Читать книгу 1632 - Eric Flint - Страница 13

Rozdział 4

Оглавление

Nagłe szarpnięcie powozu spowodowało, że Rebeka wpadła na ojca. Baltazar Abrabanel syknął z bólu.

— Uważaj, dziecko! — Przycisnął mocniej dłoń do klatki piersiowej. Jego okolona siwą brodą twarz była bardzo mizerna. Oddychał szybko i ciężko.

Rebeka wpatrywała się w ojca i czuła, że jej serce wali jak oszalałe ze strachu — strachu tak wielkiego, że graniczył niemal z paniką. „Z ojcem dzieje się coś niedobrego. Jego serce…”

Z zewnątrz dobiegły ją nawoływania. Rebeka rozpoznała głos dowódcy grupki lancknechtów, których jej ojciec wynajął w Amsterdamie — mieli eskortować ich do Badenburga — jednak mężczyzna mówił po niemiecku z tak koszmarnym akcentem, że nie była w stanie zrozumieć słów. Bez wątpienia jednak był mocno zdumiony.

Rozległ się kolejny krzyk i tym razem zrozumiała.

— Kto wy?!

Baltazar cicho jęknął.

— Zobacz, co się dzieje, Rebeko — powiedział z wyraźnym trudem.

Rebeka zawahała się przez krótką chwilę. Stan ojca napawał ją trwogą, lecz z przyzwyczajenia go usłuchała.

Zaczęła szarpać wstęgę przytrzymującą zasłonę. Jechali otwartym powozem i Rebeka wolałaby w ogóle nie zaciągać zasłon, żeby przez cały czas móc rozkoszować się świeżym powietrzem, ale ojciec uparł się, żeby ich podróż odbywała się w tajemnicy przed światem.

— Drogie dziecko, ta podróż i tak będzie wystarczająco niebezpieczna — rzekł z dziwnym uśmiechem — więc lepiej, żebyś dodatkowo nie wystawiała się na spojrzenia mężczyzn. — W jego słowach była czułość i duma, owszem, ale było też coś jeszcze…

Gdy wreszcie dotarło do niej, co to jest to „coś jeszcze”, przed czym ojciec chciał ją uchronić, była równie zdumiona, jak wstrząśnięta. „Czy mężczyźni naprawdę popełniają takie czyny?” Zdumienie wywołała świadomość, że ojciec uważa ją za piękną. Słyszała to już od innych, ale… wciąż brzmiało to jakoś niewiarygodnie. Ona sama widziała w lustrze jedynie młodą Sefardyjkę o oliwkowej skórze, z długimi, czarnymi włosami i o ciemnych oczach. Rzeczywiście, miała bardzo regularne rysy, prawdopodobnie bardziej niż inne kobiety, a czasami — w rzadkich chwilach próżności — uważała, że ma zmysłowe usta. Wydatne, pełne. Ale żeby… piękna? „Cóż to znaczy?”

W końcu — zajęło to raptem kilka chwil, lecz jej wydały się one wiecznością — rozsupłała wstęgę, odsunęła zasłonę i wychyliła się przez okno.

Przez moment nie docierało do niej, co ma przed oczami; wciąż myślała tylko o cierpieniu ojca. „Jego serce!”

Wreszcie zrozumiała. Stłumiła okrzyk i cofnęła się nieco w głąb pojazdu. Nowy lęk chwycił ją za gardło, zajmując miejsce starego. Lęk wywołany widokiem leżących wszędzie ciał. Rebeka nigdy wcześniej nie widziała prawdziwych scen przemocy, jedynie drobne bójki, ale nawet one były surowo tępione przez amsterdamskie władze.

„Wszędzie tyle krwi! A tam… leży głowa. Czy ta kobieta… Czy ona została… Boże Wszechmogący!”

To wszystko wywoływało jednak tylko lęk, za to na widok zbliżającego się do niej mężczyzny ogarnęło ją przerażenie przeszywające niczym rozpalone ostrze.

Strach sparaliżował ją. Patrzyła na mężczyznę jak mysz na węża.

„Hidalgo!1 Tutaj? Boże, miej nas w opiece!”

— O co chodzi, dziecko? — zapytał ojciec. — Co się dzieje? — syknął i zaczął się gwałtownie szarpać.

Była rozdarta między strachem przed mężczyzną a obawą o ojca. I wtedy („czy to się kiedyś skończy?”) usłyszała krzyki dowódcy wynajętych przez ojca lancknechtów.

— Ruszajmy! Nuże! Za mało nam płacą!

Rozległ się tętent kopyt. Po chwili Rebeka poczuła, że powóz się zakołysał, i zrozumiała, że to woźnica zeskoczył z kozła. Słyszała, jak ucieka, przedzierając się przez rosnące wzdłuż drogi chaszcze.

„Porzucają nas!”

Odwróciła się i szeroko otwartymi z przerażenia oczami spojrzała na ojca. Ale ów łagodny i mądry człowiek, na którym przez całe życie polegała, nie mógł jej teraz pomóc. Baltazar Abrabanel wciąż żył, jednak miał przymknięte powieki, a szczęki zaciśnięte z potwornego bólu. Obydwiema dłońmi przyciskał klatkę piersiową i powoli zsuwał się z poduszek. Cichutko jęknął.

Strach dziecka przezwyciężył wszystkie inne lęki. Rebeka błyskawicznie uklękła i mocno objęła ojca. Rozpaczliwie starała się go ukoić, zupełnie nie wiedząc, jak to zrobić. Spojrzała na ciężkie kufry spoczywające na siedzeniu na wprost niej. Były w nich księgi ojca, jego przekład dzieł medycznych Galena2. Trzydzieści siedem tomów Galena, wszystkie napisane po arabsku — w języku, który Rebeka bardzo słabo znała.

I wtedy usłyszała jakiś głos. Zdumiona, odwróciła głowę.

Hidalgo stał przy oknie powozu i zaglądał do środka. Mężczyzna był tak wysoki, że musiał się schylać.

Wydawało jej się, że go zrozumiała. „Ale nie, to niemożliwe, on nie może mówić po…”

Hidalgo powtórzył te same słowa. Miał bardzo dziwny akcent. Nigdy jeszcze nie słyszała, żeby ktoś tak wymawiał słowa w tym języku.

„Angielski? Mówi po angielsku? Żaden hidalgo nie mówi po angielsku. Mają ten język w głębokiej pogardzie, bo to język piratów i handlarzy”.

Popatrzyła na niego uważnie. Sprawiał wrażenie, że jest tak samo zagubiony, jak ona przerażona. Był w każdym calu hidalgiem: rosły, silny, wyprostowany, przystojny. Roztaczał wokół aurę pewności siebie i wiary we własne siły, typową tylko dla hiszpańskiej arystokracji. Zgadzał się nawet jego ubiór: biała marszczona koszula (jedwab, była tego pewna) i czarne spodnie. „Owszem, jest coś dziwnego w jego obuwiu, ale…”

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. „Któż inny miałby tak idealne zęby?”

I wtedy ponownie się odezwał. Po raz czwarty wypowiedział te same słowa.

— Przepraszam panią, czy można pani w czymś pomóc?

***

Przez następne lata Rebeka Abrabanel wiele razy zastanawiała się, czemu wtedy powiedziała prawdę. A raczej wybełkotała.

Doszła do wniosku, że częściowo powodem była odwieczna tęsknota. Mimo dzikich okrucieństw inkwizycji i bezlitosnego wypędzenia Żydów przez hidalgów hiszpańscy i portugalscy Sefardyjczycy nigdy nie byli w stanie zapomnieć Iberii — zalanej słońcem krainy, którą pokochali. Przez stulecia wznosili tutaj budynki, wierząc, że wreszcie znaleźli upragnione schronienie, dopóki rodzina królewska i arystokracja nie postanowiły ich wypędzić, skazując na ponowną tułaczkę. Zachowali jednak swoją mowę, cieszyli się własną kulturą. Aszkenazyjczycy mogli gnieść się w swoich gettach we wschodniej i środkowej Europie, broniąc całemu światu dostępu do swych dusz, ale nie Sefardyjczycy. Blisko półtora wieku minęło od wygnania ich z krainy, którą zwali Sefarad, lecz dla nich wciąż największym zaszczytem było nazwanie mężczyzny hidalgiem.

Po latach Rebeka uświadomiła sobie, że jej odpowiedź częściowo była również reakcją na odkrycie, że legendy z czasów jej dzieciństwa nie kłamały. Że gdzieś na świecie żyje arystokracja, która nie pławi się w okrucieństwie i zdradzie, skrytymi pod płaszczykiem uprzejmości.

Ale było coś jeszcze: reakcja kobiety.

Albowiem stał przed nią mężczyzna. Urodziwy, owszem, chociaż inaczej niż hidalgowie. Mimo że w jej głowie panował zamęt i była sparaliżowana strachem, zachowała na tyle przytomności umysłu, żeby dostrzec różnicę. Mężczyzna nie miał w sobie nic z drapieżnej urody hidalga. Był to po prostu przystojny mężczyzna, właściwie kmieć, sądząc po zadartym nosie i szerokim uśmiechu. I nawet jeśli jego oczy były kulami tak czystego błękitu, że pozazdrościłby mu każdy hidalgo, malowały się w nich jedynie przyjaźń i troska.

Do takich wniosków Rebeka Abrabanel doszła po latach. Gdy sięgała pamięcią wstecz, nie była w stanie znaleźć żadnej innej chwili, która wypełniłaby jej serce takim żarem.

***

— Tak, błagam! Mój ojciec… — Opuściła głowę i zamknęła oczy. Spod zaciśniętych powiek zaczęły płynąć łzy. — Jest bardzo chory. To chyba serce — powiedziała cicho.

Otworzyła oczy i podniosła głowę. Twarz mężczyzny rozmyła się we łzach.

— Jesteśmy sami — szepnęła. — Nikt… Jesteśmy marrani. — Wyczuła, że mężczyznę zdziwiło to określenie. „Naturalnie, przecież jest Anglikiem”. — To ukryci Żydzi — wyjaśniła i ku swemu zaskoczeniu zdobyła się na chichot. — Teraz zapewne już nie. Mój ojciec… — położyła dłoń na jego siwej głowie, jakby starała się ją ochronić — jest filozofem. Lekarzem z zawodu, lecz zgłębia też wiele innych tajników wiedzy. Mojżesza Majmonidesa3, rzecz jasna, lecz także stanowisko Karaimów4 wobec Talmudu. I Awerroesa5.

Dotarło do niej, że niepotrzebnie o tym mówi. „Dlaczego miałoby go to obchodzić?” Zacisnęła wargi.

— Dlatego amsterdamscy Żydzi wygnali go za herezję. Jesteśmy właśnie w drodze do Badenburga, gdzie mieszka mój wuj. Powiedział, że udzieli nam schronienia. — Urwała nagle, przypomniawszy sobie o srebrze ukrytym w skrzyniach z księgami. Strach powrócił.

Mężczyzna odwrócił się i zawołał:

— James, chodź tu szybko! Chyba mamy ciężko chorego!

Nie uśmiechał się już tak szeroko jak wcześniej, lecz mimo to Rebeka wyczuwała bijący od niego spokój.

— Czy potrzebuje pani jeszcze czegoś? — zapytał. Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. — Zbliżają się tu jacyś uzbrojeni mężczyźni. Kim oni są?

Rebeka stłumiła okrzyk. Całkowicie zapomniała o bandzie najemników, na którą natknęli się wcześniej.

— To ludzie Tilly’ego! — wykrzyknęła. — Nie przypuszczaliśmy, że zapuszczą się tak daleko od Magdeburga. Spotkaliśmy ich jakieś trzy kilometry stąd. Liczyliśmy na to, że uciekniemy im tą drogą, lecz…

— Kim jest Tilly? — zapytał mężczyzna. Teraz jego twarz była surowa, napięta, gniewna. Lecz gniew nie wydawał się skierowany przeciwko niej.

Rebeka otarła łzy. „Kim jest Tilly? Jak można nie wiedzieć… po Magdeburgu?”

Mężczyzna chyba wyczuł jej zmieszanie.

— Nieważne — uciął. Z daleka dobiegło wołanie. Rebeka nie zrozumiała słów, ale wiedziała, że były po angielsku. Chyba było to jakieś ostrzeżenie.

— Muszę wiedzieć, czy ci ludzie chcą was skrzywdzić — powiedział zdecydowanym tonem.

Rebeka wpatrywała się weń ze zdumieniem. „Czy on sobie stroi żarty?” Ale uczciwość malująca się na jego twarzy dodała jej pewności siebie.

— Tak — odpowiedziała. — Obrabują nas. Zabiją mego ojca. Mnie… — Jej wzrok powędrował w kierunku miejsca, w którym leżała tamta kobieta. Już jej tam nie było; wstała i powoli szła w stronę chaty, podtrzymywana przez dwóch ludzi hidalga.

— To mi wystarczy. W zupełności wystarczy. — Rebeka była zdumiona wściekłością, która przebijała z jego słów.

Chwilę później drzwi powozu otworzyły się i do środka wszedł obnażony do pasa czarnoskóry mężczyzna. W jednej ręce miał małą czerwoną skrzynkę przyozdobioną białym krzyżem. Osłupiała Rebeka nawet nie protestowała, gdy czarnoskóry delikatnie odsunął ją na bok i zaczął badać jej ojca.

Badanie było szybkie i fachowe. Potem mężczyzna otworzył skrzynkę i wyciągnął jakąś fiolkę. Rebeka, córka lekarza, zrozumiała, kogo ma przed sobą, i poczuła olbrzymią ulgę. „Dzięki ci, Panie, to Maur!” Jej ojciec bardzo cenił islamską medycynę, za to jego opinia o chrześcijańskich medykach zakrawała na bluźnierstwo.

Tymczasem po wykrzyknięciu kilku rozkazów, których Rebeka nie zrozumiała, hidalgo ponownie zajrzał do powozu.

Maur mówił szybko i zwięźle. Jego akcent różnił się od wymowy hidalga, a na dodatek używał jakichś dziwnych pojęć, których Rebeka nie była w stanie zrozumieć.

— Ma („nawał? To nie ma żadnego sensu”). I to chyba ciężki. Musimy jak najszybciej zabrać go do („szpicla?”). Jeśli mu nie podamy („to niezrozumiałe słowo, ale druga część brzmi jak „usunąć zator”, tylko czemu ich obchodzą przeszkody na drogach?”), to nie mamy o czym myśleć. Wtedy będzie już za późno.

— Czy on umiera? — wykrztusiła. Czarnoskóry medyk spojrzał na nią z troską.

— Może umrzeć, proszę pani — odparł łagodnie — ale może też z tego wyjść. („Wyjść z tego? Aha, przeżyć. Co za przedziwny zwrot”). Jest za wcześnie, żeby coś więcej powiedzieć.

Ludzie hidalga znów zaczęli coś wołać. Rebece wydawało się, że głosy dobiegają z chaty. Tym razem zrozumiała, o co chodzi.

— Nadchodzą! Mike, kryj się („Majk? To zapewne imię hidalga”)!

Hidalgo spoglądał na drogę. Słychać już było odgłos biegnących stóp i okrzyki. „To Niemcy. Ludzie Tilly’ego. Wyją niczym wilki. Dostrzegli powóz”.

— Nie! Zostańcie wszyscy w budynku! — zawołał hidalgo. — Jak tylko podejdą, zacznijcie strzelać. Ja ich odciągnę od powozu! Wsadził głowę do środka i wyciągnął dłoń w kierunku medyka. — James, daj mi swoją broń. Nie mam czasu szukać własnej.

Maur sięgnął za siebie i wydobył coś z kieszeni spodni. Rebeka przyjrzała się niepewnie. „Czy to jest pistolet? Jaki malutki! Nie taki, jak te olbrzymy noszone przez lancknechtów”.

Widząc, z jaką skwapliwością hidalgo chwycił ów przedmiot, nie wątpiła, że trafnie odgadła. Rebeka miała nikłe pojęcie o broni palnej, ale mimo to była zdumiona niebywałym kunsztem, z jakim broń została wykonana.

Hidalgo oddalił się, aby zająć pozycję w sporej odległości od powozu. Zatrzymał się i prędko sprawdził pistolet, robiąc z nim coś, czego Rebeka nie mogła dostrzec. Następnie wyprostował ramiona i stanął w rozkroku. Czekał.

Rebeka tkwiła przy oknie; jej spojrzenie krążyło między chatą a hidalgiem. Nawet będąc całkowicie niedoświadczoną osobą, pojęła, że mężczyzna zamierza odwrócić uwagę ludzi Tilly’ego od powozu, a tymczasem jego towarzysze ukryci w chacie będą mieli czyste pole do strzału.

Potem usłyszała najemników pędzących w stronę chaty, ale ich nie widziała. Widziała jedynie hidalga.

W starciu, do którego doszło, także dostrzegła tylko wysokiego mężczyznę w marszczonej białej koszuli, czarnych spodniach i dziwnych butach. Lecz Rebece one nie przeszkadzały. Samuel ha-Nagid, który recytując hebrajską poezję, poprowadził armię muzułmańską do zwycięstwa w bitwie pod Alfuente, byłby dumny z takiego obuwia. Tak przynajmniej sądziła młoda kobieta wychowana pośród legend Sefaradu.

Wydawał się taki spokojny, taki pewny siebie. Rebeka przypomniała sobie wiersz ha-Nagida napisany na cześć Alfuente.

Mój wróg powstał i Skała powstała przeciw niemu.

Jak stworzenie może powstać przeciw swemu stwórcy?

Teraz moje wojska i wojska wroga formują szeregi

Naprzeciw siebie. Tego dnia gniewu, zawiści i wściekłości,

Ludzie są gotowi dać Księciu Śmierci królewską zapłatę:

I każdy mężczyzna szuka wiktorii

Chociaż musi zapłacić za nią swoim życiem6.

Hidalgo wystrzelił pierwszy. Nie ostrzegał, nie rozkazywał, nie groził. Zamiast tego lekko przykucnął i wzniósł oburącz pistolet. Chwilę później odgłos wystrzału poraził Rebekę. Rozpoczęła się bitwa.

Była krótka, dzika i niewyobrażalnie okrutna. Nawet Rebeka — absolutna ignorantka w dziedzinie zabijania — wiedziała, że z żadnej broni nie można strzelać z taką prędkością, z jaką ciął powietrze grad kul wystrzeliwanych przez hidalga i jego ludzi. Nie widziała masakry, jaką pociski urządziły w szeregach najemników, lecz bez najmniejszego trudu mogła zinterpretować dochodzące do niej okrzyki bólu i zaskoczenia.

Dzięki literaturze była w stanie obronić swą duszę przed obezwładniającym strachem. Odwagę czerpała zarówno z męstwa hidalga owego dnia, jak i poezji kogoś innego dużo wcześniej pod Alfuente.

Te młode lwy witają każdą otwartą ranę

Na swoich głowach jak wieńce. Umrzeć —

Wierzyli — to dotrzymać zwycięstwa. Żyć —

Myśleli — zakazano 7 .

Wstrzymała oddech. Nie wszystkie wystrzały pochodziły z broni hidalga i jego towarzyszy. Rozpoznała niski ryk arkebuzów. Ze strachem czekała na moment, gdy biała koszula hidalga spłynie krwią.

Rzucone włócznie

Były jak błyskawice, wypełniające powietrze

Światłem… Krew człowiecza płynęła

Po ziemi jak krew baranów ofiarnych na brzegach Ołtarza 8 .

Lecz nic się nie stało — nic poza niewidzialnym wichrem, który szarpnął za lewy rękaw koszuli mężczyzny i pozostawił go w strzępach. Jęknęła, lecz nie było żadnej krwi.

Żadnej krwi.

Bitwa dobiegła końca równie gwałtownie, jak się rozpoczęła. Zapadła cisza, przerywana jedynie tupotem oddalających się stóp i przerażonymi okrzykami uciekających. Rebeka głęboko westchnęła. I jeszcze raz. I jeszcze. Maur spojrzał na nią i uśmiechnął się, po czym znowu skierował uwagę na jej ojca. Rebeka rozpoznała ten uśmiech i lekko się zarumieniła. Ale tylko lekko, gdyż mężczyzna po prostu podziwiał urodę młodej kobiety; w jego uśmiechu nie kryła się żadna groźba.

Rebeka osunęła się na wyłożone poduszkami siedzenie. Ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się szlochem.

Jakiś czas później drzwi powozu ponownie się otworzyły. Hidalgo wszedł do środka, usiadł ostrożnie na siedzeniu obok niej i objął ją ramieniem. Nie zastanawiając się nad niestosownością swego zachowania, oparła się o jego ramię i przytuliła twarz do jego piersi.

Poczuła miękki jedwab na twardych mięśniach. Żadnej krwi.

— Dziękuję — wyszeptała.

Nie odpowiedział. Nie było takiej potrzeby. Rebeka poczuła, że pierwszy raz w tym dniu — a może nawet pierwszy raz od wielu lat — spływa z niej całe napięcie i przerażenie.

Czy nastał potop i spustoszył ziemię?

Albowiem nigdzie nie widać kawałka suchej ziemi 9 .

To, co przyszło jej wtedy na myśl, było nieco dziwne. Dochodząc do siebie po koszmarnych przejściach w ramionach obcego mężczyzny, mogła myśleć tylko o zalanej słońcem krainie poezji, której nigdy nie widziała na oczy. Ocierając łzy jedwabną koszulą, przypomniała sobie odę, którą Abraham ibn Ezra napisał do swego płaszcza:

Rozrzucam go jak

namiot w ciemności nocy,

i gwiazdy przeświecają przez jego tkaninę;

widzę przezeń księżyc i Plejady,

I Oriona pulsującego światłem 10 .

1 Hidalgo — szlachcic hiszpański. [wróć]

2 Galen, Claudios Galenos (ok. 129-199) — jeden z najsłynniejszych starożytnych medyków. [wróć]

3 Mojżesz Majmonides, Rabbi Mosze ben Majmon (1135-1204) — żydowski filozof, teolog i najwybitniejszy średniowieczny judaista. [wróć]

4 Karaimi — wyznawcy religii, która w VII i VIII wieku powstała na bazie judaizmu; Karaimi uznawali Biblię (zwłaszcza Pięcioksiąg Mojżeszowy), natomiast odrzucali Talmud. [wróć]

5 Awerroes, Ibn Ruszd — (1126-1198) — arabski filozof i uczony. [wróć]

6 Przełożyła Magdalena Ruta. [wróć]

7 Przełożyła Magdalena Ruta. [wróć]

8 Przełożyła Magdalena Ruta. [wróć]

9 Przełożyła Magdalena Ruta. [wróć]

10 Przełożyła Magdalena Ruta. [wróć]

1632

Подняться наверх