Читать книгу Blogotony - Inga Inga Iwasiów - Страница 8

Оглавление

Co zrobić z popularną?

Pytanie to nurtuje mnie od dawna i nie idzie o herbatę pod tą nazwą, znaną osobom powyżej czterdziestego roku życia z dawnych czasów. Gdzieś ostatnio czytałam (może przed końcem tekstu przypomnę sobie gdzie) sentymentalne wspomnienia herbaciane, autorka twierdziła, że najlepsza była „Madras”, ale szczerze mówiąc, nazwę „Popularna”, chętnie używaną w PRL-u, uznać należy za wiodącą. Była majstersztykiem marketingu, choć nikt tak nie nazywał nazywania, polecania, projektowania produktów i opakowań. Popularne papierosy, herbata, kiełbasa, kino. Inaczej „zwyczajne”, „codzienne”, takie miano dodawało obrzydlistwom powabu i ciężaru gatunkowego, czyniło je niezbędnymi jak „chleb powszedni”. Nie ma dziś hasła równie nośnego i przewrotnego, chociaż pracują nad zwodzeniem nas całe sztaby zwodzonych przez teorie rynkowe ludzi.

Ale nie o herbatę, chleb, wino mi idzie, lecz o sztukę, zwłaszcza zaś literaturę popularną. Mój z nią problem polega na tym, że pomimo swej wszechobecności, nie jest w stanie przyciągnąć mojej uwagi, kazać traktować się poważnie. Paradoksalne założenie: poważne traktowanie tego, co przecież służy rozrywce? Wcale nie. W tym rzecz. Gdyby chodziło tylko o wyśmianie/wypłakanie się w kinie, mile spędzoną w towarzystwie książki podróż, przechadzkę wśród znaków atakujących nas z miejskich billboardów – nie warto by było jeszcze raz o tym pisać, bo w końcu niejeden teoretyk współczesności i ponowoczesności wypowiedział się na ten temat. Podobne debaty odbyto także wewnątrz feminizmu czy na styku feminizmu i – mniej lub bardziej uniwersalistycznych – teorii kulturowych. Nie zniwelowało to wątpliwości, które sformułuję następująco: czy kultura popularna naprawdę służy emancypacji jednostki, zwłaszcza kobiety? Czy jest inaczej: kultura popularna zagarnia cały obszar komunikacji, niegdyś zróżnicowanej, sprowadza wszystko do kilku schematów, a przy okazji indoktrynuje do patriarchalizmu?

Oczywiście, są subtelności, zdarzają się ożywcze teksty/wystąpienia/programy telewizyjne mierzące w ideał masowości przekazu, czyli z definicji popularne, a mające walory takie jak otwarcie, wyzwolenie, zdemistyfikowanie. Jednak większość produkcji, o którą mi idzie, to po prostu niewyszukany bełkot, dostosowany do wyobrażeń o „przeciętnym odbiorcy”, a właściwie odbiorczyni. Mój kłopot z tym przekazem jest belferski, coraz częściej bowiem rozmawiam podczas zajęć ze studentkami, które nic już właściwe nie czytają, nie poszukują nigdzie odpowiedzi na trudne pytania, wystarcza im horyzont romansowo-komediowy.

I oto moja pułapka, sytuacja dotąd bez wyjścia: nie mogę działać pochopnie, powiedzieć im, że nie mamy o czym rozmawiać, bo ja chcę o sztuce/kulturze/społeczeństwie itp., a one mi o tanich iluzjach sprzedawanych za grosz masom. Ponieważ chcę nawiązać dialog, roztrząsam z nimi dylematy Judyty (obce mi kompletnie jako osobie, feministce i literaturoznawczyni), oczywiście nie tej starotestamentowej, lecz odgrywanej przez Danutę Stenkę, co jednak nie prowadzi nas zbyt daleko.

Wiem, że nie poradzę sobie sama z tym powszechnym przyzwoleniem na judyizację i grocholizację dyskursu dla kobiet, ale chcę jakoś z nim walczyć, ponosząc spodziewaną klęskę. Skoro w szkołach omawiane są produkty kultury masowej, w edukacji humanistycznej dopuszcza się zniesienie wyraźnego podziału na sztukę i rozrywkę, bezustannie zaciera granice – czynność pożyteczna jako teoretyzowanie, w praktyce oznacza, że nikt nie czuje się zobowiązany do czytania nudnych lektur, wystarczy Coelho – jakie mam szanse, gdy mówię, że życie kobiety nie jest zaprogramowane na happy end z przystojnym architektem? Ponieważ jestem uparta, lekceważę brak szans.

Uważam jednak, że feminizm dziś ma przez romanse z popularną wiele do stracenia, mniej do zyskania. Indoktrynacja ideologiczna, prowadzona czasem niemal niezauważalnie, bo silne, samodzielne bohaterki nie wygłaszają apologii wielodzietnej rodziny, choć bywa, że zmierzają do jej praktykowania, jest tożsama z indoktrynacją estetyczną. Wiem, brzmi to jak jakaś mieszanka arystokratyzmu intelektualnego z marksizmem, dość banalna, jednak muszę czegoś się trzymać. Powiedzenie – macie prawo bawić się w to, co lubicie – nie może zastąpić twierdzenia, iż prawdziwy wysiłek, intelektualny i emocjonalny, do jakiego nakłania nas sztuka, stanowi zawsze aktualną wartość. Spopularyzowanie takiego sądu może przynieść niezłe rezultaty także dzisiaj.

Jeśli nie powiemy sobie otwarcie, że sztuka popularna to jednak coś mniej niż sztuka, strawimy mnóstwo czasu na interpretowaniu tekstów niemających żadnego znaczenia. Utwardzimy grunt, na którym kobiety bezpiecznie i bez większego pożytku będą oddawać się temu zajęciu. Piszę o tym jako nauczycielka akademicka, bez poczucia wyższości, o które mogłabym być posądzona. Nie uważam, że dziewczyny zaczytujące się w chłamowatych powieściach nie mają głowy na karku – widzę, jak tą głową kręci kultura masowa. I wystarczy, feministki nie muszą pomagać w tym procesie. Przeciwnie: powinny go dekonstruować.

A, tekstu o gatunkach herbat jednak nie zidentyfikowałam w zasobach swojej czytelniczej pamięci. Szkoda.

Blogotony

Подняться наверх