Читать книгу 1632 - Eric Flint - Страница 11

Rozdział 2

Оглавление

Błysk był oślepiający. Przez krótką chwilę wydawało się, że pomieszczenie zalała fala słonecznego światła. Towarzyszący rozbłyskowi huk wstrząsnął całym budynkiem.

Mike przykucnął. Reakcja Jamesa Nicholsa była o wiele bardziej dramatyczna.

— Kryć się! — krzyknął i rzucił się na ziemię, zakrywając rękami głowę. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie niemyślącego o tym, że jego kosztowny garnitur może się zniszczyć.

Na wpół oszołomiony Mike usiłował coś zobaczyć przez okno, ale wciąż miał przed oczami plamy — zupełnie jakby najpotężniejsza błyskawica świata uderzyła tuż obok liceum. Nie był w stanie dostrzec żadnych szkód, na szybach nie było widać nawet pęknięcia. Nie wyglądało też na to, żeby którykolwiek z zaparkowanych pojazdów został uszkodzony. Ludzie na parkingu przypominali bandę gdaczących kur, lecz także nie sprawiali wrażenia rannych.

Byli to w większości miejscowi górnicy, którzy przybyli z całej okolicy na wesele jego siostry. Amerykańskie Stowarzyszenie Górników nigdy nie przegapiało okazji zamanifestowania swej solidarności („ASG trzyma się razem”). Mike’owi wydawało się, że niemal każdy miejscowy górnik pojawił się na weselu, przyprowadzając swoją rodzinę.

Teraz ci zdezorientowani ludzie przedstawiali tak komiczny widok, że Mike niechybnie by się roześmiał, gdyby nie szok po tym niesamowitym… piorunie? Co to, do cholery, było? Mężczyźni tłoczyli się na przyczepach kilku pikapów, gdzie trzymali przywieziony alkohol, nie dbając nawet o jego ukrycie. W myśl regulaminu szkoły stanowiącego, że żadne napoje alkoholowe nie mają prawa znaleźć się na jej terenie, było to rażące pogwałcenie przepisów.

Kątem oka Mike dostrzegł jakieś poruszenie.

Ed Piazza pędził ku niemu na swych krótkich nóżkach, marszcząc brwi niczym Zeus gromowładny. Przez moment Mike’owi wydawało się, że dyrektor liceum zaraz udzieli mu reprymendy za niedopuszczalne zachowanie górników na parkingu.

„E tam, on po prostu też nie wie, co się stało”. Czekając, aż Ed do niego dotrze, Mike poczuł nagły przypływ sympatii dla tego człowieka. „Szkoda, że za moich czasów nie był dyrektorem. Może nie wpakowałbym się w tyle kłopotów. Fajny koleś z tego Eda”.

— Banda górników na przyjęciu weselnym? Wiem, że będą pili na parkingu, Mike — oznajmił mu Piazza wczorajszego dnia. — Tylko błagam, niech nie wymachują mi butelkami przed nosem. Całe moje sto sześćdziesiąt pięć centymetrów czułoby się doprawdy idiotycznie, gdybym musiał komuś przylać po łapach linijką.

Ed był już obok.

— Co się stało? — Spojrzał na sufit. — Światła też zgasły.

Dopóki Ed o tym nie wspomniał, Mike nawet nie zwrócił na ten fakt uwagi. Był środek dnia, a okna rozmieszczone na całej długości ściany wpuszczały tyle światła, że elektryczne oświetlenie było praktycznie zbędne.

— Nie mam pojęcia, Ed. — Mike odstawił filiżankę z ponczem (niepostrzeżenie, żeby nie afiszować się łamaniem regulaminu) na najbliższy stół. Doktor Nichols zaczął się powoli podnosić, więc pomógł mu wstać.

— Chryste, czuję się jak bałwan — mruknął lekarz, otrzepując garnitur. Szczęśliwie dla jego kreacji podłoga stołówki została uprzednio wypucowana na glanc. — Przez moment miałem wrażenie, że znów jestem w Khe Sanh1. — On również zadał nieuniknione pytanie. — Co to, do diabła, było?

Duże, wypełnione ludźmi pomieszczenie rozbrzmiewało teraz stłumionymi głosami — każdy pytał o to samo. Nikt jednak nie wpadał w panikę. Cokolwiek się stało parę chwil wcześniej, nie widać było żadnych tragicznych konsekwencji.

— Chodźmy na zewnątrz — powiedział Mike, kierując się w stronę wyjścia ze stołówki. — Może przyjdzie nam coś do głowy. — Rozejrzał się po sali, wypatrując siostry. Zauważył ją, jak ściska Toma za rękę. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej, ale bez wątpienia była cała i zdrowa.

Do zmierzającego ku drzwiom Mike’a dołączył Frank Jackson, któremu udało się przepchać przez hałaśliwy tłum. Na widok tego masywnego, siwowłosego skarbnika związku, za którym podążało pięciu innych górników, Mike poczuł, jak jego serce wzbiera dumą. „ASG. Jedność na wieki”.

Widząc pytające spojrzenie Franka, Mike wzruszył ramionami i pokręcił głową.

— Ja też nie wiem, co się stało. Wyjdźmy się rozejrzeć.

Kilka chwil później niewielka grupa mężczyzn opuściła budynek liceum, kierując się na parking. Na widok Mike’a dziesiątki związkowców ruszyły w jego stronę. Większość z nich zachowała na tyle rozsądku, żeby zostawić trunki w samochodach.

Mike rozpoczął wstępne oględziny od szkoły. Na żadnej z białobeżowych ścian budynków nie doszukał się śladów zniszczeń.

— Wszystko wydaje się w porządku — mruknął Ed z wyraźną ulgą. Liceum liczące sobie zaledwie dwadzieścia kilka lat zostało wzniesione przy dużym udziale ochotników i było prawdziwą chlubą tej okolicy. A szczególną chlubę przyniosło swemu dyrektorowi.

Mike spojrzał na zachód, w kierunku Grantville. Oddalone o jakieś trzy kilometry miasteczko schowane było za wzgórzami, charakterystycznym elementem krajobrazu Wirginii Zachodniej. Ale tam również nie dostrzegł niczego niepokojącego.

Skierował wzrok na południe. Liceum zbudowano na łagodnym wzniesieniu na północ od Buffalo Creek, małej rzeczki płynącej równolegle do drogi numer 250. Wzgórza rozciągające się po drugiej stronie dolinki były strome i zalesione. Mieszkała tam tylko garstka ludzi w przyczepach kempingowych.

Wciąż nic. Jego wzrok przesuwał się wzdłuż autostrady w stronę Fairmont, dużego miasta oddalonego o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów na wschód.

„Zaraz, zaraz… Tam chyba widać dym”.

Wskazał na wzgórza położone na południowy wschód od szkoły.

— Coś się pali. Tam.

Wszyscy spojrzeli w kierunku, który wskazywał palec Mike’a.

— Można się było tego spodziewać — burknął Frank. — Jazda, Ed, dzwonimy po strażaków. — Skarbnik związku i dyrektor liceum ruszyli w kierunku dwuskrzydłowych drzwi do szkoły. Nagle przystanęli, ujrzawszy mężczyznę, który właśnie stamtąd wychodził.

— Ej, Dan! — Frank wskazał unoszące się w oddali smużki dymu. — Spróbuj się połączyć z ochotniczą strażą. Mamy tu problem!

***

Komendant policji Grantville nie tracił czasu i żwawo ruszył w kierunku swojego wozu.

Niestety, z jakiejś przyczyny radio nie działało. Nie słychać było niczego poza trzaskami i szumami. Klnąc pod nosem, Dan podniósł wzrok na Piazzę.

— Musisz skorzystać z telefonu, Ed! — krzyknął. — Radio nie działa.

— Telefony też nie działają! — odpowiedział Piazza. — Wyślę tam kogoś samochodem!

Popędził z powrotem w kierunku szkoły.

— I przy okazji skontaktuj się z doktorem Adamsem! — zawołał komendant do oddalającego się dyrektora. — Możemy potrzebować pomocy medycznej!

W tym czasie Mike, Frank i inni górnicy już zaczęli uruchamiać swoje półciężarówki. Dan Frost nie był w najmniejszym stopniu zdziwiony faktem, że nie zapytali, czy mogą jechać razem z nim. W gruncie rzeczy nie spodziewał się niczego innego.

Dan dostał kiedyś propozycję pracy w policji w dużym mieście, oczywiście za odpowiednio wyższą pensję. Zanim ją odrzucił, namyślał się jedynie przez jakieś trzy sekundy. Dan Frost widział, jak pracuje policja w dużych miastach („dziękuję, postoję”), dlatego wołał pozostać w swojej małej mieścinie, gdzie przynajmniej mógł być gliną, a nie okupantem.

Wdrapał się do swojego cherokee i uruchomił silnik. Omiótł spojrzeniem wnętrze pojazdu — strzelba była w futerale na tylnym siedzeniu, a w schowku na rękawiczki znajdowała się dodatkowa amunicja do pistoletu — i usatysfakcjonowany wychylił głowę przez okno. Zobaczył Mike’a Stearnsa podjeżdżającego do niego swoją ciężarówką. Ze zdziwieniem stwierdził, że na fotelu pasażera siedzi jakiś czarnoskóry mężczyzna.

— Doktor Nichols jest chirurgiem i chce nam towarzyszyć — wyjaśnił Mike. Wskazał kciukiem ponad ramieniem. — Jego córka Sharon pojedzie razem z Frankiem. Okazuje się, że jest wykwalifikowaną sanitariuszką.

Chwilę później cherokee Dana zjeżdżał w dół asfaltową szosą prowadzącą do drogi numer 250. Za nim jechały trzy pikapy i van, a w nich ośmiu górników w towarzystwie Jamesa i Sharon Nicholsów. Patrząc w boczne lusterko, Dan dostrzegł tłum wylewający się z budynku liceum. Było w tym coś zabawnego; wyglądali jak stadko gdaczących kur, które przybyły na wesele w swoich najbardziej odświętnych ubraniach.

Skręcił w lewo i wjechał na drogę numer 250. Była to porządna dwupasmówka; chociaż wiła się między wzgórzami, na wielu odcinkach z powodzeniem można było jechać nawet osiemdziesiątką. Dan prowadził jednak znacznie spokojniej niż zazwyczaj. Wciąż nie bardzo wiedział, co się dzieje. Tamten błysk nie wyglądał normalnie. Przez ułamek sekundy myślał nawet, że to początek wojny nuklearnej.

Jednak jak daleko sięgał wzrokiem, wszystko było w porządku. Mijał właśnie Buffalo Creek. Po drugiej stronie rzeki, u podnóża wzgórz, gdzie tory kolejowe przebiegały równolegle do drogi, mignęły mu między drzewami dwie przyczepy kempingowe. Były rozklekotane i podniszczone, ale poza tym wyglądały zwyczajnie.

Dan wyjechał zza zakrętu i natychmiast wcisnął hamulec. Droga ni stąd, ni zowąd kończyła się wysoką na jakieś dwa metry błyszczącą ścianą. Obok stało małe auto, które wpadło w poślizg i uderzyło w nią bokiem. Maska samochodu pokryta była oderwanymi fragmentami ściany (Dan zdał sobie sprawę, że to ziemia). Przez okno kierowcy widać było wpatrującą się w policjanta przerażoną kobietę.

— Jenny Lynch — mruknął Dan i spojrzał na stojącą w poprzek drogi ścianę. — Co tu się dzieje, do jasnej cholery?!

Wysiadł z auta. Słyszał, że tamci też już dojechali i wysiadają. Podszedł do rozbitego samochodu i zastukał w szybę. Jenny powolutku ją opuściła.

— Wszystko w porządku?

Młoda, pulchna kobieta pokiwała niepewnie głową.

— No… chyba tak, Dan. — Przejechała drżącą dłonią po twarzy. — Czy ja kogoś zabiłam? Nie mam pojęcia, co się stało — mówiła bardzo szybko. — Był jakiś błysk… Chyba coś wybuchło, sama nie wiem… A potem ta ściana. Skąd ona się w ogóle wzięła? Musiałam hamować, zarzuciło mnie… Ja… nie mam pojęcia, co tu się stało… Po prostu nie mam pojęcia.

Dan poklepał ją po ramieniu.

— Uspokój się, Jenny. Nikogo nie skrzywdziłaś, jesteś po prostu w lekkim szoku. — Przypomniał sobie o Nicholsie. — Jest z nami lekarz. Poczekaj chwi…

Właśnie miał się odwrócić, gdy zobaczył, że Nichols już stoi obok. Lekarz delikatnie odsunął Dana i szybko zbadał kobietę.

— Chyba nic poważnego — powiedział. — Wyciągnijmy ją z samochodu. — Otworzył drzwi i wraz z Danem pomogli Jenny wyjść. Poza bladością i ogólnym roztrzęsieniem kobieta nie sprawiała wrażenia rannej.

— Pozwól tu na chwilę, Dan — rzekł Mike. Przewodniczący związku zawodowego górników kucał przy tajemniczej ścianie i dłubał w niej scyzorykiem. Komendant się zbliżył. — To jest po prostu ziemia — stwierdził Mike. — Najzwyczajniejsza w święcie ziemia. — Odłupał ze ściany kolejny fragment. W momencie, gdy spójność ściany została zaburzona, świecąca substancja zmieniła się w garść proszku. — To się świeci tylko dlatego, że… — Mike szukał właściwych słów. — No to jest tak, jakby ktoś tę ziemię przeciął idealnie ostrą brzytwą. — Ponownie zaczął dźgać ścianę. — Widzisz? Jak tylko przebijesz wierzchnią warstwę, zostaje zwykła ziemia. Ale kto to, do cholery, zbudował? I skąd to się mogło wziąć?

Rozejrzał się uważnie. „Ściana” przecinała drogę i ciągnęła się po obydwu jej stronach. Wyglądało to zupełnie tak, jakby ktoś sczepił ze sobą dwa diametralnie odmienne krajobrazy. Po południowej stronie widać było część typowego dla Wirginii Zachodniej wzgórza, tylko że teraz przypominało ono pionowe urwisko. Błyszczało tak samo jak ściana przecinająca drogę, z wyjątkiem miejsc, z których osypała się ziemia.

Dan wzruszył ramionami. Już chciał coś powiedzieć, kiedy nagle usłyszał potworny wrzask. Zaskoczony, poderwał się i spojrzał w górę. Jakieś ciało przeleciało nad ścianą i zwaliło się z łoskotem prosto na niego.

Siła uderzenia sprowadziła go do parteru. Jak przez mgłę zobaczył obszarpaną nastolatkę. Dziewczyna zerwała się i nie przestając wrzeszczeć, rzuciła się rozpaczliwie w dół zbocza.

Oszołomiony Dan zaczął się podnosić. To wszystko działo się za szybko. Ledwie dziewczyna zniknęła, ujrzał dwie nowe postacie wychylające się zza muru.

„Mężczyźni. Uzbrojeni”.

Mike był odwrócony do nich plecami i częściowo zasłaniał mu widok. Dan odepchnął go i sięgnął po pistolet. Jeden z mężczyzn zaczął podnosić karabin. Drugi zaraz poszedł w jego ślady. „Karabin? Co to za dziwaczna broń?”.

Dan wyszarpnął pistolet z kabury.

— Nie ruszać się! — krzyknął. — Rzućcie broń!

Pierwszy karabin wypalił, wydając z siebie dziwny huk. Dan usłyszał, jak pocisk rykoszetuje od nawierzchni jezdni, i zobaczył, że Mike rzuca się na ziemię. Chwycił oburącz broń, wycelował…

Kula z drugiego karabinu rozorała mu lewe ramię. Dan upadł na bok.

Nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Tak naprawdę nigdy do nikogo nie strzelał. Był jednak policyjnym instruktorem technik bojowych i godzinami przesiadywał na strzelnicy oraz przy symulatorach, więc chwycił pistolet w prawą dłoń i ponownie wycelował.

Dopiero teraz zauważył, że osobnik ma na sobie jakąś zbroję. I hełm. Dan był doskonałym strzelcem, a odległość była niewielka. Strzelił. Potem jeszcze raz. Pociski kaliber 10,16 milimetra rozerwały szyję mężczyzny.

Następnie skierował broń w lewo. Drugi osobnik wciąż stał na murze i robił coś z bronią. On również miał zbroję, ale nie nosił hełmu. Dan wystrzelił. I jeszcze raz. I znowu. Trzy strzały w mniej niż dwie sekundy. Głowa mężczyzny zmieniła się w krwawą miazgę. Osunął się na kolana, broń wypadła z jego palców. Chwilę później zarówno on, jak i jego karabin runęli w dół.

Dan poczuł, że jego zakrwawione ciało staje się bezwładne. Mike złapał go i położył na ziemię.

Zaczynał tracić przytomność. „To chyba szok. Tracę dużo krwi”. Ujrzał pochyloną nad nim rozmazaną twarz czarnoskórego lekarza. Stopniowo rozróżniał coraz mniej szczegółów.

Musi coś zrobić. I to szybko.

— Mike — wyszeptał — mianuję cię moim zastępcą. Ciebie i twoich kolegów. Sprawdźcie, co tu, do cholery… — Stracił na chwilę przytomność, lecz zaraz się ocknął. — Po prostu zróbcie wszystko, co trzeba…

I zemdlał.

— Co z nim? — zapytał Mike.

Nichols pokręcił głową. Starał się zatamować krwawienie chustką do nosa, jednak materiał już powoli przesiąkał krwią.

— Myślę, że to tylko powierzchowna rana — mruknął. — Ale, Chryste Panie, z czego oni strzelali? Ze strzelb? Przecież o mały włos nie urwało mu ręki. Sharon, chodź tu! Natychmiast!

Odetchnął z ulgą, widząc córkę podbiegającą z zestawem pierwszej pomocy — Frank Jackson musiał go trzymać w ciężarówce — i jakiegoś górnika wyciągającego z samochodu kolejny zestaw. „Dziękujmy Bogu za tych wiejskich chłopaków” — pomyślał z uśmiechem.

Podczas gdy Nichols wraz z córką opatrywali Dana, jeden z górników podniósł upuszczoną przez napastnika broń. Był to Ken Hobbs. Niedawno przekroczył sześćdziesiątkę i podobnie jak wielu mężczyzn w tych stronach miał hopla na punkcie starodawnej broni palnej.

— Możesz na to spojrzeć, Mike? — zapytał, demonstrując znalezisko. — Klnę się na Boga, że to jest pierdolona rusznica!

Hobbs zaczerwienił się, gdyż dopiero teraz zauważył Sharon pomagającą swojemu ojcu.

— Pani wybaczy, tak mi się wymskło.

Ale Sharon nie zwróciła na niego uwagi, zbyt zajęta opatrywaniem rany. Dan nie otwierał oczu, jego twarz była blada jak kreda.

Mike odwrócił się do Hobbsa. Na zwiędłej twarzy mężczyzny, ściągniętej teraz w wyrazie zdumienia, utworzyła się istna pajęczyna zmarszczek.

— Przysięgam, Mike, to jest rusznica. Mam takie na zdjęciach w domu.

Zbliżył się do nich kolejny górnik, Hank Jones.

— Ty lepiej z tym uważaj — mruknął. — No wiesz, muszą być odciski palców.

Hobbs już miał go skląć, ale przypomniał sobie o obecności Sharon, więc zamiast wulgarnych słów wydobył z siebie tylko syk.

— A powiesz mi po co, Hank? Żebyśmy mogli dorwać podejrzanego? — Wskazał na zwłoki leżące u stóp dziwnej ściany. — Jakbyś nie zauważył, to Dan już odstrzelił gościowi łeb.

Kolejny górnik wdrapał się na ścianę i oglądał trupa drugiego z mężczyzn.

— Tutaj to samo! — zaśmiał się ochryple. — Dwie kule na wylot przez szyję.

Darryl McCarthy był niewiele po dwudziestce i absolutnie nie podzielał staromodnych oporów Hobbsa co do przeklinania w obecności kobiet. Tym razem również nie zamierzał robić wyjątku.

— Sukinsynowi prawie odpadł łeb! — wydarł się. — Trzyma się tylko na jakichś trzech paskach mięsa!

Potem spojrzał z niekłamanym podziwem na nieprzytomnego Dana.

— Obydwie kule trafiły kolesia prosto w gardło. Rozjebały mu szyję.

— Kiedy następnym razem będziemy w „Szczęśliwej Drogi” i Dan powie, że za dużo wypiłem, to przypomnijcie mi, żebym mu nie pyskował — wymruczał Frank Jackson. — Wszyscy zawsze mówili, że świetnie strzela.

Mike przypomniał sobie o dziewczynie. Wyprostował się i spojrzał w kierunku rzeki, dokąd uciekła.

— Pewnie jest już ponad pół kilometra stąd — powiedział Hank i wskazał palcem na południowy zachód. — Widziałem, jak się gramoliła na drugi brzeg. Musiało być płytko. Zniknęła gdzieś tam wśród drzew. — Jego twarz zmieniła się w dziką maskę. — Całą sukienkę z tyłu miała rozerwaną, Mike. — Spojrzał ze wściekłością na leżącego na drodze trupa. — Myślę, że próbowali ją zgwałcić.

Mike skierował wzrok na zwłoki, a następnie na ścianę i rozciągającą się za nią niezbadaną przestrzeń. Cienkie smugi dymu wciąż były widoczne.

— Panowie, tu się dzieje coś niedobrego — oznajmił. — Nie wiem co, ale na pewno coś niedobrego. — Pokazał palcem na trupa. — Myślę, że na tym się nie skończy.

Frank zbliżył się do ciała i pochylił nad nim.

— Popatrz na tę dziwaczną zbroję. Co o tym myślisz, Mike? Jacyś popieprzeni miłośnicy szkoły przetrwania?

Mike wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia, Frank. Ale skoro było dwóch, czemu miałoby ich nie być więcej? — Wskazał Dana. Doktor Nichols chyba wreszcie zatamował upływ krwi. — Słyszeliście, panowie, co szef powiedział. Zastępujemy go i mamy zrobić wszystko, co uważamy za stosowne.

Górnicy przytaknęli skinieniem głowy i podeszli odrobinę bliżej.

— No to łapiemy się za broń, chłopaki. Dobrze wiem, że każdy z was ma tam coś upchane w wozie. Ruszamy na polowanie.

Mężczyźni udali się do swych pojazdów. Po chwili namysłu Mike zmienił decyzję.

— Ty zostajesz, Ken. Musisz zabrać Dana z powrotem do szkoły. Mają tam gabinet lekarski.

Widząc, że stary Hobbs patrzy nań podejrzliwie, dodał krótko:

— Nie kłóć się ze mną! Jesteś na to za stary, do jasnej cholery. I tylko ty masz vana. To chyba lepsze niż wpychanie Dana do pikapa.

Nieco udobruchany Hobbs skinął głową.

— Pójdę po broń. Przyda się wam.

Mike usłyszał, że Nichols coś mówi do córki. Chwilę później medyk się podniósł.

— Sharon zaopiekuje się nim równie dobrze jak ja — powiedział. — To tylko powierzchowna rana. Spora, owszem, ale to nic poważnego. Sharon pojedzie z nim do szkoły.

Mike uniósł ze zdziwienia brew. Nichols uśmiechnął się niewyraźnie.

— Idę z wami. — Kiwnął głową w kierunku ściany. — Sam pan powiedział, że tam się dzieje coś niedobrego. Myślę, że się wam przydam po drodze.

Mike się zawahał. Spojrzał na surową twarz lekarza (jego uśmiech był bardzo niewyraźny) i wreszcie skinął głową.

— Jak dla mnie w porządku, panie doktorze. — Zerknął na Prosta. — Weźmie pan jego broń? Przyda się panu.

Podczas gdy Nichols zajął się odpinaniem kabury, Mike udał się do swojego pikapa. Wydobycie broni ze schowka za siedzeniem zajęło mu zaledwie kilka sekund. Wziął też pudełko z nabojami. Miał rewolwer magnum, kaliber 9 milimetrów. Był to Smith-Wesson, model 28 — „Highway Patrolman” z zamontowanym celownikiem. Całe szczęście, że tego dnia Mike założył pasek zamiast szelek. Przypiął kaburę do paska, a amunicję wepchnął do obszernej kieszeni wypożyczonego smokingu.

Następnie podszedł do jeepa Dana i wyjął stamtąd strzelbę. Znalazł też dwa opakowania z nabojami. Jedno zawierało naboje, kaliber 10,16 milimetra, zaś w drugim był gruby śrut kaliber 8,38 milimetra; właśnie takimi pociskami broń była teraz załadowana. Wyciągnął sześć nabojów do strzelby i upchnął je w kieszeniach spodni. Z całym tym arsenałem czuł się jak człapiąca kaczka.

„Pieprzyć to. Wolę być kaczką uzbrojoną po zęby niż wystawioną na odstrzał”.

Tymczasem Sharon wraz z Hobbsem umieścili Dana na tylnym siedzeniu furgonetki. Jenny Lynch doszła już do siebie na tyle, że mogła im pomóc. Kilkadziesiąt sekund później pojazd był już w drodze powrotnej do liceum.

Związkowcy zgromadzili się wokół Mike’a. Każdy z nich miał w ręku broń. W większości były to pistolety; tylko Frank miał swój ukochany karabin powtarzalny winchester, a Harry Lefferts…

— Na litość boską, Harry — wybuchnął Mike. — Postaraj się, żeby Dan cię z tym nie zobaczył.

Harry wyszczerzył zęby. Był rówieśnikiem Darryla — a także jego najlepszym kumplem — i podobnie jak on miał dosyć beztroskie podejście do życia.

— A co złego jest w obrzynie? — zapytał. Potem wskazał podbródkiem pozostałych kolegów. — A każdy z nich niby jest w porządku? Chyba jeszcze jedna nielegalna spluwa nie robi różnicy, co? W końcu jesteśmy tutaj sami swoi.

Kilka osób zachichotało. Mike się skrzywił.

— No dobra, ale z czymś takim musisz podejść zajebiście blisko. Pamiętaj, że tamci nosili zbroje.

Odwrócił się do doktora i wręczył mu opakowanie z pociskami, kaliber 10,16 milimetra, które znalazł w schowku na rękawiczki. Nie był specjalnie zaskoczony, widząc, z jaką wprawą lekarz przeładowuje broń.

— Nieźle was wyszkolili w tej piechocie — mruknął.

Nichols prychnął.

— Taaa, jasne, w piechocie. Umiałem się z tym obchodzić, zanim skończyłem dwanaście lat. — Zważył automat w dłoni. — To jest szkolenie Blackstone Rangers2. Dorastałem o rzut kamieniem od Sześćdziesiątej Trzeciej i Cottage Grove. — Czarnoskóry doktor rzucił białym szelmowskie spojrzenie. — Panowie — powiedział — piechota morska czuwa nad wami. Nie wspominając o najgorszym getcie w Chicago. Do roboty.

Górnicy uśmiechnęli się szeroko.

— Fajnie, że jest pan z nami, doktorze — rzucił Frank.

Mike odwrócił się i ruszył w kierunku ściany.

— Słyszeliście, panowie. Do roboty.

1 Khe Sanh — amerykańska placówka w Wietnamie Południowym. [wróć]

2 Blackstone Rangers — słynny w latach sześćdziesiątych XX wieku gang chicagowski. [wróć]

1632

Подняться наверх