Читать книгу Ksiądz Jerzy Popiełuszko - Ewa Czaczkowska - Страница 10
Rozdział czwarty: „NIE MOŻNA MNIE ZŁAMAĆ GROŹBĄ ANI TORTURAMI”
ОглавлениеWe wrześniu 1966 roku Alek Popiełuszko wrócił do Warszawy, do seminarium. Na krótko. W październiku odbyły się obłóczyny – po raz pierwszy założył sutannę – moment i dla kleryka, i dla jego rodziny bardzo ważny jako pierwsza zewnętrzna oznaka przygotowań do stanu kapłańskiego. Sutanny długo nie nosił, bo w kieszeni miał już wezwanie do wojska. Kilka dni później, po pożegnaniu w seminarium, 25 października 1966 roku został wcielony do kleryckiej jednostki wojskowej w Bartoszycach, miasteczku oddalonym o kilkanaście kilometrów od północnej granicy z ZSRR.
– Wasz pobyt w wojsku jest ojczyźnie niepotrzebny. Zawdzięczacie go tylko waszym biskupom, którzy napisali „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. – Te słowa oficera w mundurze lotnika, noszącego nazwisko Witik, który przyjechał do Bartoszyc z Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego w Warszawie, dobrze zapamiętali słuchacze.
Oficer ów nie przypuszczał nawet, jak ważne jest to, co powiedział, wyraźnie wbrew zaleceniom z grudnia 1964 roku, wydanym przez Zenona Kliszkę, członka Biura Politycznego KC PZPR, na posiedzeniu Komisji KC ds. Kleru: „Nie należy więcej używać argumentu, że pobór do wojska jest represją, lecz tłumaczyć, że służba wojskowa jest zaszczytnym obowiązkiem każdego obywatela i nie chcemy kleru pozbawić możliwości spełniania tego obowiązku”[41].
Wśród 229 kleryków, którzy w garnizonowej świetlicy przysłuchiwali się słowom porucznika – a może majora? – Witika, był Alfons Popiełuszko[42].
Początkowo samo dowództwo jednostki o kryptonimie JW 4413, czyli pułkownik Jerzy Ożga i jego zastępca major Aleksander Grelka, nie bardzo chyba wiedziało, co ma zrobić z ponaddwustuosobową grupą kleryków na siłę wyciągniętych z seminariów.
– Poinformowano nas, że jesteśmy batalionem szkolnym, tytułowano elewami. Po kilku dniach zorientowano się, że w takiej sytuacji musielibyśmy dostać szlify oficerskie. Zostaliśmy więc szeregowcami, a batalion pozostał wprawdzie szkolnym, ale ratownictwa terenowego – wspomina ksiądz Andrzej Regent, wówczas student drugiego roku seminarium w Pelplinie. W Bartoszycach przydzielono go do drugiej kompanii, tej samej, w której służył Alek Popiełuszko.
„W moim odczuciu jednostka wojskowa dla kleryków w Bartoszycach (…) była rodzajem obozu koncentracyjnego – mówił po latach ksiądz Wiesław Wasiński. Faktycznie niewiele mieliśmy wspólnego z bronią i uzbrojeniem, natomiast całymi dniami urządzano nam szkolenia polityczne, które trwały i po osiem godzin, a po nich kierowano nas do ciężkiej pracy fizycznej. Kopaliśmy więc okopy i transzeje, które po jakimś czasie trzeba było zasypywać, budowaliśmy schrony, strzelnice i baseny przeciwpożarowe w różnych miejscowościach. Były to zwykłe prace ziemne”[43].
Pobór kleryków do wojska był jednym z bardziej dotkliwych instrumentów walki władz PRL z Kościołem. Porozumienie między rządem a episkopatem z 1950 roku przewidywało, że studenci seminariów diecezjalnych i zakonnych nie będą, podobnie jak studenci innych uczelni wyższych, powoływani do wojska. Rząd po raz pierwszy złamał ten przepis w 1955 roku, a następnie robił to systematycznie co roku od 1958 aż do 1979 roku. Powoływanie alumnów do wojska wyraźnie nosiło charakter represyjny. Miało zdezorganizować pracę wyższych seminariów, które władze państwowe chciały sobie podporządkować. Pobór był wybiórczy. Biskupi bardziej stanowczy wobec polityki władz byli karani poborem większej liczby kleryków z podległych im seminariów. Hierarchowie zajmujący bardziej umiarkowane stanowisko mogli liczyć na łagodniejsze traktowanie i odraczanie poboru. Ta przemyślana polityka miała na celu poróżnienie episkopatu z rektorami seminariów. Ale co najważniejsze, decydując się na przymusowe wcielanie kleryków do wojska i prowadzenie dwuletniej intensywnej indoktrynacji, zwanej „pracą ideologiczno-wychowawczą”, komuniści liczyli, że zniechęcą seminarzystów do kapłaństwa oraz zmniejszą napływ kandydatów do seminariów. Kiedy okazało się, że efekty tych działań są marne, głównym celem stało się „kształtowanie pozytywnej w stosunku do władzy ludowej postawy duchowieństwa”[44].
– Chcemy, żeby z was było pokolenie księży lojalnych, współpracujących z rządem. – Ksiądz Eugeniusz Sikorski, wówczas kleryk seminarium pelplińskiego, dobrze pamięta, co wyznał przyciśnięty do muru ów przysłany z GZP WP oficer, mówiący z charakterystycznym wschodnim akcentem.
Alek Popiełuszko był jednym z dziewięciu kleryków z warszawskiego seminarium wcielonych do wojska jesienią 1968 roku; sześciu było po pierwszym roku, trzech po drugim[45]. Rektor seminarium ksiądz Władysław Miziołek interweniował w Urzędzie ds. Wyznań, co odnotowano w urzędowych aktach, nie uzyskał jednak zwolnienia żadnego z alumnów. Decyzja urzędnika zależała od kilku czynników: stosunku biskupów diecezji do próby wprowadzenia nadzoru państwa nad seminariami, przebiegu uroczystości milenijnych w diecezjach oraz sposobu interwencji biskupów i prowincjałów zakonnych w sprawie odroczenia służby wojskowej alumnów. Zwracano uwagę, czy interwencja jest pisemna, czy osobista i w jakim tonie jest utrzymana. W ocenie urzędnika ordynariusz warszawski, czyli prymas Wyszyński, i rektor, ksiądz Miziołek, który w przesłanym piśmie powoływał się na obowiązujące ustalenia rządu i episkopatu z 1950 roku, zasługiwali na ocenę negatywną. Prośbę o odroczenie poboru odrzucono[46].
Popiełuszko trafił do wojska w najgorszym momencie – silnej konfrontacji władzy z Kościołem i poszukiwania przez komunistów nowych metod represji. List biskupów polskich do niemieckich w listopadzie 1965 roku i milenijne obchody Chrztu Polski, w których uczestniczyły setki tysięcy ludzi, wywołały wściekłość gomułkowskiej ekipy. Komuniści uderzyli z całą mocą: zaostrzono podejmowane od miesięcy próby podporządkowania seminariów, zażądano odwołania dziesięciu ich rektorów, w tym warszawskiego, podjęto próbę likwidacji czterech uczelni. W 1966 roku wcielono do wojska największą liczbę kleryków od 1955 roku (więcej powołano jedynie dwa lata później, kiedy pobór liczył 281 seminarzystów). Już drugi rok istniały jednostki wyłącznie kleryckie. Do 1965 roku alumni wcieleni do wojska służyli w tzw. diasporze, czyli w różnych jednostkach wojskowych w całym kraju. Zdaniem szefa Głównego Zarządu Politycznego WP generała Wojciecha Jaruzelskiego, ta forma odbywania służby wojskowej przez kleryków nie zdała jednak egzaminu, gdyż ci negatywnie oddziaływali na innych żołnierzy służby zasadniczej. Dlatego utworzono trzy kompanie kleryckie, w których miała być prowadzona odpowiednio intensywna tzw. praca ideologiczno-wychowawcza, nastawiona na kształtowanie postaw akceptujących władzę ludową. Nie rezygnowano przy tym z celu zasadniczego, czyli odciągnięcia alumnów od kapłaństwa. Rok później, czyli w 1966 roku, jednostki te przekształcono w samodzielne bataliony ratownictwa terenowego i podporządkowano bezpośrednio GZP.
Z Bartoszyc, największej jednostki kleryckiej, alumnów, którzy rok wcześniej rozpoczęli służbę wojskową, przeniesiono do jednostek w Brzegu i Szczecinie-Podjuchach. W ten sposób przygotowano miejsce na przyjęcie nowego, największego z dotychczasowych poborów.
Szeregowego Alfonsa Popiełuszkę, zwanego przez kolegów „Popiełuchem”, przydzielono do trzeciej drużyny w trzecim plutonie drugiej kompanii. Kleryków z seminarium warszawskiego rozdzielono w taki sposób, że każdy służył w innej drużynie. W każdej z trzech drużyn plutonu było ośmiu kleryków i trzech tzw. aktywistów, czyli członków ZMS, ZMW albo kandydatów na członków PZPR, których żartobliwie zwano „braćmi podłączonymi”. Ich zadaniem było rozbijanie solidarności kleryków, demoralizowanie ich i inwigilacja, choć prawdopodobnie nie wszyscy z nich godzili się na donoszenie. Niemniej systematycznie raz w tygodniu wzywał ich na rozmowy oficer kontrwywiadu kapitan Józef Salwin, który prowadził tzw. teczkę ewidencji operacyjnej na każdego z alumnów. Kontrolował ich korespondencję i zlecał nasłuch ich rozmów telefonicznych. Z dokumentów wynika, że po zakończeniu służby wojskowej teczki zostały przesłane do odpowiednich wojewódzkich urzędów do spraw wyznań oraz do Departamentu IV MSW[47].
Kadra wojskowa w Bartoszycach była specjalnie wyselekcjonowana i lepiej uposażona od służącej w innych jednostkach. Część podoficerów pracowała wcześniej w jednostkach karnych, m.in. w Orzyszu.
Klerycy zamieszkiwali w murowanym dwupiętrowym budynku położonym najdalej od bramy koszar, w których stacjonowała także jednostka czołgistów. Zajęcia obu grup różniły się diametralnie. Zgodnie z nowymi wytycznymi GZP WP, pracę polityczno-wychowawczą w jednostkach kleryckich „uznano za nadrzędną w stosunku do innych szkoleń, dlatego prowadzono ją stale, w każdej sytuacji. W pierwszym roku służby klerycy mieli 480 godzin szkolenia politycznego, w drugim – 360. Z wykładami przyjeżdżali do Bartoszyc specjalnie przygotowani oficerowie z GZP WP, absolwenci Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego albo religioznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. O jednym z takich wykładów pisał Alek Popiełuszko w marcu 1968 roku do księdza Czesława Miętka, ojca duchownego w seminarium warszawskim.
„Dzisiaj mieliśmy polityczne z niejakim panem Chorążewiczem. Przez całe siedem godzin mówił o stosunku państwa do Kościoła i perspektywach na przyszłość. Księdza Prymasa przedstawiał w najbardziej czarnym świetle. Wszystkiemu, co jest złe, winien jest ksiądz kardynał Wyszyński, że papież nie przyjechał do Polski – ks. Wyszyński winien. Gdy Kliszko chciał zawrzeć konkordat z Watykanem, zareagował ostro i powiedział, że nie może być konkordatu – Ks. Wyszyński. Najlepszym ustrojem dla Polski jest Królestwo – mówi Ks. Wyszyński. Zabronił biskupom spotkać się z de Gaullem – Ks. Wyszyński. Najmniejszej przyszłości nie ma polityka – Ks. Wyszyńskiego. Dobrą pożywką dla NRF-u jest – działalność Ks. Wyszyńskiego. Nie chce porozumienia między państwem a Kościołem – Ks. Wyszyński. Dąży do zmiany ustroju w Polsce – Ks. Wyszyński. Nie będę wszystkiego przytaczał, bo zanotowałem dzisiaj tego czternaście stron, ale myślę, że te parę cytatów pozwoli Ojcu wyobrazić [sobie] chociaż trochę przebieg wykładów politycznych. Jedno jest chyba tu ważne, że ten Chorążewicz wyjechał od nas zmyty. Kiedy został przyparty do muru, przyznał [nam] wiele racji, bo nie umiał odeprzeć naszych zarzutów. Okazało się, że jest to «chudy literat», magisterek, który nie orientuje się w tych sprawach poza tematem, jaki przygotował”[48].
Klerycy mieli obowiązek notowania wykładów. Od liczby zapisanych stron uzależniano wystawienie przepustki, choć w rzeczywistości bardziej decydował humor kaprala.
Na czym przede wszystkim polega specyfika kleryckiej jednostki wydzielonej, Alek Popiełuszko miał się przekonać szybko i bardzo boleśnie już w pierwszych dniach pobytu w koszarach.
– A może byśmy odmówili różaniec? – zaproponował któregoś popołudnia, gdy w czasie wolnym odpoczywano w sali. Andrzej Regent, przeniesiony niebawem do innego pokoju, pamięta, że część osób się spłoszyła, ale zaczęto odmawiać modlitwę. Nie wiadomo już, czy doniósł któryś z „braci podłączonych”, czy kapral sam zauważył, co się dzieje, dość że natychmiast padło:
– Trzecia drużyna, na korytarzu zbiórka! Ja wam wybiję z głowy to kapłaństwo!
Od tej chwili ową groźbę alumni mieli słyszeć wielokrotnie.
Już w listopadzie 1966 roku szef oddziału I Zarządu Głównego Zarządu Politycznego WP pułkownik Leon Morawski w piśmie oznaczonym „Tajne. Spec. znaczenia” informował m.in. o sytuacji w Szkolnym Batalionie Ratownictwa Terenowego w Bartoszycach: „Już w pierwszych dniach wyłoniło się kilku przywódców podejmujących próby organizowania zbiorowych głośnych modlitw. Odpowiednie, taktowne, lecz zdecydowane przeciwdziałanie dowódców i aparatu politycznego doprowadziło do zaprzestania podobnych praktyk”[49].
Pułkownik Morawski został wprowadzony w błąd – praktyk nie zaniechano, nawet po zastosowaniu metod bardziej brutalnych niż „taktowne”. Wspólne głośne modlitwy były głównym powodem konfliktów z kadrą drugiego plutonu i prześladowania kleryków.
– Alek Popiełuszko nie był jedynym, który się modlił. Modlili się także inni i również oni byli za to szykanowani przez kadrę wojskową – opowiada ksiądz Kazimierz Torla. W 1966 roku został on wysłany przez biskupa warmińskiego Józefa Drzazgę do Bartoszyc, aby opiekować się klerykami w czasie wolnym, gdy wychodzili z koszar na przepustki. Wyjechał stamtąd latem 1968 roku, na trzy miesiące przed opuszczeniem jednostki przez alumnów z poboru w 1966 roku.
Trzecia drużyna, „Alkowa”, jak o niej mówiono już po 1984 roku, zajmowała wspólnie z pierwszą drużyną dużą salę na pierwszym piętrze, 24-osobową. Łóżko Alka znajdowało się pod oknem. Siadali na nim i na łóżkach stojących obok: Andrzej Szulc, Józef Skorupa, Kazimierz Pająk, Kazimierz Fryzeł, Michał Stańczuk, Wiesław Wasiński, Edmund Sikorski, Kazimierz Sewastianik, Edward Firek. Dochodzili inni. Odmawiali razem wieczorną modlitwę, różaniec, w niedzielę recytowaną mszę świętą, w piątki drogę krzyżową, godzinki, gorzkie żale. A nawet, bywało, prowadzili nocne czuwania, choć bez Najświętszego Sakramentu. Nie zawsze udawało im się odmówić modlitwę, nie zawsze ją dokończyć. Przerywał nagły alarm, dodatkowa musztra. Karano nocnymi pobudkami, wielokilometrowymi marszobiegami, czasem w maskach przeciwgazowych, a co bardziej opornych tzw. ZOK-iem, czyli zakazem opuszczania koszar, połączonym z koniecznością częstego meldowania się w pełnym rynsztunku.
– Nasza drużyna miała najwięcej nocnych alarmów. Potrafili nas zrywać kilka razy jednej nocy, co było niezgodne z regulaminem. Omijały nas lżejsze prace, rzadko dostawaliśmy przepustki. To wszystko było za coś – wspomina ksiądz Michał Stańczuk, wówczas kleryk seminarium w Siedlcach.
– Nie uważaliśmy się bynajmniej za męczenników – wyjaśnia po latach ksiądz Eugeniusz Sikorski.
Mimo to drużyna Alka różniła się od innych.
– W naszej drużynie modliliśmy się raczej indywidualnie, wspólne odmawiane głośno modlitwy były rzadkością. – Ksiądz Wacław Szcześniak był klerykiem warszawskim, ale służył w trzeciej kompanii z klerykami z kilku innych seminariów.
Klerycy przyjechali do Bartoszyc z trzydziestu uczelni diecezjalnych i zakonnych, w których byli w różny sposób kształtowani duchowo. Gdy znaleźli się w koszarach, w sytuacji dla nich ekstremalnej, okazało się, że różnią się także w ocenie tego, czy jest sens, by poprzez głośną modlitwę narażać się na szykany.
– Na początku na tym tle wybuchały konflikty, ale potem zapanowało poczucie wspólnoty – wspomina ksiądz Andrzej Regent, były żołnierz drugiego plutonu. – Popiełuszko uważał, że jak najwięcej powinniśmy się modlić wspólnie. I prawa do tego bronił z całą stanowczością.
Do 18 grudnia 1966 roku, kiedy odbyła się przysięga, żaden z kleryków nie opuścił koszar. Tego dnia Alka odwiedzili rodzice, brat Stanisław, z seminarium w Warszawie przyjechał Zygmunt Wirkowski. Po przysiędze rozdano pierwsze przepustki, lecz Popiełuszki nie było w gronie szczęśliwców. I to w zasadzie stało się regułą. Pozwolenie na wyjście poza koszary dostawał rzadko.
W styczniu 1967 roku w liście do księdza Czesława Miętka pisał:
„(…) Nie wiem, co wpłynęło na to, ale ostatnio przełożeni nasi obrali w stosunku do nas metodę «przez nogi do głowy». Dają w kość, ale nie zdają sobie sprawy, że tym samym przyczyniają się do lepszego zgrania bractwa. Stajemy się bardziej jednomyślni. Ja osobiście czuję się dobrze. Zahartowuję się zarówno pod względem duchowym, jak i zdrowotnym. Jeszcze nie byłem ni razu na przepustce. Ale wczoraj pod pretekstem włożenia pieniędzy na książeczkę PKO poszedłem po południu do miasta. Byłem w kościele i po raz pierwszy od miesiąca przyjąłem Komunię świętą. O godzinie 18.15 była Msza św. i Nowenna do MB Nieustającej Pomocy. Potem odwiedziłem Siostry i na 21.00 wróciłem do koszar. Bardzo Ojcu dziękuję za Naśladowanie Chrystusa. Jest to bardzo wygodna książeczka, dlatego noszę zawsze w kieszeni, bo na politycznym, którego mamy po same uszy, można z niej korzystać i śledzić piękne myśli w niej zawarte. Bardzo prosiłbym, jeżeli Ojciec może, albo niech któryś z kolegów to uczyni, aby przysłać mi w liście od czasu [do czasu] jakąś konferencję czy kazanie, żebyśmy mogli sobie wspólnie przeczytać, przemyśleć. Wspólną modlitwę praktykujemy w dalszym ciągu, wspólny różaniec, wieczorna modlitwa, w piątek Droga Krzyżowa, a w święta recytowana Msza święta. Można powiedzieć, że już nie przeszkadzają tak w modlitwie, chociaż może to być tylko okresowe, jako eksperyment”[50].
Nie mylił się. Już w liście z lutego 1967 roku opisał jedną z najcięższych prób, jakim został poddany w Bartoszycach. Powodem była odmowa zdjęcia z palca różańca, prezentu wręczonego przed wyjazdem do Bartoszyc wszystkim klerykom z seminarium warszawskiego przez prymasa Wyszyńskiego.
„Bardzo dziękuję za list i słowa otuchy. Tak, słowa otuchy, bo nieraz miałem pewne wątpliwości, czy rzeczywiście dobrze robię, stawiając czoło, cierpiąc za innych. Czy to nie jest jakaś lekkomyślność? Okazałem się bardzo twardy, nie można mnie złamać groźbą ani torturami. Może to dobrze, że [to] akurat jestem ja, bo może ktoś inny by się załamał, i jeszcze wkopał. Ostatnio zaszły pewne fakty, które pozostaną mi w pamięci, które nawet zanotowałem. 1-szy z nich to sprawa różańca wojskowego. Różaniec ten, jak się potem okazało, był tylko pretekstem. Zaczęło się od tego, że dowódca plutonu kazał mi zdjąć z palca różaniec na zajęciach przed całym plutonem.
Odmówiłem, czyli nie wykonałem rozkazu. A za to grozi prokurator. Gdybym zdjął, wyglądałoby to na ustępstwo. Sam fakt zdjęcia to niby nic takiego. Ale ja zawsze patrzę głębiej. Wtedy tenże dowódca rozkazał mi, żebym poszedł z nim do wyższych władz, a swemu pomocnikowi rozkazał, aby na 20-tą przyprowadził mnie na rozmowę służbową. Ponieważ nie było władz wyższych, rozmawiał ze mną sam. Straszył prokuratorem. Wyśmiewał: «Co, bojownik za wiarę». Ale to wszystko nic. O 17.45 w pełnym umundurowaniu jak do ZOK-u, stawiłem się na podoficerce. Tam sprawdzian trwał do 20-ej, z przerwą na kolację. O 20-ej zaprowadzono [mnie] do dowódcy plutonu.
Tam się zaczęło. Najpierw spisał moje dane. Potem kazał mi się rozbuć, wyciągnąć sznurówki z butów!, rozwinąć onuce. Stałem więc przed nim na boso. Oczywiście cały czas na baczność. Stałem jak skazaniec. Zaczął się wyzywać. Stosował różne metody. Starał się mnie ośmieszyć. Poniżyć przed kolegami, to znów zaskoczyć możliwością urlopów i przepustek. Na boso stałem przez godzinę (60 minut). Nogi zmarzły, zasiniały, więc o 21.10 kazał mi buty założyć. Na chwilę wyszedł z sali i poszedł do chłopaków (moich kolegów z plutonu).
Przyszedł do mnie z pocieszającą wiadomością: «Tam w sali w twojej intencji się modlą». Rzeczywiście, chłopaki wspólnie odmawiali różaniec. Ja zbywałem go raczej milczeniem, odmawiając modlitwy w myśli i ofiarując cierpienia, powodowane przygniatającym ciężarem plecaka, maski, broni i hełmu, Bogu jako przebłaganie za grzechy. Boże, jak się lekko cierpi, gdy się ma świadomość, że się cierpi dla Chrystusa.
Jak powiedziałem, różaniec był tylko pretekstem do tego, żeby się ze mną spotkać w formie służbowej, bo normalnie to już byłem na rozmowach. O różańcu wspomniał mi tylko pod koniec rozmowy. A tak cały czas mówił o różnych rzeczach, że przedtem miałem autorytet na sali, a teraz jestem narzędziem w ręku innych tchórzy, którzy sami się boją narażać. Oczywiście zmyślone. Chęć pokłócenia z kolegami. Ale na takich chwytach się znamy. O 22.20 przyszedł polityczny (politruk), kazał mi zdjąć różaniec przy nim. A niby z jakiej racji? Nie zdjąłem, bo przecież nikomu nie przeszkadza, a nie będę zdejmował, dlatego, że ktoś nie może na to patrzeć. Zwolnił mnie o 23.00. Wiesiek Wasiński miał w tę noc służbę, więc pomógł mi zdać broń do magazynku. Poszedłem na salę do spania. Ale nie zdążyłem się położyć. Gdy dowódca drużyny ogłosił alarm mojej [grupy] za mnie. Na alarmie zamiast 8–9 minut, wybieraliśmy się 18 minut. Potem ustawiliśmy się w dwójki i poszliśmy pod magazynek broni. A więc byliśmy zgrani. Dowódca plutonu rozkazał dowódcy drużyny, aby następnym razem przyprowadził mnie na taką rozmowę z RKM-em na szyi, który waży 15 kg. I rozmowa będzie trwała nie 3 godziny, ale do 4–5 godz. z zastosowaniem odpowiednich metod. Mam być poddany pod sąd koleżeński, jako buntownik. Ale mam na szczęście dobrych kolegów, którzy w tym sądzie zasiadają. Do Seminarium mają wysłać pismo z moją opinią. Obawiam się, że nie będzie ona zbyt pochlebna i żeby Władza nie była zaskoczona, bo to też będzie tylko eksperyment. Ojciec pyta, kiedy przyjadę na urlop. Huu! Trudne pytanie. Bo jeżeli Bóg zechce mnie i w ten sposób doświadczyć, to zgodzę się na to bez wahania. Otóż powiedziano mi na rozmowie, że nie ma siły, żebym kiedykolwiek pojechał na jakikolwiek urlop. Programowy też mi zabiorą. A gdyby nawet mama umarła, to mnie nie puszczą do domu. Ale dla pewności, żebym nie uciekł, za zgodą dowódcy Kompanii zamknie mnie na ten czas do aresztu. Na przepustkę też nigdy nie pójdę. A służba tak mi się będzie dłużyła, jakbym służył nie 2, ale 6 lat. Na przepustce właściwie jeszcze nie byłem. Raz bez wiedzy dowódcy plutonu poniosłem (niby) pieniądze na PKO i za to dostałem ochrzan, ale opłaciło się, bo wykorzystałem ten czas na pójście do kościoła. Najbardziej wkurzyłem pana porucznika, gdy po 2 i pół godzinnej jego gadce do mnie zacząłem głupio ziewać.
Pokazałem mu, że mnie jego gadanie mało obchodzi. To go poniosło. Sprawy modlitwy układają się w moim plutonie najlepiej. Ale to nie nasza wina, bo oni sami dobrali do tego plutonu grupę buntowników. Różaniec wspólnie odmawiamy codziennie. Przy każdej dziesiątce ktoś inny podaje intencję, a jedna intencja, jedna tajemnica jest w intencji własnej.
W niedzielę Mszę św. recytujemy, a w piątki Drogę Krzyżową odprawiamy. Wieczorem krótka wspólna modlitwa. Ostatnio zaczęliśmy praktykować czytanie jednego rozdziału z jakiejś książki do rozmyślania. Jest to coś w rodzaju wspólnego rozmyślania.
W ostatnią niedzielę tj. 29.01.67 r. urządziliśmy na sali dzień skupienia. Na czym on polegał, bardzo proste. Jak najmniej rozmawiać, a jak najwięcej czasu spędzić na modlitwie. I trzeba przyznać, że to nam się bardzo udało i wyjątkowo bardzo dużo mieliśmy czasu wolnego, prawie cały dzień żeśmy spędzili na modlitwie. Przerecytowaliśmy Mszę św., odmówiliśmy różaniec, zrobiliśmy rozmyślanie. Po południu wspólnie odmówiliśmy nieszpory (wprawdzie beze mnie, bo byłem znowu prowadzony do oficera inspekcyjnego). Czas obowiązkowo spędzany na świetlicy wykorzystaliśmy do czytania pobożnej lektury.
Z całego tego dnia byliśmy zadowoleni, każdy duchowo umocniony. W ten sam dzień, kiedy byłem na trzeciej kompanii, jakiś kapralina, chcąc się przylizać oficerowi, kazał mi zdjąć różaniec. Powiedział, to nie obrączka, żeby nosić w wojsku. Powiedziałem «jak dla kogo». Zaczął się rzucać i na siłę chciał zaprowadzić do oficera. Chłopaki się rzucili na niego, myślałem, że go zbiją. Kazałem, żeby oficer do mnie przyszedł, bo ja do niego nie pójdę. Bo niby z jakiej racji, dlatego tylko, że tak mu się podoba? Przecież on nie był moim przełożonym. Poszedłem potem do oficera, kazał mi zrzucić [różaniec], ale to już stara historia i teraz nie mogę się cofać, więc nie zdjąłem. Kapral naskarżył, że się z nim szarpałem i mam być ukarany w rozkazie. Ale już drugi dzień i żadnej kary nie ma. Żeby mi nie mogli nic zarzucić, to dzisiaj egzaminy zaliczyłem na bardzo dobrą ocenę. Nie będą mi zarzucali, że wszystkim się zajmuję, tylko nie tym, co trzeba. Pod względem fizycznym czuję się dobrze. Zahartowałem się. Apetyt mam nie najgorszy, ale niedomiar jedzenia uzupełniam w kantynie. (…)
Z Bogiem. Wdzięczny Alek P.”[51]
„(…) teraz nie mogę się cofać” – pisał w liście do ojca Miętka. Nie cofnął się także, gdy na zajęciach sportowych kazano mu zdjąć medalik z szyi. Odmówił, za co kapral ukarał go rozkazem uchodzącym za poniżający godność: kazał mu się czołgać między swoimi nogami. Popiełuszko zdecydowanie odmówił, napisał skargę do swoich przełożonych. W GZP interweniował prymas, lecz w odpowiedzi dowiedział się, że są to, oczywiście, wymysły żołnierza.
Nie była to jedyna „niekonwencjonalna” metoda pracy z żołnierzami. O innej, związanej z nauką pływania, Alek Popiełuszko z przejęciem opowiadał jeszcze kilka lat później, gdy już jako ksiądz Jerzy pracował w Ząbkach. Otóż żołnierzy przewiązywano w pasie liną i wrzucano do wody. Kiedy któryś tonął, wyciągano go.
Ksiądz Andrzej Regent z kolei pamięta późną jesień, kiedy po zajęciach taktycznych dowódca nie pozwolił wysuszyć mundurów, tylko rozkazał złożyć je w kostkę. Następnego dnia rano żołnierze mieli je na siebie włożyć.
– Postawiliśmy się. Powiedzieliśmy, że nie włożymy mokrych mundurów, możemy pójść w letnich. Dowódca się zgodził. A potem, podczas ćwiczeń w strzelaniu na sucho, wspólnie z Popiełuszką powiedzieliśmy, że nie będziemy się czołgać po błocie bez przepisowego ubrania. Dowódca powtórzył, że to rozkaz z konsekwencjami, dlatego wykonaliśmy ćwiczenia. Po powrocie niezależnie od siebie napisaliśmy skargi do GZP, że zostały złamane przepisy. Po kilku dniach wezwał nas oficer polityczny, próbując ustalić, kto kogo instruował. W końcu jednak dano nam spokój – wspomina.
Alek Popiełuszko nie angażował się w dyskusje polityczne z oficerami prowadzącymi wykłady, w przeciwieństwie do części kolegów, którzy niejednego z tzw. politruków potrafili zapędzić w kozi róg. W tym czasie czytał religijne książki w małym formacie. „Bardzo cenił sobie książeczkę Tomasza à Kempis «O naśladowaniu Chrystusa». Powiedział, że zawiera bardzo dużo pięknych myśli, a jest maleńka”[52].
W listach pisanych z wojska do rodziców Alek nie wspominał o szykanach, jakie musiał znosić. Ale jeden z listów niemal w całości poświęcił cierpieniu, którego istotę tłumaczył prostym językiem. W przeddzień imienin ojca Władysława, 26 czerwca 1967 roku, odnosząc się do jakichś domowych utrapień, zauważył: „Trzeba pamiętać, że kogo Bóg doświadcza w cierpieniach, tego też bardziej kocha. W każdym utrapieniu trzeba szukać woli Bożej. Dlatego w Bogu trzeba szukać spokoju. Najlepiej w cichej modlitwie, w poleceniu wszystkiego, co się czyni, Bogu. W świecie, na tym padole łez jest już tak, że każdy cierpi. Nie ma ludzi, którzy by nie mieli jakichś przykrości, jakichś zmartwień. I dlatego nie trzeba się nigdy złościć z żadnego cierpienia”[53].
W wojsku cierpień klerykom nie szczędzono. Nieco wcześniej, bo w Wielki Piątek 1967 roku, dowódca trzeciego plutonu ukarał jego członków, w tym i Alka Popiełuszkę, trzydziestokilometrowym marszobiegiem. Powód: odmowa jedzenia mięsa w dzień ścisłego postu.
Ówczesny kleryk J.S. pamięta, że kiedy już dobiegli do celu, którym był sosnowy las, nagle usłyszeli komendę: „Na czubek sosen!”.
„Ręce, nogi, mięśnie grzbietu mdlały, odmawiały posłuszeństwa. Ale cóż było robić. Gdy już wspięliśmy się na drzewa, padła komenda, aby w szybkim tempie zejść na ziemię. Z uczuciem ulgi zsuwaliśmy się pośpiesznie po chropowatej korze, raniąc sobie dłonie. I znów padały komendy: na czubek sosen, i z powrotem, na czubek sosen, i z powrotem… (…) Późnym wieczorem, mimo koszmarnego zmęczenia, wróciło nam poczucie humoru. Coś nas opętało. Jakoś przecież musieliśmy odreagować. Błaznowaliśmy dobrą godzinę”[54].
Kiedy zasypiano, w stronę Alka Popiełuszki, który głośno chrapał, niejeden raz leciał kapeć.
W lipcu 1967 roku Alek wraz z grupą kolegów wybrał się na przepustkę do Olsztyna. Nad jeziorem Krzywe zaczął rozmowę z ośmioosobową grupą dzieci, wśród których był trzyletni Sławek Kamiński. Zrobił im kilka zdjęć, a potem wysłał je rodzicom Sławka. W ten sposób rozpoczęła się długoletnia bliska znajomość z Danutą i Kazimierzem Kamińskimi. On był inżynierem budowlanym i członkiem parafialnego chóru, ona zajmowała się domem. W liście adresowanym do nich, w listopadzie 1967 roku, żołnierz Popiełuszko nazywał służbę wojskową kleryków „dziwną”. „(…) dowódcy starają się jak najwięcej wykończyć nas fizycznie i psychicznie, żebyśmy po powrocie byli niezdolni do pracy w swoim kierunku, a nie starają się o nasze wyszkolenie czysto wojskowe!”[55]. Wielu kleryków więcej strzelało na zajęciach z przysposobienia wojskowego w liceum niż w wojsku na strzelnicy. „(…) w ciągu dwóch lat czynnej służby wojskowej żołnierze-alumni mieli zaledwie cztery razy ćwiczenia strzelania z ostrej amunicji, gdy w tym samym czasie zorganizowano dla nich 106 spotkań i odczytów, 250 gawęd, pogadanek i dyskusji, około 50 wycieczek, 40 konkursów, kilkadziesiąt razy brali udział w spektaklach teatralnych”[56].
Kadra próbowała odwieść alumnów od kapłaństwa na różne sposoby. W niedzielne przedpołudnia zamiast do kościoła obowiązkowo maszerowali oni do kina w centrum miasta albo do świetlicy garnizonowej na pokaz filmu. Wyświetlano im filmy propagandowe, fabularne i obyczajowe, wiele z nich powtarzając do znudzenia, jak choćby Z iskry rozgorzeje płomień, opowiadający o gazecie wydawanej przez Lenina w Szwajcarii, jeszcze przed rewolucją 1917 roku. Ale też wyświetlano obrazy „o dużych emocjach erotycznych”[57] albo antyreligijne. W specjalnym raporcie wojskowym informowano, że „ogółem w latach 1966–1968 wyświetlono ponad 700 filmów, w tym popularno-naukowych 400, a fabularnych ponad 300”[58]. Dowództwo pomyślało nawet o tym, by w pochodzie pierwszomajowym alumni szli razem z pracownicami zakładów dziewiarskich „Morena”, czego z kolei bardzo im zazdrościli czołgiści.
Pod koniec służby, wspomina ksiądz Andrzej Regent, coraz bardziej natarczywie starano się odciągnąć kleryków od kontynuacji nauki w seminarium, obiecując wolny wstęp na wybrany kierunek studiów świeckich, szybki przydział mieszkania, a czasem odwołując się do szantażu – jakimś zdjęciem, przekręconą wypowiedzią, groźbą powiadomienia o tym seminaryjnych władz. Niedługo przed opuszczeniem koszar alumni dowiedzieli się, że jeden z nich jest agentem. Do seminarium wstąpił już jako pracownik SB, a wpadł przez własną głupotę – pisał pamiętnik.
Przez dwa lata służby dowództwo za wszelką cenę starało się złamać solidarność kleryków, jaką budowała wspólna modlitwa. Solidarność ta wyrażała się w najróżniejszych momentach. Na przykład kiedy ogłosili strajk głodowy po podaniu im solonych śledzi, prosto z beczki, albo wtedy, gdy niemal cała druga kompania odmówiła oddania krwi, co miało być wyrazem potępienia agresji amerykańskiej w Wietnamie. Dowódcy z upodobaniem uciekali się do starożytnej metody divide et impera. Jednych alumnów „wywyższano urlopami, częstymi przepustkami, nagrodami”, podczas gdy innym nieustannie udzielano nagan. „Wciągają ich do różnych kółek, jak: brydżowe, sportowe, artystyczne, muzyczne, filatelistyczne itp. Alumni posiadający zainteresowania są zwalniani z zajęć, a reszta jest w tym czasie np. musztrowana. W takim stanie rzeczy poróżnienie między alumnami samo przychodzi”. To fragmenty raportu przedstawionego kilka lat później, bo w 1976 roku, rektorom seminariów przez księdza Adolfa Setlaka, który w lipcu 1968 zastąpił w Bartoszycach księdza Torlę.
– Niektórzy z nas się żarli. Alek nie, nigdy nie słyszałem, by krzyczał, kłócił się – wspomina ksiądz Andrzej Regent.
Ksiądz Torla zapamiętał, że czasami, gdy szykany dowództwa wywoływały wśród kleryków duże napięcie, Popiełuszko próbował uspokajać nastroje. Mawiał: „Spokojnie, panowie, spokojnie. Przetrzymamy to”.
– To był chłopak refleksyjny, myślący poważnie i z powagą podchodzący do obowiązków. Zdecydowany w swoim powołaniu. Wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że z niego będzie dobry ksiądz, czego nie mógłbym wówczas powiedzieć o około 30 procentach kleryków służących w Bartoszycach. – Ksiądz Torla zapewnia, że tak widział to wówczas, nie z późniejszej perspektywy. – Popiełuszko nie był jedynym w tym gronie tak głębokim, refleksyjnym klerykiem. Byli też inni, nawet jeszcze bardziej dojrzali wewnętrznie.
Ksiądz Setlak znał Alka Popiełuszkę krótko, jednak – jak twierdził – dobrze go zapamiętał.
– Alek modlił się więcej od innych i miał wewnętrzną dyscyplinę. Czasem prosiłem go, żeby pilnował chłopaków, karcił, kiedy nie klękają do modlitwy.
„Mężna, a może i bohaterska postawa księdza Jerzego w czasie naszej służby wojskowej pomogła wielu kolegom-klerykom z wojska ustrzec powołanie do kapłaństwa, a potem je realizować i pogłębiać” – mówi ksiądz Wasiński[59].
W marcu 1968 roku Alek Popiełuszko napisał do ojca duchownego księdza Miętka ostatni z zachowanych listów. Z jego zakończenia wynika, że czas największych trudności minął. „Ostatnio na Kompanii zaistniała pewna sprawa, która nas cieszy, chociaż nie powinna, bo tak nieładnie cieszyć się z cudzej biedy. Otóż zachorował na żółtaczkę zastępca do spraw politycznych. W związku z tym mamy na Kompanii spokój, nie ma tyle konkursów, nie ukulturalniamy się tak, jak było jeszcze przed tygodniem. Zarządzono także na Kompanii kwarantannę, która polega na odizolowaniu nas od innych żołnierzy, gdyż grozi niebezpieczeństwo przeniesienia zarazków na inne Kompanie. Ale zarazki te mają dziwną własność, bo zagrażają innym tylko na posiłkach (na posiłki chodzimy w ostatniej kolejności, gdy nikogo nie ma na stołówce), bo na filmy czy zajęcia polityczne chodzimy razem z innymi żołnierzami. (…) U mnie nic ciekawego. Czuję się doskonale i ciągle mi na wadze przybywa. Obawiam się, że sutanna, którą zostawiłem w domu, po powrocie będzie mała”[60].
Tworząc wydzielone jednostki kleryckie, władze sądziły, że w ten sposób uzyskają lepszą kontrolę nad alumnami i dogodniejszą możliwość prowadzenia systematycznej pracy ideologicznej. Nie przewidziały, że również dla Kościoła będzie to o wiele korzystniejsza sytuacja – rektorom seminariów i biskupom łatwiej było objąć opieką duszpasterską alumnów skoszarowanych w trzech jednostkach niż rozproszonych na terenie całego kraju. Oczywiście praca z alumnami-żołnierzami prowadzona była przez Kościół nieoficjalnie i nie bez trudności.
Podstawowym jej celem było utrzymanie powołania kleryków, które służba wojskowa miała w nich zniszczyć. Lecz Kościół mógł mieć wpływ na żołnierzy tylko wtedy, gdy byli poza koszarami, na przepustce, dlatego starano się odpowiednio zapełnić im ten czas. Przysłany do Bartoszyc do pracy z klerykami ksiądz Kazimierz Torla zamieszkał przy kościele św. Jana Ewangelisty i Matki Boskiej Częstochowskiej, w samym centrum miasta. Do koszar miał stąd około kilometra. Klerycy dostawali przepustki najczęściej w niedziele.
– Przychodzili na mszę świętą, do której służyli w komżach zakładanych na mundury, co bardzo złościło oficera politycznego majora Grelkę – wspomina ksiądz Torla. – Po obiedzie słuchali wykładów księży profesorów, którzy co niedziela, według ustalonego harmonogramu, przyjeżdżali z seminariów z całej Polski. W okresie Wielkiego Postu klerycy przygotowywali i głosili kazania pasyjne, przygotowywali przedstawienia, na przykład z okazji Bożego Narodzenia, robili dekoracje kościoła – wylicza.
Plebania była otwarta dla kleryków każdego dnia o każdej porze – mogli tu zjeść, odpocząć, pouczyć się do egzaminu, pożyczyć książki z biblioteki, dobrze wyposażonej staraniem wszystkich seminariów. W koszarach początkowo wyrzucano im z szafek lektury religijne. Gdy jednak klerycy zorientowali się, że regulamin pozwala im przechowywać dwie książki wydane oficjalnie w PRL, zaczęli się domagać respektowania tego prawa. Gorzej było ze skryptami z wykładów, które przywożono im z seminariów. Te często przy kontroli konfiskowano, choć po jakimś czasie zwracano.
Na plebanię przychodził także szeregowy Alek Popiełuszko.
– Bywał dość często, ale czasem przychodził nielegalnie, bez przepustki. Wpadał wieczorem, bywało, że w nocy. Latem wrzucał czapkę przez okno do pokoju, gdzie spałem, i w ten sposób mnie budził. To był nasz umówiony sygnał. Rozmawialiśmy godzinę, półtorej i wracał do koszar – mówi ksiądz Torla, wieloletni wykładowca seminarium w Olsztynie.
Każde seminarium starało się utrzymać więź ze swoimi klerykami-żołnierzami. Z warszawskiego przyjeżdżał do Bartoszyc ksiądz rektor Władysław Miziołek, ksiądz wicerektor Zbigniew Kraszewski, ojciec duchowny ksiądz Miętek. Nie zawsze jednak mogli spotkać się ze wszystkimi swoimi klerykami, którym wymyślano w tym czasie pilne zajęcia. Kiedy pewnego razu ksiądz Adolf Setlak zgłosił chęć widzenia się z szeregowym Popiełuszką, odpowiedziano mu, że Alek leży w izbie chorych. Co nie było prawdą.
Raz podczas służby wojskowej Alka Popiełuszki jednostkę w Bartoszycach odwiedził prymas Stefan Wyszyński. Było to 11 sierpnia 1968 roku. Nie wszyscy jednak klerycy mogli się z nim spotkać, a tylko ci, którzy nielegalnie wydostali się z koszar na bartoszycką plebanię. Prymasowi powiedziano w jednostce, że nie może spotkać się z alumnami, gdyż w koszarach „panuje grypa azjatycka”. A innym razem, „że mają warty i służby”[61].
Dowództwo z czasem zaczęło uprzedzać wizyty biskupów. W dniu 19 listopada 1967 roku Alek Popiełuszko pisał do Kamińskich w Olsztynie: „Na pewno już wiadomo, że 26 listopada, to jest za tydzień, do Olsztyna zjadą wszyscy księża Biskupi z całej Polski, wraz z księdzem prymasem Stefanem Wyszyńskim – aby uczcić 400-lecie Olsztyńskiego Seminarium Duchownego! Nas prawdopodobnie na te dni wyprowadzą daleko z Bartoszyc, gdyż boją się, że jeżeli w nich pozostaniemy – mogą nas odwiedzić księża Biskupi oraz przełożeni z Seminarium, którzy przyjechali do Bartoszyc i nie mogli się z nami zobaczyć, bo my akurat tego dziesiątego września musieliśmy przejść pieszo ponad sto kilometrów. Taka była «troska» o nas «braci ludowego wojska polskiego»”[62].
Żołnierz Popiełuszko wspomina w tym samym liście, że gdy dwa miesiące wcześniej, 10 września 1967 roku, w położonym opodal Gietrzwałdzie prymas Wyszyński koronował cudowny obraz Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej, klerykom urządzono zajęcia w terenie, nad jeziorem Lutry.
I tym razem, jak słusznie przewidywał, także przygotowano niespodziankę. Już 14 listopada szef GZP, generał dywizji Józef Urbanowicz, meldował ministrowi obrony narodowej, marszałkowi Marianowi Spychalskiemu: „(…) dowództwo Szkolnego Batalionu Ratownictwa Terenowego w Bartoszycach planuje przeprowadzenie szeregu przedsięwzięć zmierzających do uniemożliwienia alumnom wzięcia udziału w tej uroczystości. W dniu 24 XI br. zorganizowana zostanie dla alumnów wycieczka autokarami do Gdyni, Gdańska i Oliwy. Wyjazd nastąpi 24 XI br. z Bartoszyc, powrót 27 XI br. w godzinach wieczornych. Nocleg dla tej grupy żołnierzy zapewniono w Komendzie Helu. Dla żołnierzy pozostających w batalionie przewiduje się wiele imprez kulturalnych i sportowych (pozostają w garnizonie wyłącznie żołnierze nie-alumni)”[63]. W programie wycieczki nie przewidziano jednak jednego: że nie wszyscy biskupi pojechali do Olsztyna. W Gdańsku pozostał biskup Nowicki, a klerycy z seminarium gdańskiego zdążyli poinformować władze swojej uczelni, że będą na wycieczce w oliwskiej katedrze. Kiedy przyjechali, biskup już na nich czekał.
Goście z seminariów przywozili klerykom skrypty, słuchali spowiedzi, przyjmowali egzaminy. Ustalono, że ci, którzy zaliczą połowę egzaminów obowiązujących na drugim roku, zostaną przyjęci na trzeci rok studiów. Alek Popiełuszko jeden z egzaminów, z patrologii, składał u księdza Setlaka. Zdał na cztery.
Dwa razy w roku, przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem, w koszarach pojawiali się kapelani wojskowi lojalni wobec władz partyjno-państwowych.
– Zasadnicza nauka rekolekcyjna dotyczyła patriotyzmu. – Ksiądz Eugeniusz Sikorski zapamiętał rozczarowanie, jakie wywołała już pierwsza wizyta trzech kapelanów, odpowiednio w randze pułkownika, majora i kapitana. W jednej chwili alumnie stracili do nich zaufanie. Wartością tych wizyt było wyłącznie to, iż alumni mogli oficjalnie wyjść z koszar do kościoła i uczestniczyć w mszy świętej. W kościele przy konfesjonałach bartoszyckich księży ustawiały się długie kolejki, podczas gdy wymienieni kapelani niemal bezczynnie czekali na penitentów. Alek Popiełuszko – jako jeden z nielicznych – spowiadał się właśnie u nich. Kolegom tłumaczył, że nie ma pewności, że ci są donosicielami.
Niezwykłą opiekę duchową i materialną nad klerykami sprawowała Konstancja Skurjat, czyli po prostu „babcia”, jak ją nazywali alumni. Znał ją każdy kleryk, który kiedykolwiek służył w wojsku w Bartoszycach. Znali ją z opowieści studenci we wszystkich seminariach w Polsce. Jej zdjęcie – starszej pani w czerni, z ciasno przy głowie upiętymi włosami – znajduje się zapewne na tableau każdego alumna kończącego służbę wojskową w bartoszyckich koszarach. Podobnie jak na tym z 1968 roku, ze zdjęciem Alka Popiełuszki.
Babcia klerycka to postać-legenda. Kobieta niezłomnego charakteru, o niezwykłej historii życia, którego połowę poświęciła dzieciom, a drugą połowę klerykom. Kiedy w 1953 roku, podążając za dorosłymi dziećmi, przyjechała do Bartoszyc ze wschodniej Wileńszczyzny, była już po sześćdziesiątce. Przez kilka lat sprzątała w bartoszyckich urzędach, prowadząc jednocześnie swoją „prywatną wojnę”. Wszędzie gdzie była, z uporem wieszała krzyże, nie bojąc się nikogo. Jej silnego charakteru obawiały się natomiast wnuki. Kiedy pod koniec lat 50. w koszarach zaczęli się pojawiać klerycy, pod ich wpływem złagodniała. Znalazła nową misję. Żyła dla nich, oddana całym sercem.
„Ktoś rzucił hasło, aby pójść i przedstawić się babci Skurjatowej. Każdy z nas słyszał już o niej w swojej diecezji lub seminarium. (…) Zebrało się nas chyba ze stu. Podzieleni na mniejsze grupy powędrowaliśmy na Świerczewskiego. Naturalnie, nie dla wszystkich starczyło miejsca w babcinym mieszkaniu. Biedna staruszka biegała z mieszkania na ulicę i z powrotem, aby każdego osobiście powitać, ucałować, zamienić kilka słów, dodać otuchy. Każdego z nas pytała, skąd pochodzi. Alka Popiełuszko uznała za «Wilniuka», ponieważ pochodził z Archidiecezji Wileńskiej”[64]. Tak pierwsze spotkanie z babcią, jesienią 1966 roku, wspominał kleryk J.S.
Jednopokojowe mieszkanie Konstancji Skurjat stało otworem dla wszystkich alumnów. Ściany były oklejone ich zdjęciami w mundurach. Na wielkim stole w kuchni zawsze stały duże półmiski i talerze, na których gospodyni układała wszystko, co miała, co dostała od innych. Kiedy nie było jej w domu, klerycy wchodzili sami, bo dobrze wiedzieli, że chociaż na drzwiach wisi duża kłódka, nie jest zamknięte. W zeszycie wpisywali tylko „Byłem”, „Zjadłem”, „Zostawiłem książki”, „Pożyczyłem pieniądze”… Czuli się jak u siebie, dlatego tak lubili tu przychodzić. Siostry serafitki na plebanii też przygotowywały dla nich jedzenie, ale tylko babcia mówiła do nich „synok ” albo „mileńki” . Rozpieszczała ich plackami ziemniaczanymi, których smak wspominają po kilkudziesięciu latach. Z myślą o nich robiła jesienne przetwory, nastawiała owoce na wino. To przez to wino przez jakiś czas klerycy mieli zakaz chodzenia do babci. Jeden z nich doniósł do władz swojej uczelni, że babcia ich… rozpija.
– Nic bardziej bzdurnego – wspomina ksiądz Wacław Szcześniak. – Ona chciała nas wszystkich jak najlepiej ugościć.
Konstancja Skurjat bywała jednak w tej swojej miłości okazywanej klerykom bardzo wymagająca. W kuchni za drzwiami znajdowała się tzw. Szubienica, gdzie wieszała zdjęcia tych kleryków, którzy rezygnowali z seminarium.
Babcię Skurjatową odwiedzali czasem rektorzy seminariów, biskupi, rodziny kleryków, zostawiając jej pieniądze na żywienie seminarzystów. Raz nawet zaszedł kardynał Karol Wojtyła, by podziękować za opiekę nad krakowskimi klerykami.
To spotkanie wspomina wnuczka Ernestyna Skurjat:
„Jakże zdumiona i szczęśliwa była, gdy w jej skromnych progach pojawił się młody postawny kardynał. Ku jego rozbawieniu, zmylona jego wiekiem, potraktowała go jak syna.
– Siadaj, synok, siadaj. Takiej herbatki jak moja to nigdzie nie dostaniesz, mileńki. – I krzątała się przy kuchni z typową kresową gościnnością. Dostała od przyszłego papieża upominek pieniężny oraz zdjęcie z dedykacją. Po odjeździe dostojnego gościa długo stała przed domem. Na pytanie sąsiadek, kogo podejmowała, odrzekła z uśmiechem:
– A to był mój Wojtylko[65].
Poczęstowała go naparem z suszonej wschodnim zwyczajem marchwi.
Często mawiała, że jak umrze, to już kleryków do wojska komunistycznego brać nie będą. I rzeczywiście, zmarła w październiku 1980 roku, a w kwietniu z koszar wypuszczono ostatnich alumnów.
W świątecznych życzeniach z okazji Wielkiejnocy 1967 roku Alek Popiełuszko pisał do Kamińskich:
„(…) Dzień Zmartwychwstania Pańskiego jest takim dniem, który w historii ludzkości zapisał się jako dzień tryumfu Boga nad złem, nad śmiercią, dzień, który otworzył człowiekowi wrota do życia wiecznego. Ale tryumf ten został okupiony wielką ceną. Jest to cena najwyższa, jaka może istnieć! A mianowicie cena życia, cena wielkiego upokorzenia samego Boga-Człowieka, cena KRWI!”[66].
Święta Bożego Narodzenia 1968 roku miał już spędzić w seminarium.
Nieco wcześniej, 12 października, w święto Ludowego Wojska Polskiego, podobnie jak inni został awansowany na starszego szeregowego. „Awans uznał za parodię i był gotów tego awansu nie przyjąć, co z kolei groziło postawieniem go przed prokuratorem wojskowym. Przyjął awans tylko na prośbę kolegów”[67] – zeznał w procesie beatyfikacyjnym ksiądz Wiesław Wasiński. Zapamiętał też, że koledzy musieli przekonywać Alka, aby dla świętego spokoju nie odmawiał i przyszył do pagonów jedną belkę, bo w razie odmowy znów spotkają go szykany. Pięć dni później, w czwartek rano, 17 października 1968 roku, klerycy zdali umundurowanie. „O godzinie 9.15 przywdzialiśmy ubrania cywilne. Pierwszy pożegnał się z nami dowódca plutonu, wyjeżdżał bowiem w podróż służbową. Życzył nam wszystkiego najlepszego na «odcinku cywilnym». Wiele nie mówił. – Jak było, tak było, ale się skończyło – powiedział, po czym krzyknął: – Baczność, równaj w prawo. Czołem kompania… – Ale nie dokończył, bo rozpłakał się i czym prędzej odszedł do gabinetu. Ciekawa rzecz, jeszcze dwa dni temu szalał ze złości, a dzisiaj tak nas żałował. Godzina 12.00. Ostatni obiad w wojsku. Po nim serdeczne pożegnanie z kolegami, szefem i niektórymi dowódcami. Deszcz padał od samego rana. Po odwiezieniu nas na stację szef wręczył nam książeczki wojskowe i bilety. I oto po chwili deszcz przestał padać, chmury się rozeszły i zaświeciło słońce – pogoda wspaniała”[68]. Tak zapamiętał ten dzień jeden z alumnów.
Z dworca zawrócili jeszcze do miasteczka – pobiegli pożegnać księży, siostry serafitki i babcię Skurjatową.
Prawie trzydzieści lat później, 3 września 1996 roku, przed budynkiem, w którym mieściła się jednostka klerycka, postawiono kamień z napisem: „Wzorowemu żołnierzowi w służbie dla Ojczyzny od 1966–1968 ks. Jerzemu Popiełuszce tablicę poświęca wspólnota żołnierska 20 b.B.Z”. Czyli 20. bartoszycka Brygada Zmechanizowana.
Inne czasy, inna ocena.