Читать книгу Tchorosty i inne wy-tchnienia / Obudź się i śnij - Ian R. Macleod - Страница 18
Jeden
ОглавлениеDoskonały poranek pod koniec czerwca. Słońce wypaliło resztki mgły, a smog nie zdążył jeszcze opaść. Zdezelowany ford rocznik ’36 zjechał z nowej Olympic Parkway i poterkotał na północ przez Hollywood. Przed wyświetlającymi emotyki kinami rosły już spragnione gwiazd kolejki, widzowie czekali na pierwsze dzisiejsze seanse. W „Aladdinie” leciała „Zdradliwa żonka” z Trudy Rester – kimkolwiek ona, do diabła, była – a „Classic” oferował łączoną projekcję „Cudownej prerii” i „Północnego pyłu”. W obu tych filmach występowali Saffron Knowles i James H. Pack, aktorzy, o których również dotąd nie słyszał. Nie po raz pierwszy stwierdził w duchu, że może jednak powinien poświęcić trochę więcej uwagi branży, dzięki której to miasto rozkwitło.
Dzisiaj miał otrzymać swoją szansę. Jechał przez Franklin wzdłuż wysokiego płotu otaczającego siedzibę nowej wytwórni Paramount-Shindo. Mijał budki, gdzie sprzedawano bilety na wycieczki, chłopców oferujących mapy z zaznaczonymi rezydencjami gwiazd i dziewczyny handlujące sobą. Przejeżdżał obok witryn butików i barów, otwartych już od rana lub działających bez przerwy od zeszłej nocy. Samochód piął się pod górę. Na wzgórza.
Sosny. Białe chmury. Powietrze tak czyste, że pachniało niczym woda kolońska Pana Boga. W miarę jak ford pokonywał coraz wyższe serpentyny, silnik coraz częściej wydawał z siebie złowieszcze kaszlnięcia. Nie był przyzwyczajony do takiego świata. Podobnie jak jego kierowca.
* * *
Wjechał na stromą szosę ponad Stone Canyon. Szlak podskakiwał i skręcał, ukazując jadącym piękne widoki, ciągnące się aż po Ocean Spokojny. Kierowca zmagał się właśnie z łopoczącym na siedzeniu pasażera przewodnikiem, kiedy zawyła za nim syrena. Zaklął, odbił od przepaści i zatrzymał się po drugiej stronie drogi, dokładnie w chwili, gdy samochód wyjechał zza niego i przyhamował tuż przed tablicą z nazwą dużego, prywatnego osiedla – Woodsville.
Nie był to policyjny radiowóz, chociaż, żeby to stwierdzić, trzeba się było naprawdę dobrze przyjrzeć. Stróże prawa w Los Angeles korzystali z identycznych, czarnych sedanów mercury. Miał nawet zamontowaną syrenę i niebieskiego koguta, ale widniejący na drzwiach symbol głosił, że pojazd należy do firmy „Gladmont Securities”. Zarządy ekskluzywnych osiedli często zatrudniały prywatną ochronę, by mieszkańców nie niepokoili ciekawscy ani inny niepożądany element.
By dowieść dobrych intencji, wyskoczył z forda i wyszczerzył się w swym najlepszym uśmiechu, oznaczającym „O cholercia, czyżbym znowu coś zbroił?”. Podszedł ku niemu wysoki i smukły ochroniarz z pistoletem wiszącym w skórzanej kaburze u pasa. Poranne promienie zamieniały taflę widniejącego w dolinie pod nimi zbiornika retencyjnego w połyskujące złoto. Słońce w tej okolicy jak zwykle odwalało kawał dobrej roboty.
– Przyjechał pan tutaj w interesach? – Ochroniarz miał na sobie przeciwsłoneczne awiatory i mundur, mocno przypominający te, jakie się widywało na zdjęciach z niemieckich parad. Identyczny był nawet krój czapki z daszkiem. Także na opasce na jego rękawie mogłaby widnieć swastyka, chociaż na razie był to tylko herb „Gladmont Securities”.
– Inaczej by mnie tu nie było.
Ochroniarz zmierzył go od stóp do głów wolniejszym, bardziej uważnym spojrzeniem. Przyjrzał się bacznie garniturowi zatrzymanego. Zbyt częste pranie chemiczne sprawiło, że kanty i rąbki przybrały bladożółtą barwę. Postrzępiony krawat wysmyknął się spod kołnierzyka koszuli, także postrzępionej i luźnej. Wreszcie buty, które zdecydowanie nie dorównywały swym blaskiem przetartym prawie na sito kolanom spodni. Następnie przesunął wzrok ku przykurzonemu, dwudrzwiowemu, czarnemu fordowi tudor, który najwyraźniej pamiętał nie tylko lepsze dni, ale i lata.
– Może to nam pomoże... – Kierowca gruchota sięgnął do zewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął list. Kiedy podawał przepoconą kopertę, ta smętnie oklapła.
Ochroniarz przeczytał pobieżnie i ściągnął wąskie wargi.
– Czyli to pismo jest adresowane do pana? Clark Gable?
„Pismo”, „adresowane”? Jak miło. Widać lubimy okrągłe słówka.
– Tak, zgadza się.
– I przyjechał pan do Woodsville na spotkanie z panią April Lamotte?
– To ona napisała ten list. I sama mnie zaprosiła. Jak pan widzi, byłem umówiony na dziesiątą rano.
– Ale wie pan, że jest już piętnaście po?
– Im dłużej będziemy tu stali, tym bardziej się spóźnię.
– Ma pan przy sobie jakikolwiek dowód tożsamości?
Clark odebrał list, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę. Przyglądając się badającemu ją ochroniarzowi, stwierdził, że powinien się wykosztować na druk nowej partii. Miał już dość przekreślania starego numeru telefonu i ręcznego dopisywania aktualnego.
– Czyli jest pan prywatnym detektywem? – Ochroniarz zgiął róg wizytówki i schował ją do kieszeni.
– Tak jak jest tam napisane. Licencję mam w samochodzie.
Ochroniarz nie uniósł brwi, w każdym razie Clark nie zauważył tego przez okulary. Zmiana w wyrazie jego twarzy była bardziej subtelna.
– Ma pan przy sobie broń?
– Nigdy nie była mi specjalnie potrzebna. – By zademonstrować chęć współpracy, rozłożył ramiona. – Może mnie pan obszukać.
Widoczna pod ciemnymi szkłami część pociągłej, opalonej twarzy pozostawała śmiertelnie poważna. Facet nie przypominał ochroniarzy, jakich Clark dotąd spotykał. Jak na byłego policjanta, był stanowczo zbyt młody i szczupły, a cała reszta pracowników ochrony była po prostu etatowymi gorylami. Miał też przyjemny głos i zachowywał się jak człowiek wykształcony, co również nie pasowało do stereotypu – aczkolwiek Clark uznał, że wyjaśnienie było najprawdopodobniej identyczne jak w przypadku wszystkich mieszkańców tego miasta, którzy imali się pozornie niepasujących do nich zajęć. Z takimi kształtnymi kośćmi policzkowymi, gładką cerą i wąskimi, pełnymi wyrazu ustami, ochroniarz należał zapewne do rzeszy czekających na angaż i szansę aktorów.
Umundurowany chłopak uśmiechnął się wymownie, po czym odwrócił od Clarka, i zgrzytając o asfalt podbitymi metalem podeszwami przeszedł na drugą stronę szosy. Wchłonął w siebie panoramę i zaczął pogwizdywać jakąś nieokreśloną melodię.
– Piękny mamy poranek, prawda, panie Gable? – podjął po chwili.
– Właśnie to samo sobie pomyślałem.
Znów rozległo się pogwizdywanie. Ptaki śpiewały. Ochroniarz stał i spoglądał na widniejący w dolinie zbiornik retencyjny. Clark odniósł wrażenie, że to jedna z chwil, które potrafią się ciągnąć w nieskończoność.
– Tak przy okazji – zapytał – może wie pan, którędy dokładnie powinienem pojechać, żeby trafić do klientki?
– Którędy dokładnie? – Na obliczu chłopaka zamajaczyło coś zbliżonego do rozbawienia. Odwrócił się i wsunął kciuki za lśniący pas. – Niestety. Szczerze mówiąc, panie Gable, mogę podpowiedzieć tylko, że powinien pan jechać dalej tą drogą.