Читать книгу 1632 - Eric Flint - Страница 10

Rozdział 1

Оглавление

— Przepraszam za moich rodziców, Mike. — Tom spojrzał na wspomnianą parę wzrokiem pełnym żalu. — Miałem nadzieję, że… — Urwał, lekko wzdychając. — Naprawdę mi przykro. Władowałeś w to kupę kasy.

Mike Stearns skierował wzrok tam, gdzie jego kolega. Matka i ojciec Toma Simpsona stali sztywno pod ścianą stołówki, jakieś piętnaście metrów dalej, ze skwaszonymi minami. Swoje bardzo kosztowne ubrania nosili tak, jak gdyby przywdziali pełną zbroję płytową. Filiżanki z ponczem trzymali kciukiem i palcem wskazującym, jakby chcieli w ten sposób odciąć się od odbywającej się uroczystości.

Mike powstrzymał się od uśmiechu. „No tak. Wysłannicy cywilizacji przestrzegający savoir-vivre’u w krainie ludożerców”.

— Nie przejmuj się tym, stary — powiedział łagodnie. Przestał obserwować nadętą dwójkę spod ściany i zajął się lustrowaniem tłumu. Oczy błyszczały mu z zadowolenia.

Stołówka była bardzo duża. Ściany w praktycznym kremowoszarym kolorze pokryto nieprzebraną ilością dekoracji, które brak dobrego smaku nadrabiały pogodą ducha i radosną żywiołowością. Puste krzesła przesunięto pod ściany, długie stoły ustawione nieopodal kuchni zastawiono jedzeniem i piciem.

Nie było kawioru ani szampana. Wiele zgromadzonych w sali osób nie ucieszyłoby się na widok pierwszego dania („rybie jaja, co za paskudztwo!”), drugie zaś było zabronione przez regulamin liceum. Ale Mike się nie przejmował. Znał tych ludzi i wiedział, że docenią skromny poczęstunek i podziękują, nawet jeśli dla bogatych i wyrafinowanych miastowych był on poniżej wszelkiej krytyki. Dotyczyło to głównie dorosłych, w znacznie mniejszym zaś stopniu tabunu dzieci biegających po całym pomieszczeniu.

Mike poklepał młodszego kolegę po ramieniu. Przypominało to nieco poklepywanie zwalistego wołu. Tom był najlepszym blokującym wśród futbolistów reprezentujących barwy Uniwersytetu Wirginii Zachodniej i z całą pewnością wyglądał na kogoś takiego.

— Moja siostra poślubiła ciebie, a nie twoich rodziców.

Tom się skrzywił.

— Co z tego? Mogliby chociaż… Jeśli mieli zamiar tak się zachowywać, to po cholerę w ogóle przyszli?

Mike zerknął na niego. Pomimo ogromnych gabarytów kolegi nie musiał zadzierać głowy. Choć wagowo nie mógł się z nim równać — Tom był cięższy o dobre 45 kilogramów — obydwaj byli mniej więcej tego samego wzrostu; mieli nieco powyżej metra osiemdziesięciu.

Tom niechętnie powrócił do wpatrywania się w rodziców. Podobnie jak w ich przypadku, także jego twarz przybrała postać kamiennej maski. Mike niepostrzeżenie mierzył wzrokiem swego świeżo upieczonego szwagra.

I to bardzo świeżo. Ślub odbył się niespełna dwie godziny wcześniej w małym kościele, odległym od budynku liceum o nieco ponad półtora kilometra. Rodzice Toma już podczas ceremonii kościelnej byli wyniośli i aroganccy. Ich syn powinien był wziąć kameralny ślub w porządnej episkopalnej katedrze, a nie… nie…

Nie dość, że duchowny to wieśniak, to jeszcze ta wsiowa szopa!

Mike wraz z siostrą całe lata temu porzucili rygorystyczną wiarę swych przodków na korzyść spokojnego agnostycyzmu, jednak żadne z dwojga rodzeństwa nawet nie pomyślało o tym, że ślub Rity miałby się odbyć w jakimś innym miejscu. Pastor był przyjacielem rodziny, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. I choć ceremonia utrzymana była w duchu kalwinistycznego fundamentalizmu, w niczym im to nie przeszkadzało. Mike stłumił śmiech. Choćby dla samego widoku rodziców Toma, gotujących się z wściekłości na wzmiankę o siarce i ogniu piekielnym, warto było przyjść na mszę.

Dobry humor szybko go jednak opuścił. Dostrzegł czający się w oczach Toma ból. Zadawniony ból, jak przypuszczał. Tępy, stały ból mężczyzny nieakceptowanego przez własnego ojca już od lat chłopięcych.

Tom urodził się w jednej z najbogatszych rodzin w Pittsburghu. Jego matka wywodziła się z zamożnej rodziny ze wschodu Stanów. Jego ojciec — John Chandler Simpson — był dyrektorem naczelnym sporej korporacji naftowej. Lubił się chełpić opowieściami o tym, jak piął się po szczeblach kariery. Owszem, rzeczywiście spędził pół roku na hali produkcyjnej jako brygadzista, tuż po tym, jak opuścił szeregi korpusu oficerskiego marynarki wojennej, jednak na późniejszy rozwój jego kariery największy wpływ miał fakt, iż jego ojciec był właścicielem korporacji. John Chandler Simpson nie dopuszczał do siebie myśli, że jego własny potomek nie będzie chciał podążać tym dobrze przetartym szlakiem.

Jednak Tom nie spełniał pokładanych w nim nadziei — ani jako dziecko, ani po osiągnięciu pełnoletności. Mike słyszał, że John Chandler wpadł w szał, gdy dowiedział się, że zamiast Uniwersytetu Carnegie-Mellon jego syn wybrał Uniwersytet Wirginii Zachodniej. Gdy poznał przyczynę tej decyzji, jeszcze bardziej go to rozjuszyło. „Futbol? Przecież ty nawet nie jesteś rozgrywającym!” Gdy zaś rodzice ujrzeli wybrankę serca ich syna, obydwoje byli bliscy ataku apopleksji.

Mike przebiegał wzrokiem pomieszczenie, aż w końcu jego spojrzenie padło na dziewczynę w sukni ślubnej, śmiejącą się z czegoś, co właśnie powiedziała młoda kobieta stojąca u jej boku. To jego siostra Rita, dowcipkująca sobie wraz z jedną z druhen.

Różnica pomiędzy tymi dwiema dziewczynami była uderzająca. Druhna, Sharon, była dosyć pulchna, co absolutnie nie przeszkadzało jej być atrakcyjną, i miała niezwykle ciemną cerę, nawet jak na Murzynkę. Siostra Toma również była ładna, lecz tak szczupła, że sprawiała wrażenie wychudzonej. Jej wygląd zdradzał pochodzenie — niezwykle blada skóra, piegi, błękitne oczy i włosy prawie tak czarne jak u brata. Typowy appalachijski1 mieszaniec. Córka górnika i siostra górnika.

„Biała biedota. No cóż, tym właśnie jesteśmy”.

Myśląc tak, Mike nie czuł złości. Odczuwał raczej litość dla Toma i pogardę dla jego rodziców. Ojciec Mike’a, Jack Stearns, skończył liceum i pracował w kopalni, odkąd ukończył osiemnaście lat. Nigdy nie było go stać na nic więcej niż skromny dom. Liczył na to, że pomoże swym dzieciom, gdy te pójdą do college’u. Nie przewidział jednak, że w kopalni zawali się strop i zniweczy wszelkie jego plany. Jack został kaleką i wkrótce potem umarł.

W dniu jego śmierci Mike był jak otępiały. Lata mijały, a w tym miejscu w jego sercu, które niegdyś zajmował ojciec, była teraz bolesna pustka.

— Olej to, stary — powiedział cicho do Toma. — Po prostu to olej. Jeśli ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, pragnę ci powiedzieć, że twój szwagier cię ceni.

Tom wciągnął głęboko powietrze, po czym powoli je wypuścił.

— Jasne, że ma, i to spore.

Nagle potrząsnął głową, jakby chciał oczyścić umysł i zająć go czymś zupełnie innym. Spojrzał Mike’owi prosto w twarz.

— Potrzebuję twojej szczerej opinii. Za kilka miesięcy skończę szkołę i będę musiał podjąć decyzję, co dalej. Czy myślisz, że jestem wystarczająco dobry, żeby przejść na zawodowstwo?

Odpowiedź była natychmiastowa.

— Nie. — Mike pokręcił ze smutkiem głową. — Dobrze ci życzę, stary. Znalazłbyś się dokładnie w tym samym miejscu, w którym ja niegdyś byłem: najgorszym z możliwych. Niemal wystarczająco dobry. Wystarczająco dobry, by się łudzić, ale…

Tom zmarszczył brwi; wciąż miał nadzieję.

— Tobie się na swój sposób udało. Cholera, wycofałeś się niepokonany.

Mike zaśmiał się pod nosem.

— Właśnie. Po ośmiu zawodowych walkach w wadze średniej. — Podniósł dłoń i potarł niewielką bliznę na lewej brwi. — Na zakończenie kariery miałem nawet drugą walkę wieczoru w Grand Olympic Auditorium. To było niesamowite.

Ponownie się zaśmiał, tym razem już otwarcie.

— Zbyt niesamowite! Wygrałem — ledwie — na punkty. Dzieciak zażądał rewanżu. I właśnie wtedy wykazałem na tyle zdrowego rozsądku, żeby się wycofać. Trzeba znać własne możliwości.

Tom w dalszym ciągu był zachmurzony; wciąż się łudził. Mike położył dłoń na jego masywnym ramieniu.

— Tom, spójrz prawdzie w oczy. Nie zajdziesz dalej ode mnie. Zdałem sobie sprawę z tego, że załatwiłem dzieciaka, bo miałem nieco więcej doświadczenia, nieco więcej pomyślunku, nieco więcej szczęścia niż on. — Skrzywił się na wspomnienie młodego meksykańskiego boksera, którego szybkość i siła ciosu były naprawdę przerażające. — Ale wiedziałem, że dzieciak zrobi postępy, i to wkrótce. I wiedziałem też, że nigdy w życiu nie będę tak dobry, jak on już wtedy był. Dlatego się wycofałem, zanim rozwalił mi łeb. Radzę ci zrobić to samo, póki jeszcze masz zdrowe kolana.

Tom znowu wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale jego uwagę przykuła świeżo poślubiona małżonka, która zbliżała się, ciągnąc za sobą jakichś ludzi.

Tom w mgnieniu oka rozpromienił się niczym mały chłopiec. Widząc ten uśmiech, Mike poczuł, że coś go chwyta za serce.

„Taki fajny dzieciak, a tacy koszmarni starzy”.

Rita pojawiła się z właściwą sobie energią, która byłaby w stanie zasilić reaktor termojądrowy. Rozpoczęła od objęcia swego męża w sposób, który w takim miejscu jak szkolna stołówka był wielce nieodpowiedni — wskoczyła na niego, obejmując go nogami („a co tam suknia”). Dodatkiem do tego niemal lubieżnego uścisku był dziki i bez wątpienia mało skromny pocałunek. Gdy już zeskoczyła z Toma, podeszła, aby przytulić się do brata; w ten uścisk (choć oczywiście pozbawiony podtekstów seksualnych) włożyła tyle samo energii, co w poprzedni.

Kiedy wstępna faza powitań dobiegła już końca, Rita odwróciła się i zaprosiła gestem dwie wlokące się za nią osoby. Pomijając szeroki uśmiech, wyglądało to tak, jakby cesarzowa przywoływała swe sługi.

Sharon również była uśmiechnięta od ucha do ucha. Stojąca obok niej postać miała na twarzy nieco bardziej stonowany uśmiech. Był to czarnoskóry mężczyzna około pięćdziesiątki, ubrany w bardzo kosztowny garnitur. Tradycyjne, szyte na miarę ubranie leżało na nim jak ulał, lecz jakoś dziwnie nie współgrało z jego uśmiechem. Mike dostrzegał w nim coś zawadiackiego. A z postawy wnosił, że ciało ukryte pod garniturem jest znacznie bardziej atletycznie zbudowane, niż wskazywałby na to oszczędny krój.

— Mike, chciałabym ci przedstawić ojca Sharon. — Rita odwróciła się i właściwie wypchnęła wspomnianego rodzica przed siebie, a potem zaczęła energicznie wymachiwać ręką. — Mój brat, Mike Stearns. Doktor James Nichols. Zachowuj się kulturalnie, braciszku. To jest chirurg i pewnie gdzieś tu chowa jakiś zestaw skalpeli.

Chwilę później już jej nie było; popędziła w kierunku grupki ludzi rozmawiających w dalekim rogu stołówki, ciągnąc za sobą Toma i Sharon. Mike i doktor Nichols zostali sami.

Mike spojrzał na nieznajomego, nie bardzo wiedząc, jak nawiązać rozmowę. Zdecydował się więc na mało wyszukany żart.

— O ile znam swoją siostrę — rzekł sucho — to mój nowy szwagier ma przed sobą długą noc.

Doktor uśmiechnął się nieco szerzej, potęgując tym samym wrażenie zawadiactwa.

— Na to wygląda — powiedział przeciągle. — Zawsze ma tyle energii?

— Odkąd nauczyła się chodzić.

Po przełamaniu lodów Mike spróbował nieco uważniej przyjrzeć się swemu rozmówcy. Po kilku sekundach doszedł do wniosku, że początkowe wrażenie było słuszne. Ojciec Sharon był typowym przykładem sprzeczności. Skórę miał czarną jak smoła, włosy siwe, mocno kręcone, bardzo krótko przycięte. Rysy toporne, jakby grubo ciosane — takiej twarzy można się spodziewać raczej po robotniku portowym niż po lekarzu. A jednak nosił się z klasą, którą dopełniały dwa proste, lecz gustowne pierścienie. Pierwszy z nich był najzwyklejszą w świecie obrączką ślubną, drugi zaś — dyskretnym sygnetem. Wypowiadał się jak człowiek wykształcony, jednak w jego akcencie dźwięczały nutki języka ulicy.

James Nichols nie był człowiekiem pokaźnych rozmiarów — miał nie więcej niż sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i nie był specjalnie masywny — a mimo to zdawał się emanować siłą. Rzut oka na olbrzymie dłonie doktora pozwolił Mike’owi potwierdzić swe przypuszczenia. Te drobne blizny z całą pewnością nie powstały podczas pracy w szpitalu.

Nichols zrewanżował się Mike’owi podobną inspekcją. Wydawać by się mogło, że w jego oku zamigotała jakaś iskierka. Mike doszedł do wniosku, że mógłby polubić tego faceta, i zdecydował się podjąć taką próbę.

— Tak więc, panie doktorze, czy panu sędzia dał wybór? Znaczy się między lądówką a piechotą morską.

Nichols parsknął. W jego oku rzeczywiście coś zaiskrzyło.

— Bynajmniej! „Idziecie do piechoty, Nichols”.

Mike pokręcił głową.

— No to miał pan pecha. Mnie dał wybór. Na szczęście mi nie odbiło i wybrałem lądówkę. Jakoś nie miałem ochoty na Parris Island2.

Nichols wyszczerzył zęby.

— Cóż, pewnie wylądował pan tam tylko za napaść i pobicie. O jedną bójkę za dużo, co? — Przyjął uśmiech Mike’a za odpowiedź. — Nie mieli żadnych dowodów, bo zachowałem się jak ostatni frajer. No, ale władze miały swoje mroczne przypuszczenia, tak więc sędzia był nieubłagany. „Powiedziałem: piechota, Nichols. Mam was już dosyć. Albo to, albo sześć lat na prowincji”. — Doktor wzruszył ramionami. — Muszę jednak przyznać, że pewnie ocalił mi życie. — Na jego twarzy pojawiło się udawane oburzenie. Teraz dało się mocniej odczuć jego akcent. — Ale wciąż uważam, że gdy głupi dzieciak upuszcza spluwę po drodze do monopolowego, po czym daje się złapać pięć przecznic dalej, to nie jest to napad z bronią w ręku. A może, do cholery, właśnie szukał prawowitego właściciela? Biedny aniołek pewnie nie zdawał sobie sprawy, że broń jest kradziona.

Mike wybuchnął śmiechem. Gdy spojrzenia rozmówców się spotkały, obaj poczuli wzajemną sympatię i aprobatę. Był to przykład na to, że czasem dwoje ludzi jest w stanie niemal natychmiast się polubić.

Mike znowu zerknął na świeżo upieczonych członków swojej rodziny. Nie był specjalnie zdziwiony faktem, że jego wybuch radości przyciągnął ich karcące spojrzenia. Na ich surowy wzrok odpowiedział kulturalnym, ledwie skrywającym szyderstwo uśmiechem.

„Właśnie, bogate, stare pierdziele, patrzycie na dwóch bandziorów. Najprawdziwsi byli skazańcy, bardziej prawdziwi już nie mogą być!”

Głos Nicholsa przerwał Mike’owi tę psychologiczną wojnę z państwem Simpson.

— A więc to pan jest tym słynnym bratem — mruknął doktor.

Mike przestał gapić się na Simpsonów.

— Nie wiedziałem, że jestem taki sławny — odrzekł zaskoczony.

Nichols z uśmiechem wzruszył ramionami.

— Chyba wszystko zależy od kręgów, w których się człowiek obraca. Z tego, co usłyszałem w ciągu ostatnich kilku dni, wiem, że lecą na pana wszystkie szkolne koleżanki pańskiej siostry. Prawdziwy z pana romantyk, wie pan?

Zdumienie nie opuszczało Mike’a i najwyraźniej było to widać.

— No, panie Michaelu, niech pan da spokój! — parsknął Nichols. — Jest pan ledwie po trzydziestce, a wygląda pan znacznie młodziej. Wysoki, przystojny… No, może dosyć przystojny. No i przede wszystkim ta pańska olśniewająca przeszłość.

— Olśniewająca? — wykrztusił Mike. — Zwariował pan?

Nichols uśmiechał się szeroko.

— Oj, mnie pan chce oszukać? — Wykonał dłońmi zamaszysty gest, wskazując na samego siebie. — Proszę mi powiedzieć, co pan widzi. Bardzo zamożnego, czarnoskórego mężczyznę po pięćdziesiątce. Mam rację? — Oczy doktora zdradzały zarówno duże pokłady humoru, jak i bogate doświadczenie życiowe. — I co jeszcze pan widzi?

Mike zmierzył go wzrokiem.

— Pewną, nazwijmy to, przeszłość. Nie zawsze był pan porządnym lekarzem.

— Z całą pewnością nie! I niech pan sobie nie myśli, że w pańskim wieku nie korzystałem z darów losu. — Uśmiech Nicholsa stał się bardzo łagodny. — Jest pan klasycznym przypadkiem, panie Michaelu. Stara jak świat historia, która zawsze chwyta za serce. Lekkomyślny i pełen fantazji młodzieniec, będący czarną owcą w rodzinie, opuszcza miasto, zanim dopadnie go wymiar sprawiedliwości. Żądny przygód młodzieniaszek. Żołnierz, doker, kierowca ciężarówki, zawodowy bokser. Robol o złej reputacji, niezależnie od tego, że jakoś ukończył trzy lata college’u. Następnie… — Uśmiech całkowicie zniknął z twarzy lekarza. — Następnie po tragicznym wypadku ojca powraca, aby zaopiekować się rodziną. I udaje mu się to równie dobrze, jak wcześniej wychodziło mu przyprawianie ich o zawał. Teraz jest poważany. Kilka lat temu został nawet wybrany przewodniczącym związku zawodowego miejscowych górników.

— Widzę, że Rita trochę panu naopowiadała — prychnął Mike. Wściekły na siostrę, zaczął rozglądać się za nią po sali i jego wzrok padł na Simpsonów. Ci wciąż się na niego gapili ze zmarszczonymi brwiami. Mike wbił w nich mordercze spojrzenie. — Widzi pan? — zapytał gorzko. — Moja nowa rodzina nie sprawia wrażenia zachwyconej „krewnym romantykiem”. Ja poważany? Dobre sobie!

Nichols podążył za wzrokiem Mike’a.

— No cóż… Poważany na swój appalachijski sposób. Chyba nie sądzi pan, że ten „błękitnokrwisty” znajduje ukojenie w fakcie, że brat jego synowej jest nie tylko niezłomnym związkowcem, ale i cholernym prostakiem.

Simpsonowie nie spuszczali wzroku. Mike również nie odpuszczał i dodał jeszcze szeroki uśmiech, uśmiech dzikiego zwierzęcia. Bezczelny, nieugięty, wyzywający.

***

Przez następne lata Nichols często wspominał ten uśmiech. Wspominał i czuł za niego wdzięczność. Potem nadszedł Ognisty Krąg i znaleźli się w nowym, zdziczałym świecie.

1 Appalachy — pasmo górskie we wschodniej części Ameryki Północnej, ciągnące się na terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady. [wróć]

2 Parris Island — jeden z obozów szkoleniowych amerykańskiej piechoty morskiej. [wróć]

1632

Подняться наверх