Читать книгу Błękitny labirynt - Douglas Preston - Страница 12

7

Оглавление

Wydział osteologii Nowojorskiego Muzeum Historii Naturalnej mieścił się w ukrytych pod szerokim dachem, przywodzących na myśl niekończący się ciąg nor salach, do których można było wejść jedynie przez masywne podwójne drzwi u końca długiego korytarza na czwartym piętrze, gdzie ulokowano pomieszczenia biurowe i skąd należało zjechać poruszającą się wolno gigantyczną windą towarową. Kiedy D’Agosta wsiadł do windy (i stwierdził, że dzieli kabinę z truchłem małpy leżącym na metalowym wózku), zrozumiał, dlaczego ten wydział był tak oddalony od reszty pomieszczeń publicznych muzeum – to miejsce cuchnęło, jak powiedziałby jego ojciec, niczym tandetny burdel po szczególnie gorącym weekendzie.

Winda zatrzymała się z łoskotem i drzwi się rozsunęły, ich górna i dolna część. D’Agosta wysiadł na poziomie wydziału osteologii, rozejrzał się dokoła i ze zniecierpliwieniem zatarł ręce. Teraz czekała go rozmowa z Morrisem Frisbym, kierownikiem wydziałów antropologii i osteologii. Nie obiecywał sobie wiele po tej rozmowie, gdyż Frisby wrócił dziś rano z konferencji w Bostonie i nie było go w muzeum w dniu śmierci technika. Bardziej obiecująco zapowiadał się młodzieniec, który, powłócząc nogami, zmierzał w jego stronę. Niejaki Mark Sandoval, technik osteologii, przez tydzień był na chorobowym, bo nabawił się poważnego letniego przeziębienia.

Sandoval zamknął za nimi główne drzwi wydziału osteologii. Wciąż wyglądał na ciężko chorego, oczy miał zaczerwienione i podpuchnięte, twarz bladą i raz po raz wycierał nos w chusteczkę.

D’Agosta pomyślał, że facet przynajmniej nie czuje okropnego smrodu. Ale prawdopodobnie do niego przywykł.

– Za dziesięć minut mam spotkanie z doktorem Frisbym – rzekł D’Agosta. – Oprowadzi mnie pan? Chciałbym zobaczyć, gdzie pracował Marsala.

– Cóż… – Sandoval przełknął ślinę i obejrzał się przez ramię.

– Jakiś problem?

– Chodzi… – Kolejne niepewne spojrzenie przez ramię, a potem cicha odpowiedź: – Chodzi o doktora Frisby’ego. On nie lubi, gdy…

Technik nie dokończył.

D’Agosta zrozumiał natychmiast. Bez wątpienia Frisby był typowym muzealnym biurokratą zazdrośnie strzegącym swojego małego królestwa i rozpaczliwie broniącym go przed wszelką złą sławą. Mógł sobie wyobrazić kustosza: tweedowa marynarka ze śladami tytoniu do fajki, różowe obwisłe policzki ze smugami podrażnień od maszynki do golenia i malujący się na twarzy wyraz konsternacji.

– Bez obawy – zapewnił D’Agosta. – Nie powiem nikomu, że to pan mnie oprowadził.

Sandoval wahał się jeszcze przez chwilę, po czym ruszył w głąb korytarza.

– Rozumiem, że współpracował pan z Marsalą – rzekł D’Agosta.

– Można tak powiedzieć. – Technik wciąż wydawał się spięty.

– Nie był szczególnie lubiany?

Sandoval wzruszył ramionami.

– Nie chcę źle mówić o zmarłych.

D’Agosta wyjął notes.

– Chciałbym jednak usłyszeć, co ma pan o nim do powiedzenia.

Sandoval wytarł nos.

– Był… jak by to ująć, trudnym facetem. Opryskliwym, obrażonym na cały świat.

– Dlaczego?

– Chyba można powiedzieć, że był niedoszłym naukowcem.

Minęli coś, co wyglądało jak drzwi gigantycznej lodówki.

– Słucham dalej.

– Poszedł na studia, ale oblał chemię organiczną, a bez tego nie ma szans na doktorat z biologii. Po studiach podjął tu pracę jako technik. Był naprawdę dobry, jeżeli chodziło o pracę z kośćmi. Ale bez stopnia naukowego przed nazwiskiem nie mógł liczyć na nic więcej. To było dla niego powodem wiecznej frustracji. Nie podobało mu się, że naukowcy próbują mu rozkazywać, wszyscy musieli obchodzić się z nim delikatnie. Nawet ja… a byłem dla Victora kimś, kogo mógłby nazwać swoim przyjacielem. Choć to o niczym nie świadczy.

Sandoval przeszedł przez drzwi po lewej stronie. D’Agosta znalazł się w pomieszczeniu pełnym wielkich metalowych kadzi. Powyżej rząd gigantycznych wentylatorów łapczywie pompował powietrze, ale niewiele to dawało, bo woń była niemal nie do wytrzymania.

– To sala maceracji – rzekł Sandoval.

– Co?

– Sala maceracji. – Sandoval otarł nos chusteczką higieniczną. – Widzi pan, jednym z podstawowych zadań wydziału osteologii jest odbieranie martwych ciał i redukowanie ich do kości.

– Ciał? Ludzkich?

Sandoval uśmiechnął się.

– W dawnych czasach, owszem, tak się zdarzało. No wie pan, darowizny na rzecz nauki. Teraz otrzymujemy wyłącznie zwierzęta. Większe okazy są umieszczane w tych kadziach do macerowania. Kadzie są wypełnione ciepłą wodą. Nie są sterylne. Jeżeli pozostawić okaz dostatecznie długo w wodzie, rozpuści się, a po wyciągnięciu korka zostaną wyłącznie kości. – Sandoval wskazał najbliższą kadź wypełnioną czymś, co przypominało mętną zupę. – Tu maceruje się goryl.

W tej samej chwili zjawił się technik pchający wózek z ciałem małpy.

– A to – powiedział Sandoval – makak japoński z zoo w Central Parku. Mamy z nimi umowę, otrzymujemy od nich wszystkie padłe zwierzęta.

D’Agosta przełknął ślinę z niesmakiem. Smród naprawdę był nieprzyjemny, a włoskie smażone pikantne kiełbaski, które zjadł na śniadanie, dziwnie ciężko zaległy mu na żołądku.

– To należało do podstawowych obowiązków Marsali – wyjaśnił Sandoval. – Nadzorowanie procesu maceracji. Oczywiście pracował też z żukami.

– Z żukami?

– Tędy.

Sandoval wrócił do głównego korytarza, minął kolejnych kilka drzwi, po czym wszedł do następnego laboratorium. W przeciwieństwie do sali maceracji to pomieszczenie było pełne niedużych szklanych pojemników przypominających akwaria. D’Agosta zbliżył się do jednego z nich i zajrzał do środka. Wewnątrz ujrzał coś, co wyglądało jak wielki martwy szczur. Truchło oblazł rój żuków, które żarłocznie pochłaniały padlinę. Niemal słyszał odgłosy towarzyszące pożywianiu się owadów. Cofnął się pospiesznie, mamrocząc pod nosem przekleństwo. Śniadanie nieprzyjemnie poruszyło się w jego żołądku.

– Chrząszcze wielożerne – wyjaśnił Sandoval. – Skórnikowate. Tak usuwamy tkanki z ciał mniejszych okazów. Dzięki temu szkielety mają doskonałą artykulację.

– Artykulację? – spytał zdumiony D’Agosta.

– No wie pan, po połączeniu kości drutami montujemy je na metalowych ramach do badania lub wystawienia jako eksponat. Marsala dbał o żuki i czuwał nad okazami, które tu przynoszono. Zajmował się odtłuszczaniem.

D’Agosta nie zapytał o szczegóły, ale Sandoval i tak mu to wyjaśnił:

– Kiedy z okazu zostają już same kości, zanurza się je w benzenie. Gdy się porządnie wymoczą, stają się białe, a poza tym przestają cuchnąć i w ten sposób usuwane są z nich wszystkie lipidy.

Znowu wrócili do głównego korytarza.

– To należało do jego podstawowych obowiązków – kontynuował Sandoval. – Ale, jak już wspomniałem, Marsala świetnie radził sobie ze szkieletami. Często więc proszono go, by podjął się ich artykulacji.

– Rozumiem.

– Właściwie laboratorium artykulacji stało się nieoficjalnym gabinetem Marsali.

– Proszę mnie tam zaprowadzić.

Ponownie wycierając nos, Sandoval poprowadził porucznika wzdłuż, zdawałoby się niemającego końca, korytarza.

– Tu znajduje się część zbiorów wydziału osteologii – powiedział technik, wskazując następne drzwi. – Kolejne kości, posegregowane taksonomicznie. A teraz wkraczamy w obszar zarezerwowany dla kolekcji wydziału antropologii.

– Co wchodzi w ich skład?

– Szczątki, mumie i wypreparowane szkielety – martwe ciała zebrane przez antropologów, niejednokrotnie pochodzące z pól bitew stoczonych z Indianami, i sprowadzone do muzeum. A także niektóre dzieła sztuki rdzennych Amerykanów. W ostatnich latach sporo ich musieliśmy zwrócić różnym plemionom.

D’Agosta zajrzał przez otwarte drzwi. Dostrzegł rzędy drewnianych regałów z przeszklonymi drzwiczkami, za którymi spoczywało całe mnóstwo tac, a każda była zaopatrzona w stosowną fiszkę z numerem.

Minąwszy jeszcze kilkanaście innych tego rodzaju magazynów, Sandoval wprowadził D’Agostę do laboratorium pełnego stołów roboczych z blatami ze steatytu. Pod przeciwległą ścianą stało kilka biurek z komputerami i rozmaitymi narzędziami.

– To było biurko Marsali – rzekł Sandoval, wskazując jedno z nich.

– Miał dziewczynę? – zapytał D’Agosta.

– Nic o tym nie wiem.

– Co robił po pracy?

Sandoval wzruszył ramionami.

– Niewiele o tym mówił. Był raczej skryty. To laboratorium było praktycznie jego domem. Pracował tu godzinami, zwykle do późna. Nie wydaje mi się, żeby miał jakiekolwiek życie prywatne.

– Mówił pan, że facet był irytujący, że ciężko się z nim pracowało. Czy miał z kimś poważniejsze zatargi?

– Stale miał z kimś na pieńku.

– A może z kimś pokłócił się bardziej niż z innymi?

Sandoval zawahał się. D’Agosta czekał z notesem w ręku.

– Był jeden taki przypadek – rzekł w końcu technik. – Jakieś dwa miesiące temu zjawił się kustosz z wydziału ssaków z okazami wyjątkowo rzadkich, niemal wymarłych nietoperzy, które zebrał w Himalajach. Marsala umieścił je w kilku pojemnikach z żukami. A potem… pokpił sprawę. Nie zaglądał do nich tak często jak powinien i zostawił je tam zbyt długo. To było niepodobne do Marsali, ale najwyraźniej coś go wtedy bardzo zafrapowało. Tak czy owak, jeśli w porę nie wyjmie się okazów z pojemników, to mogą ulec zniszczeniu. Wygłodniałe żuki przegryzają chrząstki, kości zostają rozdzielone, a potem owady pożerają nawet kości. To właśnie się stało z okazami tych nietoperzy. Uczony, które je tu przyniósł, ma trochę nie po kolei w głowie, jak prawie wszyscy kustosze, i bardzo się zdenerwował. Zaczął wykrzykiwać okropne rzeczy pod adresem Marsali na oczach całego personelu wydziału. Marsala też się wkurzył, ale nic nie mógł na to poradzić, bo to była przecież jego wina.

– Jak się nazywał ten kustosz od ssaków?

– Brixton. Richard Brixton.

D’Agosta zapisał to nazwisko.

– Wspomniał pan, że Marsalę coś wtedy zafrapowało. Domyśla się pan, co to mogło być?

Sandoval zamyślił się przez chwilę.

– Cóż, zaczął wtedy współpracować z odwiedzającym nas naukowcem nad jakimś projektem badawczym.

– Czy to coś niezwykłego?

– Wręcz przeciwnie, takie rzeczy są u nas na porządku dziennym. – Sandoval wskazał drzwi na drugim końcu korytarza. – Właśnie tam uczeni, którzy nas odwiedzają, prowadzą badania kości. Stale ktoś tu przyjeżdża. Gościmy naukowców z całego świata. Marsala zwykle z nimi nie pracował z uwagi na swój trudny charakter i w ogóle. Prawdę mówiąc, to był pierwszy uczony, z którym współpracował od blisko roku.

– Czy Marsala mówił, na czym polegały te badania?

– Nie. Ale sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Jakby liczył, że w ten sposób odniesie jakiś sukces.

– Pamięta pan nazwisko tego uczonego?

Sandoval podrapał się po głowie.

– Chyba Walton. A może Waldron. Wszyscy muszą się wpisywać, gdy wchodzą i wychodzą, żeby otrzymać przepustkę. Frisby ma listę. Może pan to sprawdzić.

D’Agosta rozejrzał się po pokoju.

– Czy powinienem wiedzieć o Marsali coś jeszcze? Coś niezwykłego, dziwnego, nietypowego?

– Nie. – Sandoval głośno wysmarkał nos.

– Jego ciało znaleziono w niszy brzuchonogów, niedaleko sali mieszkańców mórz i oceanów. Domyśla się pan, dlaczego leżało w tej części muzeum?

– Nigdy tam nie chodził. Kości – to laboratorium – były całym jego światem. Na niczym innym mu nie zależało.

D’Agosta znowu coś zapisał w notesie.

– Jeszcze jakieś pytania? – rzekł Sandoval.

D’Agosta spojrzał na zegarek.

– Gdzie mogę znaleźć Frisby’ego?

– Zaprowadzę pana.

Sandoval wyprowadził D’Agostę z laboratorium i ruszył w głąb korytarza, ku najbardziej nieprzyjemnej części tego wydziału.

Błękitny labirynt

Подняться наверх