak wiele pochwał i nagan. Ostatecznie uznał więc, że nie ma o co kruszyć kopii, i postanowił zezwolić agentowi na obecność przy autopsji. Chodziło przecież o jego syna. A poza tym czuł, że niezależnie od tego, co by zrobił albo powiedział, agent i tak znalazłby sposób, by uczestniczyć w tym wydarzeniu.
Patolog, doktor Constantinescu, zdawał się znać Pendergasta. Constantinescu wyglądał bardziej jak dobroduszny, prowincjonalny stary lekarz niż koroner, a obecność agenta FBI raczej go stresowała. Był spięty i zdenerwowany jak kot w nowym domu. Od czasu do czasu pomiędzy kolejnymi komentarzami wypowiadanymi półgłosem do wiszącego u góry mikrofonu oglądał się przez ramię, by spojrzeć na Pendergasta, po czym, odchrząknąwszy, mówił dalej. Przeprowadzenie samych oględzin zwłok zajęło mu prawie godzinę, co wydawało się rzeczą niezwykłą, bo przecież nie było żadnych materiałów dowodowych do odkrycia, opisania i sklasyfikowania. Usunięcie ubrania, wykonanie zdjęć, prześwietlenie rentgenowskie, zważenie zwłok, przeprowadzenie badań na obecność toksycznych substancji, oględziny w poszukiwaniu znaków szczególnych i cała reszta zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Zupełnie jakby patolog bał się popełnić najdrobniejszy błąd albo nie spieszył się z rozpoczęciem właściwej sekcji. Asystent, który najwyraźniej nie był zapoznany ze sprawą, wyglądał na zniecierpliwionego, przestępował z nogi na nogę, przekładając kolejne narzędzia. Pendergast cały czas stał w bezruchu w pewnym oddaleniu od reszty; fartuch otulał go jak całun. Wodził wzrokiem od Constantinescu do zwłok syna i z powrotem, nic nie mówiąc i nie zdradzając żadnych emocji.
– Brak widocznych zewnętrznych zasinień, wylewów, ran kłutych czy innych obrażeń – mówił do mikrofonu patolog. – Wstępne oględziny i badanie rentgenowskie wykazały, że śmierć nastąpiła wskutek zmiażdżenia kręgów szyjnych C3 i C4, przypuszczalnie w wyniku gwałtownego poziomego skrętu czaszki, co doprowadziło do przerwania kręgosłupa i wywołało wstrząs w stosie pacierzowym.
Doktor Constantinescu cofnął się od mikrofonu i ponownie odchrząknął.
– Zaczniemy teraz… ee… badanie wewnętrzne, agencie Pendergast.
Pendergast wciąż trwał w bezruchu i tylko lekko, prawie niedostrzegalnie skinął głową. Był bardzo blady; rysy jego twarzy wyglądały jak wyciosane z kamienia. Im bardziej Angler poznawał tego człowieka, tym mniej go lubił. Ten mężczyzna był jakimś cholernym dziwolągiem.
Angler ponownie przeniósł wzrok na ciało leżące na wózku noszowym. Młodzieniec był w doskonałej kondycji fizycznej. Muskulatura i gładkość jego ciała nawet po śmierci przywodziły na myśl niektóre z wizerunków Hektora i Achillesa z malowideł czarnofigurowych przypisywanych Grupie Antiope.
Zaczniemy teraz badanie wewnętrzne. Ciało nie będzie już takie piękne.
Na znak Constantinescu jego asystent podał mu piłę Strykera. Gdy patolog przesuwał ją wokół czaszki Albana, wydała charakterystyczny przejmujący wizg, którego Angler nienawidził. Następnie Constantinescu zdjął wierzch czaszki denata. To było niestandardowe – z doświadczenia Angler wiedział, że mózg był zwykle jednym z ostatnich organów, które wyjmowano z ciała. Większość autopsji zaczynała się od nacięcia w kształcie litery Y. Może miało to coś wspólnego z przyczyną śmierci, którą było złamanie kręgów szyjnych. Angler podejrzewał jednak, że taką a nie inną decyzję podjął bladolicy obserwator stojący nieopodal. Spojrzał ukradkiem na Pendergasta. Mężczyzna wydawał się jeszcze bledszy niż zazwyczaj, a jego twarz pozostawała bardziej zacięta niż dotychczas.
Constantinescu, zbadawszy mózg, ostrożnie go wyjął, umieścił na wadze i wypowiedział kilka uwag do mikrofonu. Pobrał kilka próbek tkanek, podał je swojemu asystentowi, a potem, ciągle na nikogo nie patrząc, odezwał się:
– Agencie Pendergast… czy przewiduje pan ceremonię z otwartą trumną?
Przez chwilę w sali panowała cisza. Wreszcie Pendergast się odezwał:
– Nie będzie żadnej ceremonii… ani pogrzebu. Kiedy ciało zostanie wydane, poczynię niezbędne kroki, żeby poddano je kremacji. – Jego głos brzmiał jak zgrzyt noża po lodzie.
– Rozumiem. – Constantinescu odłożył mózg do wnętrza czaszki i znieruchomiał na chwilę. – Zanim powrócę do przerwanej czynności, chciałbym o coś zapytać. Rentgen wykazał obecność okrągłego przedmiotu w… jamie brzusznej denata. Jednak na ciele nie ma śladów mogących wskazywać na starą ranę postrzałową albo przebyte operacje chirurgiczne. Wie pan, czy w tym ciele znajdują się jakieś implanty?
– Nie – odparł Pendergast.
– Dobrze – powiedział Constantinescu i wolno pokiwał głową. – Wykonam teraz nacięcie w kształcie litery igrek.
Kiedy nikt się nie odezwał, patolog znów sięgnął po piłę Strykera i zrobił nacięcie od lewego, a następnie od prawego ramienia, zbiegające w dół do mostka, po czym skalpelem dokończył dzieła, przeciągając nacięcie w linii prostej od mostka aż do łona. Asystent podał mu nożyce, a Constantinescu dokończył procedurę otwarcia klatki piersiowej, unosząc i odginając rozcięte żebra oraz tkanki, by odsłonić serce i płuca.
Pendergast stał w bezruchu tuż obok Anglera. W pomieszczeniu rozszedł się nieprzyjemny odór, który kojarzył się Anglerowi z autopsją, podobnie jak wizg piły do kości.
Constantinescu wyjął serce i płuca, zbadał je, zważył, pobrał próbki tkanek, nagrał swoje uwagi i odłożył organy do foliowych torebek, by ponownie umieścić je w ciele podczas ostatniej, rekonstrukcyjnej fazy autopsji. Nerki, wątrobę i inne ważne organy spotkał ten sam los. Następnie patolog skupił uwagę na głównych arteriach, rozcinając je i dokonując pospiesznych oględzin. Pracował teraz energiczniej, co było przeciwieństwem jego zachowania podczas oględzin wstępnych.
Przyszła kolej na żołądek. Po zbadaniu go, zważeniu, obfotografowaniu i pobraniu z niego próbek tkanek Constantinescu sięgnął po duży skalpel. Właśnie tej części Angler nie znosił najbardziej – badania treści żołądka. Odsunął się od wózka noszowego.
Patolog pochylił się nad metalowym naczyniem, w którym znajdował się żołądek, a jego przyobleczone w rękawiczki dłonie pracowały nieprzerwanie; na zmianę używał skalpela i kleszczy, a asystent nachylił się bardziej w jego stronę. Nieprzyjemna woń w pomieszczeniu przybrała na sile.
Nagle rozległ się dźwięk, głośny brzęk czegoś twardego, co wpadło do misy. Patolog na chwilę wstrzymał oddech. Wymamrotał coś do swojego asystenta, który podał mu nową parę kleszczy. Constantinescu chwycił nimi coś okrągłego, śliskiego od przejrzystych płynów i opłukał znaleziony przedmiot pod kranem. Kiedy się odwrócił, Angler ku swemu zdumieniu stwierdził, że patolog trzyma w kleszczach kamień o nieregularnym kształcie, nieco większy od szklanej kulki, barwy ciemnoniebieskiej. Kamień był szlachetny.
Kątem oka policjant zauważył wreszcie jakąś reakcję Pendergasta.
Constantinescu oglądał kamień uważnie, obracając go to w jedną, to w drugą stronę.
– Proszę, proszę – wymamrotał.
Włożył kamień do foliowej torebki na materiały dowodowe i już miał ją zapieczętować, gdy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Pendergast podszedł do niego, wpatrując się w kamień. Znikł nieodgadniony, beznamiętny wyraz twarzy i pusty wzrok agenta. Teraz z jego oczu wyzierał głód, pragnienie tak silne, że nieomal zmusiło policjanta, aby cofnął się o krok.
– Ten kamień – rzekł Pendergast. – Muszę go mieć.
Angler myślał, że się przesłyszał.
– Mieć? Ten kamień to pierwszy materiał dowodowy, na jaki natrafiliśmy.
– Właśnie dlatego muszę mieć do niego dostęp.
Angler oblizał usta.
– Proszę posłuchać, agencie Pendergast. Mam świadomość, że na tym wózku spoczywa ciało pańskiego syna i że to wszystko nie jest dla pana łatwe. Ale to oficjalne śledztwo. Musimy trzymać się reguł i postępować zgodnie z procedurami, a ponieważ dowodów jest niewiele…
– Mam swoje źródła, które mogą pomóc. Potrzebuję tego kamienia. Muszę go mieć. – Pendergast podszedł bliżej, przeszywając Anglera wzrokiem. – Proszę.
Angler musiał się pohamować, żeby nie cofnąć się pod naporem siły spojrzenia agenta. Coś mu mówiło, że Pendergast nie używa zbyt często słowa „proszę”. Przez chwilę stał w milczeniu, targany sprzecznymi emocjami. Jednak ta wymiana zdań zrobiła na nim duże wrażenie, przekonała go, że agent mimo wszystko chce się dowiedzieć, co się stało z jego synem. I nagle zrobiło mu się go żal.
– Trzeba wpisać ten kamień do ewidencji materiałów dowodowych – powiedział. – Zrobić zdjęcia, dokładnie opisać, skatalogować i wprowadzić do bazy danych. Kiedy to zostanie wykonane, będzie pan mógł pobrać ten przedmiot z działu materiałów dowodowych, ale wyłącznie z uwzględnieniem wszystkich niezbędnych procedur. I będzie musiał pan zwrócić kamień na miejsce w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Pendergast skinął głową.
– Dziękuję.
– Może pan go przetrzymywać dwadzieścia cztery godziny. Nie dłużej.
Ale mówił już do pleców Pendergasta, gdyż ten szybkim krokiem kierował się ku drzwiom, a poły zielonego fartucha unosiły się za nim przy wtórze głośnego szelestu.