Читать книгу Poza granicą lodu - Douglas Preston - Страница 7

2

Оглавление

Lincoln navigator z kierowcą o wyglądzie elfa i w zielonej czapce czekał na nich na lotnisku w San Jose. Stamtąd skierowali się na południe autostradą numer 17, w głąb porośniętych przez sekwoje wzgórz. To była cudowna przejażdżka wśród strzelistych, majestatycznych drzew. Zarówno Glinn, jak i Garza zachowywali zdecydowane milczenie. Gideon czuł, że są skrępowani i zakłopotani.

W sercu sekwojowego lasu samochód zjechał z autostrady i podążał dalej krętą drogą biegnącą przez ciąg kotlin, minął niewielkie ranczo, farmy leżące na uboczu wioski, zaniedbane przyczepy mieszkalne i podniszczone domki, gęste zagajniki sekwoi, łąki oraz szemrzące potoki. Wąska spękana asfaltowa szosa ustąpiła miejsca drodze żwirowej. Zbliżał się wieczór i zaczęły się zbierać czarne chmury przesłaniające krajobraz.

– Chyba właśnie minęliśmy motel Bates1 – powiedział Gideon i nerwowo parsknął śmiechem.

Nikogo więcej to nie rozbawiło. W samochodzie wyczuwało się narastające napięcie.

Żwirówką dotarli do kolejnego sekwojowego lasu i niemal natychmiast znaleźli się przed dużą bramą wjazdową z kutego żelaza, wprawioną w wysoki kamienny mur. Na drewnianej tablicy, niegdyś elegancko pomalowanej i złoconej, a teraz nieco przyblakłej, dało się dostrzec napis:

DEARBORNE PARK

Poniżej przykręcono śrubami brzydką użytkową tabliczkę:

WSTĘP WZBRONIONY

OSOBOM ŁAMIĄCYM TEN ZAKAZ

GROŻĄ SUROWE SANKCJE

KARNE I FINANSOWE

Gdy znaleźli się bliżej, brama otworzyła się automatycznie. Przejechali przez nią i zatrzymali się przy niewielkiej budce strażniczej. Kierowca w zielonej czapce opuścił szybę i odezwał się do mężczyzny, który wyszedł z wartowni, i ten machnięciem ręki nakazał im jechać dalej. Droga ciągnęła się wśród tonących w półmroku sekwoi. Zaczęło padać, wielkie krople rozpryskiwały się na przedniej szybie lincolna.

W samochodzie zapanowała przygnębiająca atmosfera. Kierowca włączył wycieraczki, które zaczęły pracować w monotonnym rytmie.

SUV wspiął się na wzgórze i okazało się, że sekwoje ustępowały tutaj miejsca rozległej, zajmującej wiele hektarów łące. Gideon miał wrażenie, że pomimo ulewy dostrzega w oddali fale Pacyfiku Na drugim końcu łąka przechodziła w tarasowy trawnik, u którego szczytu wznosiła się rezydencja z szarego piaskowca, w stylu neogotyckim, na ścianach zaś dało się zauważyć zacieki. Cztery wieżyczki zwieńczone blankami i krenelażami otaczały wielką salę główną, której gotyckie, łukowato sklepione okna połyskiwały matową żółcią w świetle burzowego zmierzchu.

Dotarli do rezydencji łukowatym podjazdem, przy wtórze chrzęstu żwiru miażdżonego kołami samochodu. W oddali błysnęło, a po chwili rozległ się huk grzmotu.

Gideon darował sobie żarcik nawiązujący do Rodziny Addamsów, gdy kierowca zatrzymał wóz przy portyku ozdobionym kolumnami. Na schodach czekał rudowłosy sanitariusz: stał z założonymi muskularnymi ramionami na białym fartuchu i przyglądał im się, gdy wysiadali. Nikt więcej nie wyszedł, by ich powitać. Sanitariusz zdawkowym gestem dał znak, aby podążyli za nim, i wspiął się po kamiennych stopniach. Weszli do wielkiej sali, która pełniła też funkcję holu. Była urządzona spartańsko, niemal pusta, więc echo ich kroków wydawało się wyjątkowo głośne. Niewidzialna dłoń z hukiem zatrzasnęła za nimi drzwi.

Skręcili w prawo i przeszli przez łukowato sklepione wejście, po czym pokonali długi korytarz i znaleźli się w salonie. Sanitariusz zapukał do rzeźbionych dębowych drzwi na drugim końcu pomieszczenia. Głos ze środka zaprosił ich, by weszli.

Był to mały, przytulny gabinet. Zza biurka podniósł się siwowłosy mężczyzna o szerokim, przyjaznym obliczu, ubrany w tweedową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach. Wzdłuż ścian ciągnęły się regały z książkami. Naprzeciwko wejścia znajdował się opalany drewnem kominek, w którym buzował ogień.

– Witam, panie Glinn – powiedział mężczyzna, wychodząc zza biurka i wyciągając rękę na powitanie. – Panie Garza. – Wymienili uścisk dłoni. – A pan to zapewne doktor Crew. Witam, jestem doktor Hassenpflug. Proszę usiąść.

Jego słowom towarzyszył gest wskazujący fotele, na których mogli usiąść, rozstawione przy kominku. Życzliwość i ciepło tego mężczyzny stanowiły silny kontrast z niepokojem, jakim emanowali Garza i Glinn.

Zapadła krótka chwila ciszy. Wreszcie doktor Hassenpflug przełamał lody.

– Domyślam się, że chcecie zapytać, jak się czuje pacjent? Obawiam się, że wieści nie są krzepiące.

Glinn złączył dłonie i pochylił się lekko do przodu.

– Dziękuję, ale nie przybyliśmy tu, by rozmawiać o stanie zdrowia pacjenta. Tak jak już wcześniej ustaliliśmy, naszym jedynym celem dzisiaj jest spotkanie z pacjentem. Rokowania w sprawie jego stanu zdrowia nas nie interesują.

Hassenpflug wrócił na miejsce.

– Rozumiem, niemniej należą się wam słowa ostrzeżenia…

– Obawiam się, że na takie słowa jest już za późno…

Doktor zamilkł, a na jego twarzy pojawił się wyraz zatroskania. Oschły, surowy ton Glinna sprawił, że życzliwy nastrój i pogodne nastawienie gospodarza prysły w okamgnieniu.

– Dobrze więc. – Odwrócił się do sanitariusza, który stał obok nich z rękami zaplecionymi na białym fartuchu. – Ronaldzie, czy pacjent jest gotów, aby przyjąć gości?

– Bardziej już nie będzie, doktorze.

– Proszę zaprowadzić gości do jego pokoju. Ty i Morris pozostaniecie w pobliżu – polecił Hassenpflug i znów zwrócił się do Glinna: – Jeżeli pacjent zacznie się zanadto denerwować, będziemy zmuszeni przerwać odwiedziny. Ocenią to Ronald i Morris.

– Rozumiem.

Przeszli przez salon i wielką salę, mijając kolejne łukowato sklepione przejście do czegoś, co kiedyś musiało być sporym pokojem gościnnym. Na drugim końcu znajdowały się drzwi, nie z drewna, lecz nitowane, wykonane ze stali, i właśnie w ich stronę się kierowali. Sanitariusz Ronald zatrzymał się przed drzwiami i nacisnął niewielki przycisk interkomu.

– Tak? – rozległ się cichy, zniekształcony przez urządzenie głos.

– Przyszli goście do pana Lloyda.

Dał się słyszeć brzęczyk i drzwi otworzyły się z głośnym szczękiem, by ukazać długi, elegancki, marmurowy korytarz z wiszącymi na ścianach portretami przodków. To miejsce nie miało w sobie nic z atmosfery zakładu zamkniętego, choć dla Gideona było już oczywiste, że znajdowali się właśnie w takiej placówce. Korytarz doprowadził ich do wytwornego pokoju wypełnionego jasnym światłem. Wystrój wnętrza stanowiły ciemne wiktoriańskie kanapy i fotele, na ścianach wisiały płótna będące dziełem artystów związanych z Hudson River School, przedstawiające góry, doliny, rzeki i inne malownicze pejzaże. Jednakże uwagę Gideona zwrócił krzepki mężczyzna około siedemdziesiątki, o gęstych siwych włosach, siedzący na jednej z kanap. Miał na sobie kaftan bezpieczeństwa. Sanitariusz – Gideon przypuszczał, że był to Morris – siedział obok niego z tacą, na której stało kilka talerzy i półmisków zawierających pokaźne porcje jedzenia o konsystencji purée. Sanitariusz karmił mężczyznę łyżeczką, wkładając mu do ust brązową papkę. Gideon zauważył, że na tacy czerwone wino – ni mniej, ni więcej – château pétrus. Przy butelce stał napełniony trunkiem plastikowy kubek niekapek.

– Są już goście, panie Lloyd – oznajmił Ronald.

Mężczyzna nazwiskiem Lloyd odchylił masywną kudłatą głowę i spojrzał na Glinna przenikliwymi niebieskimi oczami. Pomimo kaftana bezpieczeństwa i wieku wciąż emanował witalnością i siłą fizyczną. Powoli, bardzo powoli, podniósł się, a wtedy Gideon zauważył, że nogi tamtego również były spętane skórzanymi opaskami połączonymi ogniwami metalowego łańcucha, co sprawiało, że mógł się on poruszać jedynie drobniutkimi kroczkami.

Starszy mężczyzna opuścił głowę i wypluł brązową breję, którą sanitariusz włożył mu właśnie do ust.

– Glinn – wypluł to słowo jak przed chwilą purée. – I Manuel Garza. Jakże mi miło. – Jego ton wskazywał jednak, że wcale nie jest to dla niego miłe spotkanie. Głos miał dziwny, głęboki i drżący, szorstki, jakby ochrypły. To był głos szaleńca.

Teraz swoje świdrujące niebieskie spojrzenie przeniósł na Gideona.

– Przyprowadziliście przyjaciela?

– To mój współpracownik, doktor Gideon Crew – powiedział Glinn.

Atmosfera napięcia przekroczyła wszelkie limity. Lloyd zwrócił się do sanitariusza.

– Przyjaciel? Cóż za zaskoczenie.

Znów przeniósł wzrok na Glinna.

– Chciałbym ci się przyjrzeć z bliska.

– Przykro mi, panie Lloyd – odezwał się Glinn – musi pan pozostać na miejscu.

– Więc ty podejdź do mnie. Jeżeli masz jaja.

– Nie sądzę, żeby to było rozsądne… – zaczął Ronald.

Glinn zbliżył się do Lloyda. Sanitariusze zesztywnieli, ale nie próbowali interweniować. Glinn zatrzymał się półtora metra od Lloyda.

– Bliżej – warknął Lloyd.

Glinn postąpił krok naprzód. I jeszcze jeden.

– Bliżej – powtórzył Lloyd. – Chcę ci spojrzeć w oczy.

Glinn zatrzymał się, gdy jego twarz od Lloyda dzieliły zaledwie centymetry. Sanitariusze zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę i czuwali w napięciu.

– Dobrze. Już możesz się cofnąć.

Glinn wykonał polecenie.

– Co cię tu sprowadza?

– Organizujemy ekspedycję. Na południowy Atlantyk. Aż do granicy lodu. Zamierzamy zająć się wiadomym problemem i rozwiązać go raz na zawsze.

– Masz pieniądze?

– Tak.

– A więc jesteś nie tylko nierozważny, co może stanowić poważne zagrożenie dla ciebie i wszystkich w twoim otoczeniu. Jesteś również idiotą.

Cisza.

Lloyd mówił dalej.

– Przed pięcioma laty i dwoma miesiącami prosiłem, wręcz błagałem cię, a potem nawet ci rozkazałem, żebyś uruchomił procedurę awaryjnego zrzutu. A ty, szalony, cierpiący na obsesję sukinsynu, odmówiłeś. Ilu ludzi zginęło? Sto osiem osób. Nie licząc tych nieszczęśników na pokładzie Almirante Ramireza. Masz krew na rękach.

Glinn odezwał się spokojnym, beznamiętnym tonem.

– Nie możesz oskarżyć mnie o nic, czego ja sam nie zarzucałbym sobie setki razy.

– Nie popłacz się. Chcesz cierpienia? Spójrz na mnie. Na miłość boską, żałuję tylko, że nie poszedłem na dno z tą łajbą.

– To dlatego jesteś w kaftanie? – zapytał Glinn.

– Ha, ha! Jestem łagodny jak baranek. Włożyli mi ten kaftan, żeby utrzymać mnie przy życiu wbrew mojej woli. Uwolnij mi jedną rękę i daj choćby dziesięć sekund, a będę trupem. I będę wolny. Ale nie, oni stale utrzymują mnie przy życiu i co więcej, robią to za moje pieniądze. Nie oszczędzają na wydatkach. Spójrz na moją kolację. Stek z polędwicy wołowej w zapiekance z ziemniakami i gruyère’em oraz opiekaną brukselką, naturalnie zmiksowane, żebym nie spróbował popełnić samobójstwa przez zadławienie. A wszystko to popijane château pétrus rocznik dwa tysiące. Przyłączysz się?

Glinn nie odpowiedział.

– A teraz jesteś tu.

– Tak, teraz jestem tu. Nie po to, by przepraszać, bo wiem, że żadne przeprosiny nie będą stosowne, i wiem, że nie zostaną przyjęte.

– Powinieneś był to zabić, kiedy miałeś po temu okazję. Jest już za późno. Nie zrobiłeś nic, podczas gdy obcy rozrastał się i obżerał.

– Panie Lloyd – rzekł Morris – proszę pamiętać, że obiecał pan nie mówić więcej o obcych.

– Słyszałeś, Glinn? Zabroniono mi mówić o kosmitach! Przez całe lata próbują nakłonić mnie do tego, żebym przestał pleść chore bajdy o kosmitach! Ha, ha, ha!

Glinn milczał.

– To jaki masz plan? – zapytał Lloyd, opanowawszy się po krótkiej chwili.

– Zamierzamy to zniszczyć.

– Bardzo przepraszam – odezwał się Morris – ale nie wolno nam utwierdzać pacjenta w jego urojeniach…

Glinn uciszył go pełnym zniecierpliwienia gestem.

– Zniszczyć to? Odważne słowa! Nie uda ci się. Poniesiesz porażkę tak jak pięć lat temu – powiedział, a po chwili zapytał: – Czy McFarlane płynie z tobą?

Tym razem to Glinn zamilkł na moment.

– W ostatnich latach stan zdrowia doktora McFarlane’a nie był najlepszy i nie wiodło mu się zbyt dobrze, dlatego nie wydawało mi się stosowne, żeby…

– Jego stan zdrowia nie był najlepszy i nie za dobrze mu się wiodło? A tobie jak się wiodło w ostatnich latach? Albo mnie? – Lloyd zaśmiał się ponuro. – A więc zamiast Sama zabierzesz ze sobą innych, w tym także tego nieszczęśnika… jak mu tam?… Gideona. Poślesz ich do stworzonego przez siebie piekła. Bo nie zdajesz sobie sprawy ze swoich słabości. We wszystkich innych czytasz jak w otwartej księdze, ale jesteś ślepy, bo nie dostrzegasz swojej arogancji i głupoty. – Zamilkł, ciężko oddychając, a po jego twarzy spływały strużki potu.

– Panie Glinn – ostrzegł Ronald – pacjentowi nie wolno się denerwować.

Lloyd odwrócił się do sanitariusza, nagle spokojny i zrównoważony.

– Jak widzisz, Ronaldzie, ani trochę się nie denerwuję.

Sanitariusz niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.

– Nie przyjechałem tu, żeby się przed tobą usprawiedliwiać – rzekł półgłosem Glinn. – Zasługuję na to wszystko, a nawet więcej. I nie jestem tu, żeby prosić cię o wybaczenie za to, co zrobiłem.

– Wobec tego po coś tu przyjechał, ty sukinsynu? – ryknął nagle Lloyd, pryskając brązowymi drobinkami przetartego steku z polędwicy prosto w twarz Glinna.

– Wystarczy – rzekł Ronald. – Koniec odwiedzin. Musicie panowie wyjść.

Glinn wyjął chustkę i starannie wytarł nią twarz, po czym odezwał się ze spokojem.

– Przyjechałem, żeby zyskać twoją aprobatę.

– Równie dobrze mógłbyś poprosić latarnię, żeby zaaprobowała fakt, że pies się na nią odlewa. Nie aprobuję tego. Nie pochwalam. Jesteś idiotą, jeżeli sądzisz, że nadal możesz zniszczyć to, co rozwija się tam na dole. Ale zawsze byłeś aroganckim, mającym wszystkich za nic hochsztaplerem. Chcesz mojej rady?

– Dość już tego! – rzekł Ronald, po czym wkroczył do akcji, ujął Glinna za ramię i skierował go w stronę drzwi.

– Tak, chcę twojej rady – rzucił przez ramię Glinn.

Gdy Gideon ruszył za sanitariuszem, który łagodnie, lecz stanowczo prowadził Glinna do wyjścia, usłyszał, jak Lloyd wysyczał:

– Nie budź obcego, który śpi.

Poza granicą lodu

Подняться наверх