Читать книгу Tchorosty i inne wy-tchnienia / Obudź się i śnij - Ian R. Macleod - Страница 21
Cztery
ОглавлениеJeżeli dotychczasowe doświadczenie zawodowe nauczyło go czegokolwiek, to z pewnością wyczucia odpowiedniego momentu na wycofanie się. Mógł dokończyć drinka, rzucić jakiś głupi, zupełnie nieprzepraszający tekst; wygrzebać się z tej sofy. I wyjść. Pięćdziesiątkę oczywiście by zatrzymał dla siebie.
– Przykro mi, pani Lamotte. Jestem w stanie odczytać pani propozycję na co najmniej kilka sposobów i chociaż nie mogę powiedzieć, by niektóre z nich mi nie schlebiały, to żaden nie pasuje do mojego profilu zawodowego. Jeżeli szuka pani przyzwoitki, mam kilku znajomych, którzy, gdy nie grają w filmach, zajmują się właśnie podobnymi zleceniami. A jeśli zależy pani na... Cóż, na kimś więcej niż męskiej przyzwoitce, to również znam facetów i...
– Nic z tych rzeczy, panie Gable. W ogóle nie chodzi mi o nic, co może pan sobie wyobrażać.
– Cóż... – Uniósł na nią spojrzenie i zastanowił się jednocześnie, dlaczego, u diabła, jeszcze tu siedzi. – Rozumiem i to. Nie przyjechałem tutaj, by panią oceniać. Ale nie chcę również marnować pani cennego czasu.
– Zaraz, jak sądzę, usłyszę, że jest pan bardzo zajętym człowiekiem.
Ten ton, ta swada były czymś nowym. April Lamotte nie była przeciętną osobą. Bez dwóch zdań. W zasadzie nie przypominała żadnego klienta, dla jakiego przyszło mu dotąd pracować. I był już niemal stuprocentowo pewien, iż pod tym jedwabnym, zielonym kostiumem, gospodyni nie nosi niczego więcej.
– Proszę, by pan nie wychodził, panie Gable. Więcej niż proszę. Jeżeli pan teraz wyjdzie, nie obejdzie się bez konsekwencji. Na przykład pańska licencja. Ten dokument, o którym mówi pan zawsze, że został w samochodzie albo w biurze, tudzież w kieszeni drugiego garnituru. Jakby w ogóle posiadał pan drugi garnitur. – Zachichotała złośliwie. – Albo prawdziwe biuro. Albo jakby płacił pan podatek drogowy od tego rdzewiejącego gruchota. Może mi pan wierzyć lub nie, panie Gable, ale kazałam się panu przyjrzeć, dodam, że bardzo dyskretnie, i wiem, że jest pan dokładnie taką osobą, której pomocy potrzebuję. Spełnia pan większość wymagań, choć może nie aż tak dokładnie, jak miałam nadzieję...
April Lamotte podeszła do komody. Wróciła z oprawionym w ramkę zdjęciem.
– Proszę.
Ramka była ciężka, złocona. Musiał zmrużyć oczy i przekręcić fotografię, nim zdołał się dokładnie przyjrzeć widniejącemu na niej facetowi, stojącemu przed niskim murkiem, z ramionami zgarbionymi w sposób typowy dla wielu wysokich mężczyzn. Miał gęstą brodę i nosił okulary w szylkretowych oprawkach oraz zamszowe półbuty, spodnie w kant i białą, zapinaną na guziki koszulę z krótkim rękawem. Ciemne włosy zaczesał niestarannie do tyłu i sterczały mu wokół wyraźnie odstających uszu. Nie uśmiechał się, a ręce trzymał w kieszeniach. Nie był szczególnie zachwycony faktem, że ktoś robi mu zdjęcie.
– Na tej fotografii tego nie widać, ale Dan ma zbyt wydatne górne zęby, dokładnie takie jak pańskie. Nigdy nie chciał się tym zająć. Twierdzi, że krzywy zgryz stanowi część jego osobowości. Jest też niemal dokładnie pańskiego wzrostu i budowy. No i obaj macie te radary zamiast uszu. – Zaniosła się ostrym śmiechem. – Może więc nie powinnam była czuć na pański widok takiego rozczarowania. W końcu, jak bardzo można być podobnym do innego człowieka? Co prawda, Dan nosi też brodę. A sztuczne zawsze wyglądają na sztuczne. Ale wystarczy, że będzie pan mówił, że ją zgolił. Sam pan wie, jak bardzo zmienia się twarz, kiedy mężczyzna pozbędzie się zarostu. Będzie pan też mógł dorzucić jakiś akcent w rodzaju okularów Dana.
Wyprzedzała go coraz bardziej.
– Czyli... – ramka głucho stuknęła, gdy odłożył fotografię na szklany blat stolika – ...czego dokładnie pani się po mnie spodziewa?
– Jak już powiedziałam, chcę, by stał się pan moim mężem. Jedynie na kilka godzin. Ryzyko jest na tyle niewielkie, że nie warto o nim wspominać. A nagroda, cóż... co pan powie na tysiąc dolarów?
– Powiem, że takich sum nie płaci się ludziom, którzy nie zarobią na nie. I dodam ewentualnie, że oferująca takie pieniądze osoba musi być zdesperowana.
– Zdesperowana... – Zastanowiła się nad tym słowem. Przechyliła głowę. – W ten sposób bym tego nie ujęła. Aczkolwiek, istotnie, pańska pomoc jest mi potrzebna. A jeżeli pan stąd teraz wyjdzie, będę w stanie wybitnie uprzykrzyć panu życie.
– Gdzie pani mąż jest w tej chwili?
– Dojdziemy do tego.
– I chce pani, bym...
– Do tego również dojdziemy. Na wstępie jednak pozwoli pan, że powiem coś o sobie i Danie... Nie będę pana zanudzać historią swego życia, panie Gable, ale powinien pan wiedzieć, że dorastałam na prowincji w jednym ze stanów w głębi kraju, a od zawsze byłam kobietą ambitną. Zdawałam sobie sprawę, że nie wyglądam najgorzej, lecz już w młodym wieku przekonałam się, że zajęcie drugiego miejsca w lokalnym konkursie piękności nie gwarantuje praktycznie niczego. Rozmawiałyśmy o tym z siostrą. Kiedy kładłyśmy się wieczorami do łóżka, snułyśmy plany. Postanowiłam uczyć się na pielęgniarkę, ponieważ wydawało mi się, że to najprostszy sposób na wzbogacenie się. Stwierdziłam też, że Los Angeles jest najlepszym miejscem na podjęcie próby. Wie pan, chciałam zmieniać pościel i podcierać tyłek jakiemuś bogatemu starcowi w wielkiej rezydencji, który widuje własną rodzinę tylko od wielkiego dzwonu. Szalony romans, może kilka cudownych miesięcy małżeństwa, a potem...
– Szczwany plan.
– Prawda? Jedyny problem polegał na tym, że nie ja pierwsza wpadłam na ten pomysł. Nie uwierzy pan, panie Gable, ale w Los Angeles, nawet żeby dostać pracę prywatnej pielęgniarki należy przejść przez casting. I kanapę.
– Chyba jednak uwierzę. – Musiał się uśmiechnąć.
– Nadal miałam plany, wciąż żywiłam nadzieję, ale akurat wtedy rozpętał się Wielki Kryzys i osoby z moim wykształceniem mogły znaleźć pracę tylko w Metropolitan State Hospital. Zna pan ten szpital? Met?
Skinął głową. Oczywiście, że znał działający w Norwalk miejski zakład dla obłąkanych. Nawet dzieci na ulicy wyzywały się przy użyciu tej nazwy.
– Tam więc trafiłam. Byłam w zasadzie bez grosza, więc zajęłam się opróżnianiem kaczek i zaciskaniem kaftanów bezpieczeństwa po szesnaście godzin dziennie, by móc cokolwiek włożyć do garnka. Nie wiem, czy może pan sobie wyobrazić, jak taka praca wygląda.
– Szczerze powiedziawszy, pani Lamotte, nie jestem wielbicielem tego rodzaju przybytków.
Urwała i przyjrzała mu się.
– A kto jest? Niektórzy pacjenci i całkiem spora liczba pracowników to osoby, przez które można zwątpić w istotę człowieczeństwa. Kiedy kończyłam zmianę i wracałam pociągiem do miasta, byłam tak zmęczona, że nie mogłam usnąć. Późnymi wieczorami wpadałam coś przekąsić do takiej obskurnej knajpki na Bunker Hill, „Edna’s Eats”. Właśnie tam spotkałam Dana. Zwykły facet, siedzący bez słowa nad swoją kawą. Było w nim jednak coś szczególnego. Zaczęliśmy rozmawiać i po jakimś czasie zdradził, że jest pisarzem. Nie był w zasadzie dumny z żadnego ze swoich utworów, ale zdołał mnie zaciekawić...
Podeszła do stojącej na drugim końcu pokoju szafki. Drzwiczki odsłoniły półkę zastawioną starymi książkami o przebarwionych grzbietach. Wyjęła kilka tomów.
– Proszę spojrzeć.
Brukowe powieści. Przejrzał je. Miały żółtawe kartki i pachniały tanim klejem. „Diablice w ciemności”. „Śmierć zachodzi od tyłu”. „Żądza o północy”. „Wojna z kosmiczną grozą”. „Piękna i gnijąca”. Okładki były cudownie krzykliwe i drastyczne. Noże i pistolety. Naprężone biusty i rozchylone, pociągnięte szminką wargi. Miasta przyszłości i dziwne, pulsujące maszyny.
– Już wtedy miał je wszystkie na koncie – powiedziała, gdy Clark zwrócił uwagę na widniejące na okładkach nazwiska. Sid Tulla. Frank F. Freeman. Najbardziej spodobała mu się Luella Stand. – Naprawdę nazywał się Daniel Hogg i sam przyznawał, że produkuje kicz, ale kupiłam kilka i przeczytałam je w pociągu, wracając z Met. I te książki, jak na swój gatunek, okazały się oszałamiająco dobre. Powiedziałam o tym Danowi i chyba nie widziałam nigdy nikogo bardziej ucieszonego.
– I wówczas uznała pani, że ten gość to bilet do lepszego życia?
– Zakochaliśmy się w sobie, panie Gable. Wiem, że w pana uszach musi to brzmieć niedorzecznie, i z całą pewnością niczego takiego nie planowałam, ale co począć. Zakochaliśmy się w sobie i zamieszkaliśmy razem w taniej, wynajętej norze. Po niedługim czasie uświadomiłam sobie, że Daniel Hogg trwoni swój talent.
– Zaraz, czyli nie nazywał się Lamotte?
– A wyobraża pan sobie robienie w tym mieście kariery z takim nazwiskiem jak Hogg? To właśnie była jedna z pierwszych zmian, na jakie się zdecydowaliśmy. Imię Daniel bardzo mi się podobało, a moje własne nazwisko, Lamotte, stanowiło jedyny element wcześniejszego życia, z jakiego mogłam być szczerze dumna. Tak więc jeszcze przed ślubem stał się Danielem Lamotte’em. Nakłoniłam go też do pisania scenariuszy, które nawet przed epoką emotyków pozwalały mieć nadzieję na prawdziwe pieniądze. Kazałam mu również zwolnić agenta.
– Mam wrażenie, że sama pani nieźle się w tej roli sprawdzała, pani Lamotte.
Te oczy, które, jak wreszcie uznał, naprawdę były zielone, rozbłysły.
– Nie sprowadziłam tu pana, żeby się z czegokolwiek tłumaczyć. Może pan odbierać moją opowieść, jak pan uważa za stosowne...
Opowieść, pomyślał, która sama w sobie stanowiłaby kanwę zupełnie przyzwoitego scenariusza. A prawdopodobnie nawet nim była i krążyła w swej dwudziestej wersji od wytwórni do wytwórni. Pielęgniarka (w filmie zapewne powinna być również pragnącą się wybić aktorką; w końcu nikt nie uwierzy, że nieźle wyglądająca lalunia chciałaby być w tym mieście kimkolwiek innym) spotyka autora tanich powieści, nocą w podrzędnym lokalu. On być może gryzmoli zaciekle w notesie. Ona może nawet czytała jedną z jego produkcji. A może po prostu rozlewa mu kawę na kolana...
– Wiem, że to brzmi aż nazbyt pretensjonalnie, ale Dan naprawdę żył po to, by tworzyć. Wcześniej nie napisał ani jednego scenariusza, a potem zaczęły się z niego po prostu wylewać. I były dobre. Między nami mówiąc, on po prostu pisał, a ja rzuciłam pracę w szpitalu i robiłam wszystko, co było konieczne, dosłownie wszystko, by odpowiedni ludzie zauważyli jego teksty. I wreszcie zaczęliśmy dostawać pracę. Szczególnie dobrze szły mu zwroty akcji i zakończenia – były to wszystko wydarzenia, które, kiedy już nastąpią, wydają się nieuniknione, ale takie, jakich przedtem nikt nie był w stanie przewidzieć. Widział pan „Miasto wolności”? To jeden z pierwszych scenariuszy Dana. A potem nastały czasy emotyków...
– Nie jestem wielkim znawcą kina emotycznego, pani Lamotte.
– Ale rozumiem, że słyszał pan o „Królowej dziewicy”?
Skinął głową. Oczywiście nie oglądał, ale nawet on o tym filmie słyszał. Epopeja z czasów kryz i saczków na genitalia. Weszła na ekrany mniej więcej w 1933 lub 1934 roku i między innymi to ona dowiodła światu, że pole Bechmeira stanowi przyszłość przemysłu rozrywkowego.
– Prawda, że to zabawne? Jeden z najbardziej znanych emotyków, a nikt nie pamięta faceta, który stworzył scenariusz. Nawet ci idioci z Akademii zbyli go milczeniem. Nam jednak ten film pozwolił wieść życie, o jakim marzyłam odkąd tylko przyjechałam do tego miasta. Dan sprzedawał kolejne teksty, wiodło mu się dobrze i przez kilka lat byliśmy szczęśliwi. Oboje...
Pozwolił spojrzeniu błądzić powoli w kolumnach słonecznego światła, które sunęły wąskimi, jaśniejszymi plamami po parkiecie, w miarę jak dzień zmierzał do południa. Po chwili podniósł wzrok na powrót ku gospodyni. Nawet pomimo jej dziwnej prośby, i chociaż Daniel Lamotte był podobno artystą, człowiekiem wyrastającym ponad tego typu sprawy, Clark wciąż spodziewał się jednego ze standardowych zakończeń. Nowa, jasnowłosa sekretarka z nogami po samą szyję. Ta dziwka z domu naprzeciwko, która zawsze opalała się nago na balkonie. Czyściciel basenów. Słyszał już większość typowych opowieści o końcu szczęśliwego pożycia.
Zaryzykował i uniósł pytająco brew.
– Wszyscy są przez jakiś czas szczęśliwi, pani Lamotte. To niepisane prawo wszechświata. A potem każdy staje się trochę mniej szczęśliwy. To druga z ogólnych zasad. I zazwyczaj właśnie wtedy zaczyna się moja rola.
– Ma pan zapewne rację. – April Lamotte teatralnie westchnęła. Zrobiła to tak udatnie, że zaczął się zastanawiać, czy naprawdę nie zajmowała się w swoim czasie aktorstwem. Zaraz potem kobieta i jej bose odbicie podjęli przerwany spacer po lśniącej posadzce.
– Po sukcesie „Królowej dziewicy” Dan mógł pisać takie scenariusze, na jakie miał ochotę, i wiedział, że się sprzedadzą. Ale może właśnie to stanowiło część problemu. Przedtem zawsze tworzył pod presją. Teraz jednak miał czas, możliwości, swobodę. Kupiliśmy Erewhon i sosnowy letni domek w górach Sierra Madre. Wiodło nam się świetnie i odnieśliśmy kilka prawdziwych sukcesów – „Kiedyś, zapewne nigdy”, „Poszukiwacz złota”, „W piątek, czyli dzisiaj”... Ale każdy nowy pomysł przychodził mu z większym trudem niż poprzedni. W 1938 upływał rok, od kiedy Dan wydał coś nowego.
– Przestał pisać?
Kolejny papieros. Świeży kłąb dymu.
– Rozczarowuje mnie pan, panie Gable. Gdybym nie wiedziała, ile lat spędził pan w tym mieście, zaczęłabym się zastanawiać, gdzie się pan przez ten czas podziewał. Jest pan taki sam jak ja, przybył pan tu w pogoni za bogactwem i sławą. I niemal udało się to panu osiągnąć, nieprawdaż? Pracował pan jako aktor, podpisał kontrakt z jedną z dawnych wytwórni. Grał pan w filmach dźwiękowych. I był pan już w pół drogi do pięknego miejsca, a jednak w efekcie okazało się ono tą dziurą, w której tkwi pan teraz.
– Cóż, dzięki.
– Wspominam o tym dlatego, że akurat pan powinien wiedzieć, że pisarze nigdy nie przestają tworzyć, a przynajmniej próbować. Dan robił wszystko. Obywał się bez snu lub całymi dniami nie wstawał z łóżka. Zamykał się w naszym domku w górach. Potem zaczęły się te jego ciągi. Pewnego razu znalazłam go w tunelu Trzeciej Ulicy pod Bunker Hill. Kulił się i wył jak małe dziecko. – Pokręciła głową. – To go powoli zniszczyło. Wie pan, Dan zawsze był nieśmiały i nerwowy, ciężar załatwiania spraw w prawdziwym świecie od początku spoczywał na mnie. Wtedy jednak stało się coś zupełnie innego. Po prostu zamierał. Nie chciał się odzywać, prawie się nie ruszał i trwał w takim stanie godzinami, a nawet całymi dniami. Leżał w łóżku lub siedział w fotelu. Niekiedy zastygał w jakimś miejscu, jakby czas przestawał dla niego płynąć. To były naprawdę przerażające momenty. Albo dostawał szału. Dopadał go straszliwy lęk. Świat napawał go strachem. Wydaje mi się jednak, że w pewnym sensie od zawsze przeczuwałam tę stronę osobowości Dana. Nawet kiedy na samym początku mieszkaliśmy na ostatnim piętrze taniej czynszówki, musiałam niekiedy... cóż... – Strzepnęła popiół. – Musiałam go pielęgnować. Uspokajać. Namawiać, by się zebrał w sobie i zaczął ponownie żyć, radzić sobie z rzeczywistością. Oczywiście wiedziałam, gdzie zdobyć konieczne do tego środki. Tyle że teraz Dan dodatkowo pił. Wysyłałam go na odwyki do prywatnych klinik, sprowadzałam szamanów od psychiatrii, by rozgryźli źródło problemu. Wszystko na nic. A potem Dan kupił tę zjawę, tego pieprzonego ducha w korytarzu, który ponoć – da pan wiarę? – miał być urodzinowym prezentem dla mnie. Namówił jakieś podrzędne studio, by zmontowało aury wszystkich jego ulubionych aktorów w jedno nagranie, które potem zapętlono. Kosztowało to fortunę, której już wówczas nie mieliśmy. A Dan po prostu stał i godzinami wpatrywał się w tę rzecz, jakby to naprawdę była jego muza, chociaż oboje wiedzieliśmy, że jedynie się przez to denerwował. Bóg jedyny raczy wiedzieć, dlaczego to dzisiaj włączyłam. Może chciałam się podrażnić sama ze sobą. Danowi jednak wciąż zależało jedynie na pisaniu. A ja nadal robiłam wszystko co w mojej mocy, by mu pomóc. Proszę mi wierzyć. Naprawdę robiłam wszystko. Chciałam go odzyskać. Tęskniłam do swojego Dana, do mojego Daniela. I rozumiałam, że jedynym sposobem, by to osiągnąć, jest sprawienie, by znów zaczął pisać scenariusze.
– Tej wiosny – ciągnęła – sprawy przybrały pomyślny obrót. Przestał pić, ja ograniczyłam tabletki. Dan zaczął oglądać wiele emotyków w naszej sali kinowej i zapowiadał nowy tekst w sposób, jakiego nie słyszałam od wieków. Nie brzmiało to jakby drążył go jakiś demon, lecz jakby czekało go proste zadanie do wykonania. Stwierdził jednak, że w Erewhon źle się czuje i że musi się cofnąć do najlepszych czasów, przez co rozumiał okres, kiedy nie mieliśmy grosza przy duszy. Wynajął więc takie mieszkanie, tanią norę w centrum. Nazwał to powrotem. Przeniósł się tam wraz ze swoją maszyną do pisania. Zabrał też kilka ryz papieru i jakieś stare ubrania. Puściłam go, panie Gable. Pozwoliłam mu na to nie po to, by stracić nadzieję, czy przestać go kochać. Zrobiłam to właśnie dlatego, że miałam nadzieję i że go kochałam...
Uśmiechnęła się łagodnie, ze smutkiem, i Clark nie miał już pojęcia, czy powinien poczuć wzruszenie, czy podziw dla jej aktorskiego talentu.
– Nie zamierzałam go porzucić. Spotykaliśmy się od czasu do czasu, w tej samej knajpie, w której się poznaliśmy. Naprawdę prawie jak za dawnych czasów. Dan wydawał się szczęśliwy. Oczywiście nie mówił mi wiele o tym, co pisze. Pisarze nigdy nie opowiadają o pracy, kiedy wszystko idzie dobrze. Oświadczył tylko, że ma dobre przeczucia. Że to wszystko żyje wokół niego, w tym mieście. A potem, kiedy mi wreszcie pokazał tekst, zrozumiałam że się nie mylił. Kiedy za pierwszym razem przeczytałam szkic „Obudź się i śnij”, panie Gable, popłakałam się. Naprawdę.
Pokiwał głową. Potrafił sobie wyobrazić April Lamotte w wielu sytuacjach, ale akurat nie lejącą łzy nad zarysem scenariusza emotycznego filmu.
– Tyle że Dan zaczął odlatywać. Poznałam symptomy. Zadręczał się wątpliwościami, jak większość pisarzy. Z powrotem pojawiły się pigułki i alkohol, czego nie byłam w stanie kontrolować. I z poziomu najlepszego tekstu od czasów Biblii scenariusz przerodził się w kupę oślego gnoju. Może umie pan to sobie wyobrazić. Może i nie. Tak czy inaczej, Dan znów się rozpadł.
– Czyli domyślam się, że jest teraz w jakiejś klinice?
– Od mniej więcej tygodnia. W górach. Nie miałam wyboru.
– I ma pani scenariusz filmu, który chciałaby pani sprzedać, oraz męża, który nie jest w stanie się pokazać przy negocjacjach?
– Mniej więcej tak to się właśnie przedstawia. – Zdusiła w popielniczce papierosa. – Choć nie do końca. Dan jest szanowanym autorem. „Królowa dziewica” okazała się wielkim hitem i wytwórnie wciąż czują zapach pieniędzy, gdy ktoś wymienia jego nazwisko. Wysłał tekst w ciemno, nie racząc mnie nawet poinformować, ale udało mi się wynegocjować umowę – mówimy tu o Senseramie, nie o żadnych neptkach. I wszystko jest już dopięte prawie na ostatni guzik, panie Gable. Umowa została dogadana i spisana, i czeka u prawnika wytwórni tylko na podpis i poświadczenie. Ale papier musi podpisać Dan. Osobiście.
– Nie może pani odwlec sprawy? A poza tym, czy nie może pani złożyć podpisu jako jego pełnomocnik? W końcu występuje pani w charakterze jego agentki.
– Wytwórnia nie chce o tym słyszeć. Wiedzą, że Dan jest odludkiem, ale istnieją pewne granice. Kontrakt musi podpisać sam Daniel. A wie pan, jacy są producenci. Jeżeli teraz odpuścimy, okazja może przepaść na dobre.
Skinął głową. Wiedział, że czas skupienia przeciętnego szefa wytwórni filmowej jest niewiele dłuższy od chwili koncentracji bawiącego się klockami dziecka.
– A przy tym, nie owijajmy w bawełnę, panie Gable, Dan i ja potrzebujemy pieniędzy. Całe to życie, ten dom, samochody, jakie widział pan na podjeździe, ogród, o klinikach odwykowych już nie wspomnę... Nic z tego – zatoczyła dokoła ręką – nie przychodzi za darmo.
– A może mogłaby pani po prostu doprowadzić męża do stanu używalności na te kilka godzin? W końcu przecież chodzi tylko o złożenie parafki.
– Z Danem jest bardzo źle, panie Gable. Przeżywa wyjątkowo trudny okres. Przez cały czas ma ograniczoną swobodę. A nie będę ukrywać, ile warta jest ta umowa z Senseramą, zresztą i tak się pan przekona, jeśli zgodzi się mi pomóc. Chodzi o pięć tysięcy dolarów z góry, a potem dodatkowe dwadzieścia, po zatwierdzeniu ostatecznej wersji scenariusza. Panu proponuję uczciwy, okrągły tysiąc. Mogłabym umówić spotkanie na jutro, pojutrze zrealizuje pan czek.
– Naprawdę uważa pani, że jestem do niego tak bardzo podobny? To znaczy, mimo wszystkich tych komplementów, jakimi mnie pani obdarzyła...
– To nie jest istotne. Dan nigdy nie brylował publicznie, a żaden z prawników nigdy się z nim nie spotkał osobiście. Z brodą nie widzę problemu. Po prostu zgolił pan i wie, jak to zmienia człowieka. Dan nosi inną fryzurę, ale na to zaradzi żel. Mam też okulary zerówki, wie pan, takie ze zwykłymi szkłami, niemal identyczne jak te Dana, i one również pomogą. Poza tym, kto mógłby mieć jakiekolwiek zastrzeżenia, skoro będzie pan wyglądać jak Dan, przyjdzie pan w jego ubraniu i na dodatek ze mną u boku?
– Musiałbym przećwiczyć jego podpis, no i dowiedzieć się czegoś o jego głosie, sposobie zachowania...
– To oczywiste. Domyślam się zresztą, że nie będzie to pierwszy podpis, jaki pan w życiu podrobił.
– Poza tym chciałbym zapoznać się z tym scenariuszem, skoro mam udawać jego autora...
W tej chwili jednak grał już tylko na czas. Prawdę mówiąc, teraz, gdy poznał całą sprawę, poczuł dziwną ulgę. Po wysłuchaniu mrocznych gróźb kobiety i jej dziwnej opowieści – tutaj w wyjątkowej atmosferze Erewhon – myśl o podszyciu się na kilka godzin pod scenarzystę, a nawet o ewentualnym oszustwie, świadomym wprowadzeniu w błąd, fałszerstwie, wyłudzeniu i być może nawet kradzieży, nie wydawała się Clarkowi niczym wyjątkowym. Poza tym kusiły go pieniądze i wyzwanie, które choć na moment przypomniałoby mu o zaprzepaszczonej karierze. A na koniec – i z pewnością nie była to zachęta najmniej istotna – pozostawała jeszcze sama April Lamotte.