Читать книгу 1632 - Eric Flint - Страница 12

Rozdział 3

Оглавление

Mike stanął na samochodzie Jenny i zaczął się wspinać. Gdy tylko oparł stopę na ścianie, na pojazd posypały się kolejne grudy ziemi. Złorzecząc pod nosem, zdołał jakoś wgramolić się na górę.

Tam w pierwszej kolejności obejrzał swój smoking. Efekt wyczynu sprzed chwili — a także rzucenia się na ziemię na początku strzelaniny — był taki, że eleganckie niegdyś ubranie nadawało się teraz tylko na szmatę do podłóg.

„W wypożyczalni nie będą zbyt szczęśliwi, ale…”

Podał Frankowi dłoń i pomógł mu się wspiąć.

— Ostrożnie — napomniał go. — Ta ściana jedynie wygląda na solidną przez to, że tak błyszczy, ale to tylko zwykła ziemia.

Przez ten czas, gdy Frank pomagał następnym wgramolić się na górę, Mike rozejrzał się po okolicy.

Po nowej okolicy. To, co ujrzał, potwierdziło jego przypuszczenia.

„W obecnej chwili wypożyczalnia to prawdopodobnie jeden z najmniej ważnych problemów”.

Okazało się, że „ściana” wcale nie jest żadną ścianą. Była to po prostu krawędź ciągnącej się w dal równiny. Ale w północnej części Wirginii Zachodniej nigdzie nie było tak wielkiej połaci płaskiego terenu. Słońce zaś…

— Co się dzieje, Mike? — Frank przerwał jego rozważania. — Nawet to cholerne słońce jest po drugiej stronie. Przecież powinno być tam. — Wskazał na południe.

„A może to nie jest południe? Sądziłbym raczej, że stoimy twarzą na północ, a nie na wschód, tak jak powinno być”.

Szybko odsunął te myśli na bok. Później. Teraz są ważniejsze sprawy na głowie. Znacznie ważniejsze.

Równina była gęsto porośnięta drzewami, jednak nie na tyle gęsto, żeby Mike nie dostrzegł jednej… dwóch… trzech chat stojących wśród pól. Najbliższa z nich była oddalona o niecałe sto metrów.

Wystarczająco blisko, żeby uważnie się przyjrzeć.

— Jezu — syknął Frank.

Dwie dalsze chaty stały w płomieniach. Ta najbliższa była budowlą całkiem sporych rozmiarów. W przeciwieństwie do znanych Mike’owi chat zbudowana była głównie z kamienia. Ręcznie ciosanego, jak zdołał zauważyć. I gdyby nie to, że chata sprawiała wrażenie aktualnie zamieszkanej (ta pełna godności atmosfera panująca w miejscu, w którym ludzie pracują), Mike mógłby przysiąc, że ogląda średniowieczny budynek.

Oględziny domostwa zajęły mu jednak tylko dwie sekundy. W gospodarstwie nadal „pracowano”, ale przy biernym udziale gospodarzy.

Zacisnął zęby. Wyczuł, że stojącego obok Franka również ogarnia wściekłość. Obejrzał się. Wszyscy górnicy stali obok siebie, wytrzeszczając oczy na rozgrywającą się przed ich oczami scenę.

— Dobra, panowie — powiedział łagodnie. — Widzę sześciu skurwieli. Być może w środku jest ich więcej. Trzech napastuje kobietę na podwórku. Pozostali trzej… — Ponownie spojrzał na ten przerażający obraz. — Właściwie nie wiem, co oni robią. Chyba przybili tamtego faceta do drzwi i teraz go torturują.

Powoli i delikatnie Frank umieścił nabój w komorze karabinu. I chociaż kompletnie nie współgrało to z jego strojem, w tym momencie sprawiał wrażenie zawodowego mordercy.

— Jaki mamy plan? — zapytał.

— W gruncie rzeczy nie jestem gliniarzem — wycedził Mike przez zęby — a raczej nie mamy czasu, żeby się bawić w szukanie kajdanków w jeepie Dana. — Spojrzał z furią na tę scenę gwałtu i przemocy. — Nie zamierzam im odczytywać ich praw. Po prostu trzeba ich, kurwa, zabić.

— Jak dla mnie w porządku — warknął Darryl. — Nie mam nic przeciwko karze śmierci. Nigdy nie miałem.

— Ja również — mruknął inny górnik. Był to Tony Adducci, postawny mężczyzna świeżo po czterdziestce. Podobnie jak w przypadku wielu tutejszych górników, w żyłach Tony’ego płynęła włoska krew, co zresztą widać było po cerze i rysach twarzy. — Kompletnie nic.

Tony, tak samo jak Mike, trzymał w ręku pistolet. Lewą dłonią pospiesznie zdjął krawat i ze złością wepchnął go do kieszeni. Pozostali wzięli z niego przykład. Żaden jednak nie zdjął marynarki. Wszyscy byli doświadczonymi myśliwymi i wiedzieli, że ich popielate, brązowe i granatowe marynarki będą stanowiły znacznie lepszy kamuflaż niż białe koszule. Po zdjęciu krawatów (lub w przypadku Mike’a muszki) górnicy rozpięli kołnierzyki koszul. Pierwszy raz w życiu „zapolują” w odświętnym ubraniu, mając na nogach eleganckie buty zamiast trepów.

Mike ruszył pod osłoną kępy drzew w kierunku budynku. „Brzozy — zarejestrował mimochodem. — To też nieco dziwne”. Głównie jednak niepokoił go fakt, że smukłe pnie drzew nie zasłaniały ich tak, jak by sobie tego życzył. Na szczęście bandyci byli zaprzątnięci swymi rozrywkami i zupełnie nie zwracali uwagi na to, co się dzieje wokół.

Górnicy zbliżyli się niezauważeni i przykucnęli, ukryci za drzewami tuż na granicy podwórza. Gwałcona kobieta była nie więcej niż dwanaście metrów od nich. Mike odwrócił wzrok, ale do jego uszu wciąż docierały jej rozdzierające jęki. A także ochrypły śmiech napastników. Jeden z mężczyzn — ten, który przyciskał ramiona kobiety do ziemi — rzucił jakąś szyderczą uwagę do tego, który przygniatał ciało ofiary. Gwałciciel odwarknął coś w odpowiedzi.

Mike nie rozumiał słów, ale wydawało mu się, że mówią po niemiecku. Podczas swego pobytu w wojsku stacjonował przez rok w Niemczech, nie zapamiętał jednak niczego więcej oprócz kluczowego zwrotu: Ein Bier, bitte.

— To są obcokrajowcy — mruknął Darryl. Twarz młodzieńca wykrzywiał gniew. — Za kogo oni się uważają, żeby tak, kurwa, przychodzić do nas i…

Mike nakazał gestem ciszę. Znów zaczął się przyglądać bandytom.

Każdy z nich miał na sobie taką samą przedziwną zbroję. Mieli też jakieś cudaczne hełmy, choć ci, którzy gwałcili kobietę, rzucili swoje na ziemię nieopodal. Mężczyźni znęcający się nad rolnikiem byli w pełnym rynsztunku, ale broń oparli o ścianę domu. Z daleka ich „karabiny” wyglądały dokładnie tak samo jak broń, z której postrzelono komendanta.

Pancerze i hełmy przywodziły Mike’owi na myśl rysunki przedstawiające hiszpańskich konkwistadorów. Hełmy wyglądały jak metalowe garnki z kołnierzami zwężającymi się z przodu i z tyłu w szpic. O ile dobrze pamiętał, takie pancerze ze stalowych płyt osłaniających pierś i plecy, związanych rzemieniami, nazywały się „kirysy”. Poza starodawną bronią palną napastnicy uzbrojeni byli jeszcze w…

Miecze?

Ponownie spojrzał w kierunku trzech mężczyzn znęcających się nad kobietą. Nie mieli przy sobie mieczy; schowane w pochwach ostrza leżały niedbale porzucone tuż obok broni palnej. Chociaż Mike nigdy w życiu się nad tym nie zastanawiał, był w stanie wyobrazić sobie, jak uciążliwe mogą być przypięte miecze w sytuacji gwałtu. Wystarczyło spojrzeć na tych mężczyzn i od razu widać było, że takie praktyki to dla nich żadna nowość.

„Już po was”. Ponura myśl. Ostateczna.

Odwrócił się do Franka.

— Tylko ty masz karabin — szepnął mu na ucho. — Możesz zdjąć tych gości przy drzwiach? Pamiętaj, że mają zbroje. Nie celuj w korpus.

Ciężkie wrota budynku były otwarte na oścież. Wiszący na nich rolnik miał przebite nożami nadgarstki. Mężczyzna stojący na wprost niego wbijał kolejne ostrze w jego udo przy akompaniamencie pokrzykiwań pozostałej dwójki. Mike doszedł do wniosku, że są świadkami jakiegoś przesłuchania. Ale był to daremny trud, gdyż rolnik wrzeszczał z bólu, nieświadom zadawanych mu pytań.

— Trzydzieści pięć metrów? — parsknął Frank. — Spokojna głowa. Jedna taka bomba w dupę załatwi każdego cwaniaka.

Mike kiwnął głową. Odwrócił się i przywołał gestem Harry’ego Leffertsa.

Na widok jego dubeltówki z obciętą lufą skrzywił się.

— Zapomnij o tym badziewiu. Tam są też niewinni ludzie. — Wręczył Harry’emu broń, którą zabrał z cherokee Dana. — Weź to. Jest naładowana grubym śrutem. Amunicja jest w środku, sprawdzałem. Jak już Frank przypieprzy tym gościom przy drzwiach, wtedy ty wkraczasz do akcji. Będzie celował w nogi, tam nie mają osłony. Ty masz ich dobić, gdy już znajdą się w parterze.

Harry skinął głową. Wepchnął obrzyna pod rosnący nieopodal krzak i wziął strzelbę Dana. Mike sięgnął do kieszeni i podał mu dodatkowe naboje do strzelby. Potem przyjrzał się pozostałym kolegom. Podobnie jak on, mieli przy sobie jedynie pistolety i rewolwery.

Doszedł do wniosku, że nie ma sensu silić się na jakąś wielką strategię. Poza tym…

„Nie dam rady dłużej tego słuchać”.

— Frank — szepnął — nie strzelaj, dopóki ja nie zacznę.

Chwilę później Mike kroczył w kierunku gwałcicieli. W prawej dłoni trzymał rewolwer. Szedł szybko, ale nie biegł. Minęły lata, odkąd Mike boksował zawodowo, jednak nabyte wtedy doświadczenie wzięło teraz górę. „Spokojnie, spokojnie, opanuj się, to tylko zwykła walka”. Coś mu mówiło, że wygląda idiotycznie, wkraczając w samo oko cyklonu w smokingu i lakierkach, ale szybko odsunął te myśli na bok.

Pierwszy zauważył go bandzior, który kucał niecały metr od kobiety. Mężczyzna przyglądał się scenie gwałtu z dziką żądzą w oczach. Na widok Mike’a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

Mike przystanął, uklęknął, przyjął pozycję strzelecką i wycelował. Jakąś częścią umysłu zarejestrował błyskawiczną reakcję człowieka, którego zaraz miał zastrzelić, i zrobiło to na nim wrażenie. „Zna się na rzeczy”. Mężczyzna już się podnosił i ostrzegał krzykiem towarzyszy.

„Obydwie dłonie, chwyć mocno, odbezpiecz. Spokojnie, spokojnie. Środek masy. Naciśnij”.

Tak jak zawsze, magnum wystrzeliło z potężnym hukiem i mocno szarpnęło dłonią Mike’a. Kula wbiła się w ramię mężczyzny i rzuciła nim o ziemię. Trwało to ułamek sekundy, nie więcej. Być może mężczyzna jeszcze żył, ale z całą pewnością był unieszkodliwiony.

Do uszu Mike’a dotarły głuchy trzask karabinu Franka i pokrzykiwania Harry’ego. Nie zwracał uwagi na te dźwięki; zignorował je tak, jak niegdyś puszczał mimo uszu ryk tłumu zebranego wokół ringu. Teraz był gotów zabić bandziora, który przytrzymywał kobietę za ramiona. Był dokładnie na wprost niego. Mike widział tylko rozdziawione usta mężczyzny, reszta twarzy była jednolitą plamą. Bandyta puścił kobietę i zaczął się podnosić.

„To tylko zwykła walka. Odbezpiecz, pojedynczy strzał jest bardziej precyzyjny. Środek masy…”

Magnum ryknęło po raz drugi. Mężczyzna dostał kulą w klatkę piersiową i runął na wznak z takim impetem, jakby go potrącił samochód ciężarowy. Mike wiedział, że bandyta jest martwy, zanim jeszcze upadł na ziemię.

Został jeszcze jeden, w opuszczonych spodniach.

Gwałciciel zaczął coś wołać, ale Mike znowu nie był w stanie nic zrozumieć. Wyczuwał tylko jego strach. Mężczyzna zlazł z kobiety i rozpaczliwie próbował się podnieść, ale zamotał się w spodnie i upadł na twarz.

Mike podniósł broń, gotów zabić napastnika, ale wstrzymał się, widząc, że doktor Nichols już jest przy nim. Było coś z chirurgicznej precyzji w sposobie, w jaki medyk z bliska wypalił bandycie w tył głowy. Raz i drugi.

„I to by było na tyle”. Mike zdał sobie teraz sprawę, że słyszał kilka wystrzałów z karabinu Franka. Spojrzał w kierunku chaty.

Jeden z bandytów klęczał, rozpłaszczony o ścianę budynku. Pośladki miał oblepione krwią. Mike nie miał wątpliwości, że to właśnie on był pierwszym celem Franka. Pomimo że lubił się nabijać z jego zamiłowania do tej koszmarnej broni, wiedział, że jest on zarówno fenomenalnym strzelcem, jak i jednym z najbardziej odpowiedzialnych ludzi, jakich w życiu spotkał. Frank mierzył w dolny odcinek kręgosłupa mężczyzny, tuż poniżej kirysu.

„Bez wątpienia sparaliżowany. Pewnie jest martwy albo właśnie umiera”.

Pozostali dwaj wili się na ziemi, trzymając się kurczowo za nogi i wrzeszcząc. Nadbiegał Harry. Młody górnik zatrzymał się gwałtownie kilka metrów od nich, wepchnął nabój do komory, wycelował i strzelił. Chociaż targała nim wściekłość, trafił pierwszego z nich w szyję, która nie była osłonięta ani hełmem, ani pancerzem. Bandyta praktycznie stracił głowę; jego hełm uderzył o ścianę chaty, furkocząc rzemieniami.

Teraz Harry odwrócił się do drugiego bandyty. „Ładuj, wymierz, strzelaj”. Kolejny hełm pofrunął, młócąc powietrze skórzanymi paskami. Dla świętego spokoju — nie ma tu miejsca na litość — Harry załadował kolejny nabój, zrobił krok do przodu i wypalił w klęczącego pod ścianą sparaliżowanego mężczyznę. Odległość wynosiła nie więcej niż metr. Tym razem hełm nie spadł, ale tylko dlatego, że odleciała cała głowa. Z kikuta szyi trysnęła krew, malując kamienną ścianę w szkarłatny deseń.

Nagle Mike dostrzegł jakiś ruch w głębi budynku. Zanurkował.

— Harry, padnij! Na ziemię!

Gdyby nie Mike, Harry najprawdopodobniej już by nie żył. Młody górnik rzucił się w lewo w momencie, gdy z głębi domu padł strzał, dlatego kula trafiła go tylko w bok. Padł na ziemię, skowycząc, ale w jego głosie słychać było bardziej zaskoczenie i wściekłość niż ból. Mike mógłby się założyć, że rana była tylko powierzchowna.

— Osłaniaj mnie, Frank! — zawołał, pędząc do drzwi. Słyszał, że winchester Franka ponownie wypalił. Nie widział, dokąd lecą kule, ale wiedział, że Frank będzie strzelał w drzwi, żeby odpędzić ukrytego tam napastnika. Kątem oka dostrzegł, że James Nichols i Tony Adducci strzelają w małe okna rozmieszczone wzdłuż ściany domu. Słyszał, jak drewniane okiennice rozlatują się w drzazgi.

Mike dotarł do drzwi i przywarł plecami do ściany. Po drugiej stronie drzwi wisiał nieprzytomny, zalany krwią mężczyzna. Jego ciężar — był w średnim wieku i miał wydatny brzuch — sprawiał, że dziury w nadgarstkach niebezpiecznie się powiększały.

„Chryste, wykrwawi się na śmierć”. Mike natychmiast podjął decyzję. Skoczył w kierunku rolnika, narażając się na strzały z wnętrza domu. Nikt jednak nie strzelał. Dwoma szybkimi szarpnięciami usunął noże i ułożył mężczyznę delikatnie na ziemi.

Nic więcej nie mógł w tym momencie zrobić. Wnętrze chaty było tak słabo oświetlone, że niczego nie było widać. Ostrożność w połączeniu z wojskowym przeszkoleniem nakazywała mu zaczekać, aż nadejdą towarzysze. Jednak z drugiej strony…

„Wszystkie te karabiny to jakieś antyki. Jednostrzałowce nabijane od przodu. Założę się, że ten chujek nie miał czasu przeładować”.

Decyzja ponownie była błyskawiczna. Mike rzucił się do środka i przeturlał po ziemi.

Okazało się, że napastnik rzeczywiście nie miał czasu przeładować, ale niestety Mike wpadł prosto na niego.

Poczuł, że ktoś pada mu na plecy. Zaskoczenie oraz impet zderzenia sprawiły, że upuścił broń. Zerwał się jak szalony, próbując zepchnąć z siebie napastnika.

Ale mężczyzna uczepił się Mike’a niczym zapaśnik. Warknął więc i trzasnął przeciwnika łokciem.

„Kurwa!” Zapomniał o kirysie. Lewy łokieć przeszył ból. Ale przynajmniej odepchnął napastnika.

Mike miał instynkt boksera, a nie rewolwerowca, dlatego nawet nie pomyślał o tym, żeby odszukać broń, tylko obrócił się na pięcie i wyprowadził w podbródek bandyty prawy prosty.

Miał na koncie osiem zawodowych walk, z tego pierwszych siedem wygranych przez nokaut, i to najpóźniej w czwartej rundzie. Wycofał się, gdy doszedł do wniosku, że brakuje mu szybkości. Ale nikt nigdy nie mówił, że brakuje mu siły.

Bandzior przeleciał przez całe pomieszczenie i rąbnął w masywny stół. Żuchwa zwisała luźno, złamana, głowa opadła na bok.

Nie pomogła widoczna słabość przeciwnika. Nie pomógł też fakt, że był niższy od Mike’a. Ta walka nie toczyła się według przepisów Queensbury’ego. Mike skoczył do przodu i wymierzył prawą ręką cios w podbrzusze, tuż pod kirysem. A potem jeszcze jeden. Gdyby był tu sędzia, z całą pewnością zdyskwalifikowałby go za każde z tych uderzeń. Następnie był lewy hak, który zgruchotał przeciwnikowi szczękę. Mike był bardzo silnym mężczyzną, a do tego jednym z nielicznych, którzy potrafili się bić. Każdy jego cios był jak uderzenie młotem kowalskim. Już się zamierzał, by ponownie trzasnąć bandytę w twarz, ale w ostatniej chwili się zatrzymał.

„Na miłość boską, Stearns, wystarczy! Już go załatwiłeś”.

Zmusił się do wykonania kilku kroków w tył — zupełnie jakby go odciągał jakiś niewidzialny sędzia. Próbował nieco skupić myśli. Ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że niemal całkowicie owładnęło nim pomieszanie strachu i furii. Czuł się jak ampułka czystej adrenaliny.

Jego przeciwnik zwalił się jak kłoda na ziemię. Mike opuścił ręce i rozprostował obolałe palce. Zapomniał już, jak bardzo się cierpi po walce bez rękawic. Nawet jako zwycięzca.

Zaczęły nim wstrząsać dreszcze; była to opóźniona reakcja na całe zajście. Szczególnie przeżywał strzelaninę. Chociaż w młodości brał udział w wielu burdach, jednak nigdy nikogo nie zabił.

Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się i ujrzał zatroskaną twarz doktora Nicholsa.

— Nic panu nie jest?

Mike pokręcił głową. Zdobył się nawet na słaby uśmiech, po czym podniósł dłonie. Skóra na trzech knykciach była pęknięta i ze skaleczeń sączyła się krew.

— Z tego, co wiem, to chyba nic więcej mi nie dolega.

Nichols wziął jego dłonie w swoje ręce i dokładnie je obejrzał.

— Chyba nic nie jest złamane — mruknął, po czym rzucił okiem na leżącego na klepisku nieprzytomnego mężczyznę. — Ale przy takim ciosie, młody człowieku, następnym razem postaraj się o rękawice. Drań wygląda tak, jakby go ktoś pogłaskał trzonkiem siekiery.

Przez chwilę Mike’owi zakręciło się w głowie. Słyszał, że inni górnicy wtargnęli do budynku w poszukiwaniu kolejnych przeciwników, ale nikogo już nie było. Krew pulsująca mu w skroniach zagłuszyła ich słowa, ale po intonacji wywnioskował, że niebezpieczeństwo minęło.

Wciągnął do płuc tak dużo powietrza, że aż przeszedł go dreszcz, i szybko się otrząsnął, przepędzając zawroty głowy.

— Dziękuję, doktorze — powiedział łagodnie.

Na twarzy Nicholsa nagle wykwitł uśmiech.

— Daj spokój, mów mi James! Chyba zostaliśmy już sobie przedstawieni. A teraz wybacz, ale mam tu ciężko ranne osoby do opatrzenia. Jak na jeden dzień, chyba już zbyt wiele razy złamałem przysięgę Hipokratesa. — I mruknął pod nosem: — Jezu, Nichols, „po pierwsze, nie szkodzić”.

Mike przypomniał sobie o Harrym Leffertsie. I o rolniku oraz kobiecie, która — jak przypuszczał — była jego żoną. Ruszył w ślad za Nicholsem, gotów udzielić wszelkiej pomocy. Nagle jednak przystanął i rozejrzał się w poszukiwaniu Franka.

Jackson stał przy dużym palenisku i oglądał wnętrze budynku. Wyglądało na to, że chata ma tylko jedno pomieszczenie, choć Mike dostrzegł wąziutkie schody — bardziej przypominające drabinę — które prowadziły na wyższe piętro. W budynku panował półmrok; nieliczne okna były tak małe, że wpuszczały do środka jedynie skąpą ilość światła. Mimo tego widział, że wszystko wywrócono tu do góry nogami: bandyci splądrowali dom. Najprawdopodobniej torturowali rolnika po to, żeby wyjawił im miejsce, w którym ukrył jakieś kosztowności.

„Zbyt wiele tu chyba nie mógł mieć”. Pomimo imponującego metrażu i bardzo starannej konstrukcji, Mike nigdy w życiu nie widział równie nędznej chaty. Brakowało oświetlenia, nie było żadnej instalacji kanalizacyjnej. W oknach nie było szyb. Nawet zamiast podłogi była po prostu ubita ziemia.

Napotkał wzrok Franka.

— Zajmę się tym, Mike. Tony już sprawdza na górze. Ty lepiej pomóż doktorowi.

Na zewnątrz Nichols właśnie opatrywał rolnika. Medykowi najwyraźniej skończył się już zapas bandaży z apteczki, bo zdjął marynarkę i zaczął drzeć koszulę na pasy. Mimo że już dawno miał za sobą młodzieńcze lata, na jego dobrze umięśnionym ciele nie widać było prawie żadnych fałdek tłuszczu. Czarne, żylaste ciało, pokryte cienką warstwą potu, lśniło w promieniach słońca.

Mike rozejrzał się wokół. Harry Lefferts również był bez koszuli i z wybałuszonymi oczami gapił się na swój zraniony bok. Jego biodro i udo były zakrwawione, podobnie jak żebra, jednak rana była już obandażowana i Mike przypuszczał, że krwawienie ustało.

— To tylko powierzchowna rana — usłyszał głos Nicholsa. — Harrym zająłem się w pierwszej kolejności. Będzie miał naprawdę imponującą bliznę, żeby szpanować przed wnukami, ale kula tylko zadrasnęła jedno żebro. Nie sądzę, żeby doszło do wewnętrznego krwawienia.

Teraz Nichols spojrzał w stronę kobiety. Leżała w pozycji embrionalnej, z kolanami podciągniętymi do klatki piersiowej i twarzą ukrytą w dłoniach. Nie przestawała łkać. Jej poszarpana sukienka była przykryta dwiema marynarkami. Właściciele marynarek — Don Richards i Larry Masaniello — kucali nieopodal. Na ich twarzach malowało się zakłopotanie i smutek; nie bardzo wiedzieli, jak jeszcze mogliby pomóc kobiecie.

— Wszystko będzie z nią w porządku — mruknął Nichols i twarz mu stężała. — Oczywiście na tyle, na ile wszystko może być w porządku z ofiarą zbiorowego gwałtu. Ale za to nie wiem, czy jej mąż z tego wyjdzie. Wszystkie główne arterie są całe, ale stracił koszmarnie dużo krwi.

Mike przykucnął obok doktora.

— James, jak mogę ci pomóc? — Nichols obwiązał wszystkie rany rolnika, jednak krew nie przestawała płynąć. Lekarz darł coraz to nowe pasy z tego, co niegdyś było koszulą, i zakładał nowe opatrunki.

— Przede wszystkim daj mi swoją marynarkę. I zobacz, czy w środku są jakieś koce. Cokolwiek, byle tylko go ogrzać. Jest w ciężkim szoku.

Mike zdjął marynarkę i podał ją lekarzowi, a ten natychmiast okrył nią rolnika.

— A teraz sprowadź karetkę, żebyśmy mogli zabrać tego biedaka do szpitala. Zrobiłem wszystko, co było możliwe w tych warunkach, ale teraz potrzebny jest prawdziwy sprzęt medyczny. — Medyk podniósł głowę i powoli rozejrzał się po okolicy. — Ale coś mi się wydaje, że na nadmiar karetek i szpitali nie będziemy tu raczej narzekać. — Napotkał spojrzenie Mike’a. — Gdzie my w ogóle jesteśmy, do jasnej cholery? — Zdobył się na uśmiech. — Błagam cię, nie mów mi, że tak się żyje w Wirginii Zachodniej. Córka namawia mnie, żebym otworzył tutaj gabinet. — Ponownie się rozejrzał. — Nawet ten film Wybawienie nie był tak popieprzony. A działo się to gdzieś w dzikiej głuszy, o ile dobrze pamiętam. My przecież jesteśmy zaledwie półtorej godziny drogi od Pittsburgha.

— Toto, mam wrażenie, że nie jesteśmy już w Wirginii Zachodniej — powiedział cicho Mike. Nichols zaśmiał się. — Nic się nie zgadza, James. Ani krajobraz, ani drzewa, ani mieszkańcy, ani… — Wskazał znajdujący się za ich plecami dom. — W Wirginii Zachodniej nie ma takich budynków, możesz mi wierzyć na słowo. Pomijając całą nędzę, ta chata nie jest jakąś rozklekotaną budą. Tak wielki i porządnie zbudowany dom — no i przy tym tak stary — u nas zostałby uznany za zabytek jakieś pięćdziesiąt lat temu.

Schylił się, żeby podnieść z ziemi broń, którą upuścił jeden z bandziorów. Po krótkich oględzinach pokazał ją Nicholsowi.

— Widziałeś kiedyś coś takiego? — Doktor pokręcił głową. — Ja też nie. Kern Hobbs twierdzi, że to jest rusznica, a on raczej wie, o czym mówi. Przez całe życie fascynowała go historyczna broń palna. To coś ma zamek lontowy, a takiej broni nie robią już od… chyba co najmniej dwustu lat. Nawet w czasach wojny o niepodległość każda broń miała już zamek skałkowy. — Przyjrzał się uważnie lufie. — No spójrz tylko, przecież to jest przynajmniej kaliber 19 milimetrów.

Chciał jeszcze coś dodać, ale przerwał mu Frank, który właśnie wyszedł z budynku.

— Teren jest czysty — oznajmił. Jackson był jak zawsze niewzruszony. Po części wynikało to z jego osobowości, a po części z tego, że skarbnik związku, jako jedyny oprócz Nicholsa, miał za sobą prawdziwe doświadczenia wojenne.

Mike przyjrzał się reszcie kolegów. Wszyscy zaczynali teraz odreagowywać niedawne zdarzenia. Lefferts leżał na plecach, przyciskając do boku opatrunek i wpatrując się w niebo. Ten sam młodzieniec, który bezlitośnie zabijał w ogniu walki, teraz sprawiał wrażenie otumanionego zwierzęcia. Oczy miał szeroko rozwarte, spojrzenie puste. Obok niego klęczał Darryl z głową wciśniętą w ramiona. Tak mocno trzymał się za kolana, że aż pobielały mu kłykcie. Don Richards i Larry Masaniello siedzieli z nogami wyciągniętymi przed siebie i podpierali się rękami. Ich broń leżała na ziemi. Widać było, że ciężko oddychają. Richards klął pod nosem, Masaniello, pobożny katolik, odmawiał po cichu Ojcze nasz.

Mike wypuścił ze świstem powietrze.

— Chyba wszystkich nas trochę ruszyło, James, z wyjątkiem ciebie i Franka.

Doktor zaśmiał się krótko.

— Tak, jasne. Którejś nocy obudzę się z wrzaskiem. Założę się, że Frank także.

Oparty o framugę Jackson potrząsnął głową.

— Na pewno nie dzisiejszej nocy. Jutrzejszej też nie, ale pojutrze będzie już niedobrze. Jak nic chwycą mnie dreszcze. — Spojrzał ponurym wzrokiem na pobojowisko. — Jezus Maria, nawet w Wietnamie nie widziałem takiej rzeźni. Ale na szczęście to głównie my strzelaliśmy. — Popatrzył na Mike’a kucającego obok doktora. — A jak ty się trzymasz? — zapytał, i zanim Mike zdążył odpowiedzieć, dorzucił: — Tylko mi tu nie pierdziel. Nie jesteś aż tak twardy.

Mike roześmiał się wesoło.

— Wcale tak nie twierdzę. Serio? Czuję się tak, jakby mnie tir potrącił. Nie wiem, jak to się stało, że jeszcze żyję. — Wciąż widział, jak kroczy niczym maszyna do zabijania, zimny jak lód. Bach, bach. Po prostu. Jeden martwy, drugi…

Spojrzał na ciało mężczyzny, którego postrzelił na samym początku w ramię. Nie trzeba być lekarzem, żeby stwierdzić, że mężczyzna był martwy. Pocisk magnum musiał rozsadzić mu serce.

„No przecież właśnie dlatego kupiłeś to bydlę. I oni nazywają to «mocą obalającą». Chryste!”

Zacisnął usta, myśląc o tym, co właściwie czuje.

— Daj spokój, Mike — powiedział Frank. — Dzisiaj tego nie ogarniesz. Zaufaj mi. Na razie o tym nie myśl.

— On ma rację — zawtórował Nichols i wyprostował się. To przypomniało Mike’owi, że miał poszukać koców.

— Przepraszam — mruknął i ruszył w kierunku domu. — Frank, czy zauważyłeś gdzieś jakieś koce, gdy byłeś…

Nagle dobiegł ich krzyk Tony’ego Adducciego, który wychylał się z małego okna na piętrze i wskazywał na coś palcem.

— Znowu mamy kłopoty! — zawołał. Mike spojrzał we wskazanym kierunku. Z podwórza prowadziła mała dróżka, która następnie ginęła wśród drzew. Stojąc na ziemi, Mike nie był w stanie niczego dostrzec.

Ale Adducci najwyraźniej widział coś ponad wierzchołkami drzew.

— Zbliża się… yyy… Kurwa, Mike, przysięgam, że to prawda. Zbliża się dyliżans w towarzystwie czterech jeźdźców. Są góra czterysta metrów stąd. Będą tu lada moment.

Po chwili zaczął jeszcze głośniej krzyczeć.

— A za nimi biegnie kolejnych dwudziestu gości z zajebiście wielkimi włóczniami! Nie żartuję, do cholery jasnej, z włóczniami!

Wychylając się nieco bardziej, Tony spojrzał na leżące na podwórzu zwłoki.

— Wyglądają dokładnie tak samo jak tamci. Ci na koniach zresztą też.

Mike znowu spojrzał w kierunku wskazywanym przez Tony’ego. Droga wyglądała tak, jakby była przeznaczona dla wozów. Dwa rowy, a pośrodku ubita ziemia. Drzewa przesłaniające widok były oddalone o niespełna dwadzieścia metrów. Po chwili usłyszał zbliżający się tętent kopyt i czterech jeźdźców wypadło zza drzew. Oni również nosili hełmy i kirysy, a u boku mieli przypasane miecze. Mike dostrzegł, że przy ich siodłach wiszą jakieś wielkie pistolety.

Jadący na czele zauważył go i coś wykrzyknął. Cała czwórka momentalnie osadziła wierzchowce w miejscu. Po chwili dołączył do nich pojazd ciągnięty przez szóstkę koni. Woźnica gwałtownie ściągnął lejce, tylko cudem unikając kolizji ze stojącymi jeźdźcami, na skutek czego pojazdem zarzuciło w poprzek drogi, niemal go przewracając. Jedno z kół wpadło do rowu.

Tony użył słowa „dyliżans”, ale takiego dyliżansu Mike nigdy w życiu nie widział, nawet na filmach. Pomijając eleganckie wykonanie i wszelkie zdobienia, pojazd przywodził na myśl raczej mały kryty wóz.

Wysunięty do przodu jeździec ponownie coś zawołał. Tak jak i wcześniej, Mike nie zrozumiał słów, ale był już pewien, że mężczyzna mówi po niemiecku. Chyba że jego własna pamięć stroiła sobie z niego okrutne żarty.

Zapadła cisza. Mężczyźni wpatrywali się w Amerykanów. Dwaj górnicy siedzący przy zgwałconej kobiecie podnieśli się, trzymając broń w pogotowiu. Darryl, Frank i Tony Nichols kucali, pozornie niedbale trzymając policyjną broń. Nawet Harry, wciąż leżąc na ziemi i dociskając bandaż do żeber, rozpaczliwie starał się znaleźć swoją strzelbę. Ostatni z górników, Chuck Rawls, był wewnątrz budynku. Mike usłyszał jego szept dobiegający zza drzwi:

— Mam ich na muszce. Daj mi tylko znak.

Mike wyciągnął przed siebie ręce.

— Zaczekajcie! Nie strzelamy bez powodu!

Dostrzegł, że jeźdźcy powoli sięgają po wiszące przy siodłach pistolety. Przypomniał sobie — zupełnie nie w porę — że jego własna broń leży gdzieś wewnątrz budynku.

Wtedy z boku powozu rozsunęła się zasłona i wyjrzała zza niej jakaś twarz. Była to twarz zrozpaczonej młodej kobiety. Kilka pasm długich czarnych włosów wymknęło się spod czepka okrywającego jej głowę. Miała brązowe oczy i ciemną karnację, zupełnie jak Hiszpanka. Była…

Twarz Mike’a błysnęła radością. Nieco dziwną w tych okolicznościach, chociaż może wcale nie taką dziwną. W końcu czasem, gdy logika i rozsądek znikną, górę bierze instynkt.

— Spokojnie, panowie! Chyba mamy tu damę w opałach. Jak na mój gust, wybór jednej ze stron to będzie teraz bułka z masłem.

— Zawsze byłeś typem romantyka — zachichotał Frank. — I zawsze leciałeś na ładną buzię.

Mike wzruszył ramionami. Powoli ruszył w stronę pojazdu, nie przestając się uśmiechać. Rozstawił szeroko dłonie, żeby eskorta widziała, że nie jest uzbrojony.

— To jest dla ciebie „ładna buzia”? — zawołał przez ramię. — Chyba cię pogięło, Frank. Bo ja uważam, że najpierw trafiliśmy na plan zdjęciowy Wybawienia — parsknął — albo Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, teraz zaś… — Twarz kobiety była coraz bliżej. — Teraz zaś jesteśmy w Kleopatrze. — Słowa te wypowiedział znacznie łagodniej niż zamierzał. Ku swojemu zaskoczeniu zdał sobie też sprawę z czego innego — wcale nie żartował.

1632

Подняться наверх