Читать книгу Tchorosty i inne wy-tchnienia / Obudź się i śnij - Ian R. Macleod - Страница 19

Dwa

Оглавление

Woodsville. Ekskluzywne osiedle, z rodzaju tych, jakie często widuje się na reklamach w kolorowych czasopismach, lecz nigdy w rzeczywistości. Minął ciężko stąpającego wzdłuż gęstego żywopłotu faceta z taczką. W takich okolicach nawet pobocza obsadzano wspaniałymi, starannie utrzymanymi i przystrzyżonymi roślinami.

Nie natknął się na żadną bramę. Nie widział też psów. Z oczywistym wyjątkiem tych, które zwykle siadają na kolanach swych pań i zlizują śmietankę z ich kawy. Po kolegach ochroniarza także nie było śladu. Clark zaczynał właśnie żałować, iż nie zatrzymał się przy mężczyźnie z taczką i nie zapytał go o drogę, kiedy pod rzędem wysokich fuksji ujrzał wysoką płytę z oszlifowanego kamienia z wyrytym napisem „Erewhon”. Przyhamował i skręcił na stromy, wiodący w górę zbocza podjazd.

Przegrzewający się ford pokonał jeszcze kawałek żwirowej drogi i zatrzymał się. Wokół rosły okazałe, ukwiecone krzewy. W powietrzu czuć było chłodną wilgoć, która przyjemnie osiadła mu na twarzy, kiedy wysiadł z samochodu i odkleił garnitur od pleców i z krocza. Willa przypominała chińską łamigłówkę z cegły i szkła, podczas gdy Clark spodziewał się raczej podróbki gotyku lub francuskiej, wiejskiej rezydencji. Coś takiego jednak zapewne dałoby się znaleźć nieco dalej, zaraz obok domu udającego grecką lub rzymską świątynię.

Przy schodach zaparkowano dwa samochody. Pierwszy był ciemnoczerwonym cadillakiem z serii 90 – najnowszy model z silnikiem V16 – a drugi okazał się rzadkim i pięknym cackiem, śmietankowym, francuskim sportowym coupe marki Delahaye. Jego własny ford tudor, który stygł, posapując i cykając niczym rozregulowany zegar, nie wydawał się przy tych wozach maszyną zaprojektowaną i stworzoną w tym samym celu. Szczególnie wspaniały był delahaye. Miał opuszczony dach. Na desce rozdzielczej widniało tak wiele rozmaitych przycisków i przełączników, że przypominała konsolę samolotu.

Frontowe drzwi Erewhon wykonano z mlecznej szyby. Okalające je futryny również były szklane i składały się z nachylonych pod różnymi kątami fasetek. Kiedy wspiął się po ostatnich marmurowych stopniach i zaczął szukać dzwonka, kołatki lub czegokolwiek, co mogło służyć za klamkę, wyszło ku niemu kilkunastu Clarków. Nagle rozległ się nikły elektryczny szum i drzwi stanęły otworem. Nie uchyliły się na zewnątrz ani do środka, lecz usunęły w bok, w ukrytą dotąd szczelinę.

Wszedł i zawołał „halo”. Drzwi, jakby kierując się własną wolą, zasyczały i zamknęły się za nim. W wielkim, wypolerowanym na wysoki połysk holu ciemne odbicia migotały jak milczące ptaki. Przyszło mu do głowy, że powinien był zrobić to, co często robił przy pierwszej wizycie u klienta – okrążyć dom i wejść od tyłu, udając, że nie jest w stanie znaleźć głównych drzwi – tutaj zresztą byłoby to zupełnie naturalne. Mógł też wcześniej porozmawiać z sąsiadami. Albo ze służbą. I z ogrodnikiem. Powinien był zrobić cokolwiek, a nie ładować się prosto do środka. Pozwolił się rozproszyć temu pięknemu krążownikowi, igrającym na wodzie i krzeszącym skry promieniom słońca oraz ochroniarzowi roztaczającemu wokół siebie wonną aurę wody kolońskiej.

Hol przechodził w rodzaj atrium. Clark znów zawołał „halo”, usłyszał echo własnego głosu i poczuł się zagubiony. Szkło miał również nad głową. Chmury pękały w miejscach łączenia szyb, jakby stanowiły wielkie, ruchome puzzle. W pustych pokojach widział mgnienia antycznych sof i starych dywanów. Wszędzie kwiaty. Niektóre z nich prawdziwe. Niektóre na obrazach. Co do niektórych – nie umiał stwierdzić.

Dotarł do korytarza. Był długi, szeroki i wysoki. Po lewej stronie otwierały się dziesiątki wyglądających na ogród okien. Białe zasłony falowały, wpuszczając zapach świeżo skoszonej trawy. W połowie długości przejścia coś się poruszało, aczkolwiek w pierwszej chwili pomyślał, że to po prostu lśniące w lustrze odbicie zasłon.

Kiedy podszedł bliżej, uświadomił sobie, że to coś innego. Na włoskach dłoni, przedramion i karku poczuł zimny, przedburzowy dreszcz, w którym nawet Clark – rzadko chodzący na emotyki – rozpoznał skutek działania pola Bechmeira. Tutejsze urządzenie nie przypominało jednak zakurzonych krat, które bzyczały za ekranami w tysiącach kin w każdym mieście i miasteczku kraju. Tutaj pole zwijało się niczym szarpany wiatrem tuman śniegu – lub trąba powietrzna – pomiędzy czarną kolumną i rurą wijącą się sześć lub siedem stóp powyżej. Utrzymywana pomiędzy zamocowanymi do tej konstrukcji – samej w sobie eleganckiej – dwiema naładowanymi elektrycznie płytami, cicho trzaskała i tańczyła migocąca zjawa emotyczna. Cokół wyglądał na wykonany z litego marmuru, chociaż Clark uznał, że to niemożliwe; gdzieś przecież trzeba było upchnąć cały ten sprzęt. W kamieniu widniała mosiężna – lub złota – płytka. Wygrawerowano na niej tylko jedno delikatne słowo: „Muza”.

Pomyślał, że tak się właśnie pewnym ludziom żyje. Takie rzeczy kupowało się oczywiście dopiero wtedy, gdy wcześniej nabyło się już dom, cadillaca, delahaye’a i wszystkie te ogrody oraz szafy wnękowe, w których można było zabłądzić.

Gdy podniósł wzrok i przyjrzał się zjawie dokładniej, poczuł ucisk w gardle i narastające ciśnienie w uszach. Odkąd ostatnim razem oglądał film emotyczny, minęły już całe lata i zdążył zapomnieć, jak potężne jest wrażenie, jakiego doznaje widz stojący przed plazmą pola Bechmeira. Potężne i niepokojąco dziwne. W takiej chwili nie było nawet sensu myśleć o kablach i przetwornikach. A tutaj, bez towarzyszących mu zwykle ruchomych obrazów i ścieżki dźwiękowej, uczucie wydawało się – paradoksalnie – dodatkowo wzmocnione.

Zamiast ukazywać się pod postacią bezkształtnego, niewyraźnego kłębu, istota, wir zjawy przybierał kształt mglistego amalgamatu. Uśmiechały się ku niemu z góry przezroczyste usta. Ramiona wyciągały się do chłodnych objęć. Dostrzegł przebłyski wygasłego śmiechu, mroczne szepty utraconych żyć. Gwałtownie zamrugał. Wiedział, jak łatwo jest dać się pochłonąć jarmarcznemu czarowi pola Bechmeira. Tylko że wcale nie było tandetne. Nie tym razem. To było, cholera, wspaniałe.

– Zachowuje się pan jak wszyscy moi goście, panie Gable...

Odwrócił się. Coś zbliżało się ku niemu z drugiego końca korytarza. Przez moment było ciemne i pozbawione kształtu. Ogarnął go lęk. Zaraz potem rozpoznał jednak ludzką postać. Kobietę z krwi i kości.

– ...to cholerstwo zatrzymuje przy sobie każdego. Nazywam się April Lamotte. A pan, co raczej oczywiste, otrzymał mój list. – Wyciągnęła dłoń. Pachniała drogimi perfumami i zupełnie niedawno użyła jakiegoś kremu do rąk, ale uścisk okazał się mocny i zdecydowany. Podobnie jak spojrzenie, którym go otaksowała. – Muszę przyznać, że nie wygląda pan tak, jak to sobie wyobrażałam, panie Gable. Zupełnie nie. Ale cóż, będę się musiała zadowolić i tym.

– Pani Lamotte... – Clark odchrząknął, gdy wreszcie uwolniła jego rękę. – Ma pani bardzo piękny dom.

Rozejrzała się dokoła, jakby podobna myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.

– Nie sądzi pan, że to wnętrze jest nieco nazbyt ostentacyjne?

– Nie wydaje mi się, bym potrafił to ocenić.

– Ale nie chciałby pan tutaj mieszkać, prawda?

– Chybabym nie potrafił...

– Do tego rzeczywiście potrzebna jest pewnego rodzaju umiejętność. – Zaśmiała się przenikliwie. Wciąż stali blisko zjawy i Clark próbował powstrzymać dreszcze. – Umiejętność, którą wciąż próbuję posiąść... – April Lamotte odwróciła się i ruszyła przez korytarz, z powrotem w stronę pokoju, z którego przed chwilą wyszła.

Kiedy za nią poszedł, odwróciła się i zerknęła na niego z miną, jaką w dowolnej innej sytuacji uznałby za zalotną. Tutaj nie miał pewności. Naprawdę znalazł się w innym świecie.

Tchorosty i inne wy-tchnienia / Obudź się i śnij

Подняться наверх