Читать книгу 1632 - Eric Flint - Страница 14

Rozdział 5

Оглавление

Hidalgo nie pozostał długo w powozie, może dwie minuty; Rebeka nie była pewna. Kilku jego ludzi podeszło do powozu i odbyła się szybka wymiana słów. Niewiele z niej zrozumiała — częściowo z powodu ich akcentu, a częściowo z powodu nieznanych jej pojęć. To dziwne. Rebeka urodziła się i dorastała w Londynie, i sądziła, że wszelkie arkana języka angielskiego są jej znane.

Pojęła jednak sedno dyskusji i ono również wydało jej się osobliwe. Hidalgo i jego ludzie sprawiali wrażenie, jakby nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie mogli się też zdecydować, jakie kroki powinni teraz podjąć.

To dziwne, bardzo dziwne. Po raz kolejny strach wkradł się do serca Rebeki. Mimo że ludzie hidalga bez wątpienia traktowali go z szacunkiem i wykonywali jego polecenia, jednak nie odnosili się do niego jak do arystokraty. A więc pomimo wykwintnych manier na pewno był dowódcą najemników. Nieślubnym synem jakiegoś drobnego barona, być może z jednej z angielskich prowincji. To tłumaczyłoby jego dziwny akcent.

Rebeka cofnęła się w głąb powozu. Najemnicy byli bezlitośni, każdy to wiedział. Tylko z nazwy nie byli bandytami. Zwłaszcza tutaj, w Świętym Cesarstwie Rzymskim, trawionym ogniem wojny.

Spojrzała w stronę ojca. Ale tym razem ojciec nie mógł jej dać ukojenia; sam walczył o życie. Mauretański lekarz podtrzymywał go i podawał mu jakieś pigułki z fiolki, którą wyciągnął ze skrzynki. Rebece nawet nie przyszło do głowy, żeby oponować. Czarnoskórego medyka otaczała aura wiedzy i pewności siebie.

Hidalgo wrócił do powozu i Rebeka nieśmiało odwróciła się ku niemu.

Poczuła ulgę. W jego oczach wciąż była życzliwość. Życzliwość i…

Z trudem przełknęła ślinę. Znała to spojrzenie. Widziała je już wcześniej, w Amsterdamie, u tych bardziej pewnych siebie młodzieńców z Dzielnicy Żydowskiej. Aprobata, podziw, nawet pragnienie skryte za zasłoną kurtuazji.

Po chwili doszła do wniosku, że nie widzi ani śladu żądzy. Uczucie to nie było Rebece zbyt dobrze znane, pomijając może jego romantyczną odmianę, którą odnalazła w niektórych księgach ojca. Romanse, które czytywała w swej domowej bibliotece w Amsterdamie, chowała wewnątrz opasłych woluminów teologicznych, tak żeby ojciec nie mógł dostrzec śladów jej nieprzystojnego zaciekawienia.

Na myśl o bibliotece poczuła bolesne ukłucie w sercu. Kochała ów pokój, kochała panujące tam ciszę i spokój. Kochała księgi, którymi zastawione były wszystkie ściany. Umysł jej ojca żył przeszłością i raczej gardził światem współczesnym, ale było pewne nowoczesne urządzenie, którego ojciec nie mógł się nachwalić — prasa drukarska. „Za tę jedną rzecz — zwykł mawiać — Bóg wybaczy Niemcom ich wszystkie zbrodnie”.

A teraz właśnie znaleźli się na ziemiach niemieckich, zagubieni w wojennej nawałnicy, szukający schronienia w samym oku cyklonu. Nigdy już nie zobaczą swojej biblioteki; na myśl o tej stracie Rebekę Abrabanel przez chwilę ogarnęła rozpacz. Wraz z tamtym miejscem odeszło jej dzieciństwo, a także wiek dziewczęcy. Miała dwadzieścia trzy lata. Czy tego chciała, czy nie, na jej barkach spoczęły obowiązki dojrzałej kobiety.

Naprężyła więc owe barki i wyprostowała się, gromadząc w sobie odwagę i zdecydowanie. Jej postawa przyciągnęła spojrzenie hidalga. Zachwyt czający się w głębi jego błękitnych kul jeszcze mocniej rozbłysnął. Rebeka nie wiedziała, czy ma się skulić, czy uśmiechnąć.

Zdecydowała się na uśmiech, i z jakiegoś powodu wcale nie uznała tego za dziwne.

Hidalgo przemówił. Zdania były urywane, pełne osobliwych słów i zwrotów. Rebeka natychmiast tłumaczyła je na swój angielski.

— Za pozwoleniem, musimy skorzystać z waszego powozu. Mamy tu rannych i trzeba im zapewnić odpowiednią opiekę medyczną.

— I to szybko — mruknął Maur, wciąż kucając przy jej ojcu. — Dałem mu trochę… — „Aspiracji?”. Rebeka nie zrozumiała ostatniego słowa.

Hidalgo spojrzał na kufry i skrzynie piętrzące się po drugiej stronie powozu.

— Będziemy musieli je usunąć, żeby zrobić miejsce.

Rebeka zamarła. „Księgi ojca! I ukryte w środku srebro!”

Wydawało jej się, że hidalgo dostrzegł jej przerażenie i na moment zapłonął gniewem. Ale tylko na moment.

Zacisnął masywną dłoń na drzwiach powozu. Skóra na jednym z kłykci była pęknięta, widać było zakrzepłą krew. „Rana bitewna?”

Spojrzał gdzieś w dal i chyba nieco zacisnął szczęki. Następnie lekko westchnął i ponownie na nią spojrzał.

— Proszę mnie posłuchać. Jak się pani nazywa?

— Rebeka… Abrabanel. — Wstrzymała oddech. Spośród wszystkich wielkich rodów sefardyjskich ród Abrabanelów cieszył się największą sławą. A może niesławą.

Lecz jej nazwisko najwyraźniej nic hidalgowi nie mówiło. Skinął głową i odparł:

— Miło mi panią poznać. Ja nazywam się Mike Stearns.

„Mike? Aha, znów te cudaczne skróty. Michael”.

Twarz hidalga rozjaśniła się w uśmiechu, ale uśmiech zniknął równie prędko, jak się pojawił. Twarz mężczyzny stała się surowa i poważna.

— Proszę mnie posłuchać, pani Rebeko Abrabanel. Nie wiem, co to za miejsce ani gdzie jesteśmy, ale mało mnie to obchodzi. Cholernie mało. Jak dla mnie wciąż jesteśmy w Wirginii Zachodniej.

„Zachodnia… co?”

Ale mężczyzna nie dostrzegł jej zakłopotania. Po raz kolejny przelatywał wzrokiem otaczający ich krajobraz. Miał wściekłe spojrzenie.

— Pani i pani ojciec jesteście pod ochroną ludzi z Wirginii Zachodniej — wymruczał. Skierował spojrzenie na zgromadzonych nieopodal towarzyszy, którzy obserwowali go i uważnie słuchali. Hidalgo zacisnął zęby. — A zwłaszcza pod opieką Amerykańskiego Stowarzyszenia Górników.

Ludzie hidalga wyprostowali się, pełni odwagi i zdecydowania. Ich kształtna, delikatna broń lśniła w promieniach słońca.

— Dobrze powiedziane! — wykrzyknął jeden z młodszych mężczyzn. On też patrzył na otoczenie niczym jastrząb na polowaniu.

Rebeka poczuła się nieco pokrzepiona, ale mętlik w jej głowie stał się jeszcze większy. „Amerykańskie? Przecież w Ameryce praktycznie nie ma Anglików. Owszem, jest tam taka nędzna kolonia — jeśli dobrze pamiętam, nazywa się Wirginia — ale przecież Ameryka jest…”

Pojawiła się nadzieja. „Hiszpańska, rzecz jasna, lecz są tam też Sefardyjczycy. Odkąd Holendrzy zajęli Brazylię osiem lat temu, Ameryka stała się ich schronieniem. Ojciec powiedział mi, że w Recife jest nawet synagoga”.

Spojrzała na mężczyznę. „Czy on na pewno jest hidalgiem?” Była teraz całkowicie zagubiona, nie widziała w tym wszystkim żadnej logiki.

To poczucie zagubienia musiało być widoczne, gdyż hidalgo („Michael, myśl o nim jako o Michaelu”) się zaśmiał.

— Pani Rebeko, proszę mi wierzyć, ja również nic z tego nie pojmuję.

Żartobliwy ton zniknął i surowość powróciła na jego oblicze. Michael pochylił się do przodu i oparł ręce na krawędzi okna.

— Pani Rebeko, gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce?

Spojrzała ponad jego ramieniem, ale nie widziała zbyt wiele, tak był szeroki w barach.

— Nie mam pewności — odparła. — Przypuszczam, że w Turyngii. Ojciec mówił, że już niemal dotarliśmy do celu.

Michael zmarszczył brwi.

— Turyngia? Gdzie to jest?

— To mało znane miejsce, jedno z mniejszych księstw Świętego Cesarstwa Rzymskiego. — Jego brwi wędrowały coraz wyżej i wyżej. — Niemcy — dodała.

Hidalgo zrobił wielkie oczy.

— Niemcy? Niemcy? — Obrócił się i rozejrzał po okolicy. — Pani Rebeko, ja mieszkałem w Niemczech. One zupełnie inaczej wyglądają. — Po chwili wahania dodał: — No, może wieś wygląda podobnie, tylko że nie jest tak… tak zapuszczona. — Ściągnął brwi i wskazał na leżące na podwórzu zwłoki. — I na pewno w Niemczech nie ma takich ludzi. — Parsknął śmiechem. — Jezu, Polizei zgarnęłaby ich w ciągu minuty! Niemcy kochają porządek. Alles in Ordnung!

Teraz Rebeka zmarszczyła brwi. „Alles in Ordnung? O czym on mówi? Przecież Niemcy to najmniej zdyscyplinowany naród w Europie. Każdy to wie. Tak było nawet przed wojną. A teraz…”

Wzdrygnęła się na wspomnienie Magdeburga. Nie minął nawet tydzień od tamtego koszmaru. Trzydzieści tysięcy zmasakrowanych ludzi. Niektórzy mówią, że nawet czterdzieści tysięcy. Cała ludność miasta, poza młodymi kobietami, które zabrali żołdacy Tilly’ego.

W błękitnych oczach Michaela nagle pojawiło się powątpiewanie.

— Chyba jednak nie, co? — Potrząsnął głową. — Zajmiesz się tym później, Mike — wymamrotał. — Póki co…

Nagle rozległ się okrzyk. Michael i Rebeka spojrzeli w kierunku lasu.

Spomiędzy drzew wyłaniały się nowe grupy mężczyzn. Przez krótką chwilę Rebeka była jak sparaliżowana ze strachu, lecz rozluźniła się, gdy dostrzegła ich przedziwną broń i stroje. To ludzie Michaela. To… Amerykanie?

I wtedy zobaczyła, że z lasu wychodzą też kobiety; na ich twarzach malowały się troska i niepokój. Rebeka rozpłakała się jak małe dziecko.

„Michael. I kobiety”.

„Bezpieczni. Jesteśmy bezpieczni”.

Przez resztę dnia — i cały następny, i następny, i następny — Rebeka była jak otumaniona. Zagubiła się pośród legend, o których nie śnił nawet Sefarad.

***

Najpierw były przedziwne wehikuły napędzane jedynie siłą ryku wydobywającego się ze środka. Wkrótce doszła do wniosku, że te ryki muszą być dźwiękami maszynerii. Bardziej jednak zafascynowana była szybkością tych wehikułów, a najbardziej płynnością, z jaką się przemieszczały. Gdyby powóz jechał z taką prędkością, niechybnie rozleciałby się na kawałki. Tajemnica tylko częściowo tkwiła w zdumiewająco doskonałym stanie samej drogi. Było w tym także…

Gdy wysiadła z wehikułu przed kolosalnym biało-beżowym budynkiem, ciekawość zwyciężyła nad troską o ojca. Pochyliła się, żeby zbadać koła pojazdu. Wyglądały jakoś dziwnie. Były niewielkie, przysadziste, wydęte, jakby były miękkie. Dotknęła palcem czarnej substancji. Wcale nie są takie miękkie!

— Co to takiego? — zapytała. Hidalgo stał nad nią pochylony, z uśmiechem na twarzy.

— Guma. Nazywamy to „oponami”.

Ponownie dotknęła, tym razem mocniej.

— To jest wypełnione czymś w środku. Powietrzem?

Uśmiech pozostał bez zmian, ale oczy hidalga się rozjaśniły.

— Owszem — odparł. — Powietrze… hmmm… pompuje się do środka pod wysokim ciśnieniem.

Kiwnęła głową i ponownie zerknęła na oponę.

— To bardzo sprytne. Powietrze działa jak poduszka. — Podniosła na niego wzrok. — Prawda?

Nie padła żadna odpowiedź. Wpatrywała się w nią za to para jasnobłękitnych oczu — szeroko otwartych, jakby czymś zdumionych.

„Czym?” — zastanawiała się.

***

Weszli do jakiegoś pomieszczenia znajdującego się w labiryncie korytarzy tego wielkiego budynku. Ów budynek był szkołą. Nigdy nie słyszała o tak wielkiej szkole.

Wyposażenie było przedziwne, olśniewające. Rebeka czuła, że znalazła się pośród ludzi, którzy są mistrzami mechaniki i rzemiosła, i to na znacznie wyższym poziomie niż mieszczanie z Amsterdamu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1632

Подняться наверх