Читать книгу Co wy wiecie o Rosji - Jacek Matecki - Страница 6

KAMCZATKA

Оглавление

Kamczatka pojawiła się sama z siebie na lotnisku Szeremietiewo w okienku Aerofłotu, gdzie miła dziewczyna drukowała mój bilet do Archangielska. Wyświetliło się jej coś na monitorze i wykrzyknęła: „Och!”. „Ach!” – pomyślałem i wstrzymałem oddech – „na pewno zgubiła się rezerwacja albo jeszcze gorzej”. Panienka stukała w klawiaturę. Napięcie rosło. Koniec końców po pięciu minutach okazało się, że z poprzednich lotów uzbierał się bonus pod nazwą „rejs gdzie bądź za pół ceny”. Mogę lecieć dokądkolwiek mi się żywnie podoba, w tę i nazad, za pół darmo. Powinienem o tym wiedzieć, bo firma wysyła mi regularnie maile informujące o naszych wzajemnych stosunkach.

– Pewnie pan nie czyta – skarciła mnie panienka z okienka. – Nikt nie czyta, a potem mają pretensje. Jak pan chce, to może lecieć promocyjnie do tego całego Archangielska.

– A do Bombaju?

– Bombaj leży za granicą. Tylko Rosja się liczy, świat nie wchodzi w rachubę. Zresztą co za różnica, czy do Bombaju, czy na koniec Syberii. Do Bombaju – znowu stuk klawiatury – leci się dziesięć godzin, a do takiego… Władywostoku… osiem i pół, czyli prawie na jedno wychodzi. Poza tym Bombaj nazywa się Mumbaj. To co, wystawić Archangielsk w ramach bonusu?

Taki głupi to ja już nie jestem. Na Archangielsk mam kasę, a na Władywostok mnie za bardzo nie stać. Ale za pół ceny… Z drugiej strony, po jakiego czorta mi tam lecieć? Po pierwsze nazwa mi się nie podoba. Znaczy tyle, co „władający wschodem”. Gdzie stanęła rosyjska noga, tam lubiła podeprzeć się nazwą. Władykaukaz to też nic innego jak „władający Kaukazem”. Wyobraża sobie ktoś nazwę Rządziśląsk? Po drugie miasta mnie nie interesują. Po trzecie ludzie powiadają, że tam pełno wojska i zanim człowiek wydostanie się z plątaniny baz, poligonów i strzelnic, straci nerwy, a może i wolność. Odpada.

W samolocie od razu złapałem za informator Aerofłotu wetknięty w kieszeń oparcia przede mną i odszukałem mapę połączeń kompanii. Z trzech najdłuższych już jedno odrzuciłem. Pozostały Jużnosachalińsk na Sachalinie i Pietropawłowsk Kamczacki.

Kamczatka! Wielka patelnia półwyspu wisząca jak kosa wysoko nad Japonią i Koreą. Największy obszar lądowy na świecie, który nie ma połączenia drogowego ze stałym lądem. Dostać się tam można powietrzem albo wodą. Czad!

Gdzie się zahaczę na tym kraju świata? Najlepszy sposób zapewnienia sobie pomocy w Rosji, szlak polonijny, raczej odpada. Z tego, co wiem, nie ma tam żadnej organizacji. Pozostaje jeszcze jedna możliwość. Aby tylko dorwać się do Internetu.

Wieczorem wrzucam w wyszukiwarkę trzy hasła: polska, parafia, kościół. Bingo! Polscy księża prowadzą parafię w Pietropawłowsku. Wysyłam mejla na podany adres. Nazajutrz dostaję odpowiedź. Ksiądz proboszcz bawi w Polsce, ale wikary się mną zaopiekuje, bo ich dom jest otwarty dla pielgrzymów. Po chwili mój list do wikarego mknie po drutach i satelitach. Szybciutko wchodzę na stronę linii lotniczej i bukuję bilet. Kody bonusowe działają i jest naprawdę tanio. Odjazd za cztery dni.

Lot jak lot. Dziewięć godzin wsłuchiwania się w wycie silników i wpatrywania w ciemność za szybką. Dopiero o świcie pod nogami otwiera się wielka pustka. Wielkie nic, którym wybrukowana jest połowa Rosji. Trochę się po tych brukach powycierałem. Już tam w dole ogrom Syberii przytłacza, lecz dopiero widziany z góry naprawdę poraża. Lecisz godzinę, a pod tobą pofałdowany świat i ani śladu czegoś zrobionego ludzką ręką. Mapka na ekraniku w oparciu fotela pokazuje, że zbliżamy się do Kołymy. Niewysokie pagórki pokryte śniegiem. Między nimi wije się duża rzeka. Gdzieś tutaj dla chwały Związku Sowieckiego szukały złota setki tysięcy więźniów. Większość została na zawsze. Leżą w dole pode mną i patrzą na samolot.

W roku 2010 na konferencji „Memoriału” w Petersburgu pewna starsza pani z Jakucji opowiedziała swoją kołymską historię. Na początku lat dziewięćdziesiątych zajmowała się odkopywaniem przeklętej przeszłości. Robiła to w sensie dosłownym, bo wraz z grupą podobnych sobie zapaleńców przeprowadzała ekshumacje. Być może miała nadzieję dokonać niemożliwego – znaleźć miejsce pochówku swoich rodziców, którzy zginęli podczas wielkiej czystki. Próżny trud, bo kto wpadł w tryby machiny terroru, ten przepadał na zawsze. Tego, że nie pozostanie po nich żaden ślad, więźniowie bali się najbardziej. Że zakopią ich w bezimiennym dole, z którego nie wygrzebią się nawet na Sąd Ostateczny. To takie straszne, przepaść na wieczność, bez grobu, bez tabliczki, bez krzyża, bez pamięci. Szałamow o tym pisze i ciężko to czytać.

Lecz nie brak na tym świecie cudów. W jednym z grobów wyrytych w zmarzniętej na kamień ziemi leżeli pokotem bezimienni więźniowie. Wyglądali, jakby spali. Wieczna zmarzlina konserwuje na wieki. Wśród nich młoda kobieta, jak żywa.

– To była moja matka – opowiadała ta pani z Petersburga. – Minęło prawie pół wieku… Kiedy ją aresztowali w trzydziestym siódmym, miała dwadzieścia dziewięć lat. Ile mogła mieć, jak ją położyli do tej jamy? Trzydzieści? Byłam starsza od własnej matki o pięćdziesiąt siedem lat…

Kołyma zostaje za nami. Jeszcze skok nad zamarzniętym Morzem Ochockim i zaraz Kamczatka. Jest! W prawym okienku płaska tundra, w lewym – grzbiet górski poprzetykany wulkanami. To tutaj wyrósł najwyższy wulkan Eurazji. Leży gdzieś daleko na północy, ale i te, które teraz widzę, są sporawe. Co mówię! Prawie dwa razy większe od naszych Tatr.

Podchodzimy do lądowania. Na ekraniku telewizora kamera wyświetla to, co widzi pilot. Niziutko w dole pojawia się wąska wstążeczka lotniska. Ludzie kochani, my w tę nitkę nie trafimy! Tyle się człowiek nalatał i mimo wszystko się boi. Ostatecznie nie jest czymś normalnym unosić się nad ziemią.

Żeby zagłuszyć własny strach, podczas startu i lądowania przyglądam się sąsiadom, oceniając, jak radzą sobie ze swoją paniką. Metody są różne. Kobiety wbijają palce w oparcie. Wciągają powietrze, jakby chciały zwiększyć nośność samolotu i trwają tak aż do momentu osiągnięcia wysokości przelotowej. Kolportowana wśród pasażerów na całym świecie legenda głosi, że kiedy już się leci na odpowiedniej wysokości, jest bezpieczniej niż podczas wzlotu i opadania.

Tak więc baby nie wstydzą się swojego strachu. Co innego faceci, faceci muszą być po hollywoodzku obojętni. Najtwardsi udają zaczytanych. Biorą gazetę od stewardesy albo wyciągają własną i pogrążają się w lekturze. Sprawiają wrażenie, że bilet kupili po to, aby w samolocie w spokoju coś przeczytać. Nie zwracają uwagi na kołowanie, gadanie pilota, start, turbulencje. Zainteresowanie dla słowa drukowanego tracą na – jakżeby inaczej – wysokości przelotowej. Inni – ci mniej ciekawi informacji ze świata – zapadają w sen. Pobudka następuje na wysokości przelotowej. Do zagłuszenia strachu służą także wesoła rozmowa, oglądanie paznokci oraz alkohol krążący w żyłach…

Ta sama sytuacja powtarza się podczas lądowania, z tym, że w dzisiejszych czasach coraz trudniej o alkohol na pokładzie. Ostatnim aktem samolotowego teatru jest moment, w którym maszyna podjeżdża do rękawa i nadchodzi moment wysiadania. Tu mamy dwa modele zachowań. Większość podróżnych, nie bacząc na napomnienia załogi, zrywa się z miejsc, wyciąga ze schowków bagaż i stoi w przejściu, oczekując na otwarcie drzwi. Mniejszość spogląda na niecierpliwych z nutą pobłażania.

– Po co się tłoczyć – zdają się mówić ich pełne wyższości miny – kiedy otworzą dopiero za kwadrans, a na bagaż i tak poczekamy pół godziny?

Jeśli zaś chodzi o moją skromną osobę, odgrywam rolę starego wyjadacza. Podczas startu i lądowania wyglądam przez okno. Uważam, że takie zachowanie świadczy o mym otrzaskaniu z lotnictwem i na dodatek nie trąci żadnym udawaniem. Dowodzi opanowania, żelaznych nerwów, a nawet lekkiego zblazowania. Co się zaś tyczy chwil przed wyjściem z samolotu, odkąd sklasyfikowałem dwa opisane wyżej modele, na przemian wstaję i siedzę. W poprzednim locie siedziałem, więc teraz stoję. Zapewne także jestem obiektem zainteresowania jakiegoś frustrata, który nie ma nic lepszego do roboty niż zajmować się podglądaniem spanikowanych bliźnich.

Kończąc ten nieco przydługi wykład lotniczej psychologii, muszę jeszcze wspomnieć o telefonie komórkowym. Pokład samolotu jest ostatnim publicznym miejscem na świecie, gdzie oszczędzone jest nam przymusowe wysłuchiwanie telefonicznych rozmów bliźnich. Ponoć dlatego, że włączenie komórki na pokładzie grozi katastrofą, o czym lojalnie uprzedza obsługa. Kłamstwo. Lecąc z Uzbekistanu do Rosji maszyną pełną migrującego na zarobek uzbeckiego ludu roboczego, miałem okazję przekonać się, że telefonowanie niczym nie grozi. Trzy czwarte pasażerów rejsu rozmawiało podczas startu maszyny, zamilkli dopiero, gdy w przestworzach straciliśmy zasięg. Podczas lądowania, jakiś kilometr nad ziemią, chwycili za swoje komórki, by nawiązać kontakt ze światem. Obsługa, widać do takich zachowań przyzwyczajona, nie interweniowała. Samolot bezpiecznie dotknął pasa startowego.

Wylądowałem i ja bez problemów na Kamczatce. Odstałem przepisowe pół godziny po bagaż i odnalazłem księdza Jana. Chłop wysoki jak tyka, nieogolony, uśmiechnięty. Zapakował mnie do samochodu i ruszyliśmy do miasta. Okolica bardzo sowiecka. Bloki, domki, budki, garaże. Brzydko jak diabli. Podobnie jak w całej Rosji, gdzie projekty urbanistyczne skrojone były pod gusta komunistycznych aparatczyków.

Tutaj ten cały bardak ustawiono na tle wspaniałych gór wrzynających się w błękit nieba. Wulkany wyrastają już kilkanaście kilometrów od miasta. Z jednego wydobywa się chmura białego dymu. Miejmy nadzieję, że jest nieczynny…

Od księdza Jana uczę się podstaw tutejszej orientacji w terenie.

Pietropawłowsk zbudowany jest wzdłuż głównej drogi i wszystko leży na którymś kilometrze. Na przykład dworca autobusowego nie lokalizujemy wedle nazwy ulicy czy placu. Należy wysiąść na przystanku „dziesiąty kilometr”. Bazar – „szósty kilometr”. Jakiś urząd – „ósmy”.

I w ten sposób wszędzie się trafi. W bok od drogi mało co jest.

Kościół znajduje się niedaleko od brzegu zatoki, na stoku góry i trzeba się trochę namęczyć, chcąc dotrzeć do niego po śliskich schodach. Kościół to może za dużo powiedziane. Po prostu nieduży dom, w którym mieści się także część mieszkalna. Dwóch księży i dwie siostry zakonne obsługują parafię sporo większą od Polski. Na górze słychać wrzask czeredy dzieci, lecz taktownie nie pytam, skąd się tutaj wzięły.

Ulokowano mnie w kancelarii. Miałem nadzieję, że odpocznę po długiej podróży, ale szykuje się wyjazd do psiej fermy i grzechem byłoby nie skorzystać z okazji. Wkładam tajgowy ekwipunek i melduję się w aucie.

Jedziemy na północ, w stronę gór. Samochód, jak większość pojazdów na Kamczatce, ma kierownicę po prawej stronie. To niezawodny znak, że bliżej stąd do Japonii i Korei niż do Niemiec.

Wyjeżdżamy z miasta i po godzinie droga się kończy. Dalej pójdziemy wąską ścieżką wyżłobioną w śniegu. Dookoła rachityczne brzozy i jakieś iglaki. Lasotundra. Wspinamy się na wielki płaskowyż, na którego końcu wyrastają wulkany. Słońce odbija się od śniegu i razi niemiłosiernie. Nie mogę otworzyć oczu, wystarczyła minuta i całkiem oślepłem. Niby stary traper, a pcham się w takie śniegi bez okularów przeciwsłonecznych. U nas na północy (jak to brzmi!) słońce w marcu zawieszone jest niżej nad horyzontem i tak mocno nie operuje.

Szedłem z zamkniętymi oczami, co kilka metrów otwierając je na ułamek sekundy. Ból, łzy i ciemność. Po pięciu minutach miałem dość. Zaraz oślepnę. Na przemian użalałem się nad sobą i kląłem. Moje mamrotanie usłyszał ksiądz Jan. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumiał, o co chodzi i po chwili miałem na nosie ciemne okulary. Dobrze jest widzieć. Jeszcze lepiej jest widzieć piękne rzeczy. Teren wciąż się wznosił. Przed nami piętrzyły się wulkany, oddalone może o pięć, może o dziesięć kilometrów – przy takiej przejrzystości powietrza trudno ocenić odległość. Otoczone wiankiem nieco gęstszego lasu, wydawały się unosić nad ziemią. Jeszcze wczoraj zapchana do granic możliwości Moskwa, a dzisiaj takie pocztówkowe widoki. Kicz stworzony w photoshopie.

Marsz do hodowli psów zajął nam godzinę. Był rześki, może dziesięciostopniowy mrozek, śnieg skrzypiał pod nogami. Lekko się szło. Lekko rozmawiało. W ogóle lekko się żyło. Po drodze dowiedziałem się, po co w ogóle tam idziemy. Fermę prowadzi młode małżeństwo Andriej i Anastazja Siemaszkowie, którzy postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Rzucili miasto, wyścig szczurów i na tym odludziu zaczęli żyć po trapersku. Szczerze powiedziawszy, później dowiedziałem się, że Andriej ma jakąś rządową posadę, więc to odcięcie od cywilizacji nie jest takie pełne. Ostatecznie do miasta stąd ledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale i tak trzeba podziwiać ich odwagę. Zbudowali dom, kilka zabudowań gospodarskich i dziesiątki bud dla psów. Z daleka słychać ich szczekanie. Przy każdej budzie pies na łańcuchu. Mam się nie bać, podejść i pogłaskać po główce. Wolę jednak trzymać się od nich na długość łańcucha plus jeszcze pół metra. Niektóre rzucają się w moją stronę z warkotem, inne są obojętne, a część wręcz się łasi. Kilkanaście sztuk biega luzem i omija mnie szerokim łukiem, węsząc za swoimi sprawami. W jednej z szop odkrywam tymczasowe składowisko zdechłych psów, które – sztywne jak deski – czekają na cieplejsze czasy, by mogły zniknąć w gardłach swoich pobratymców.

Psy nie są specjalnie duże. Większość ma oczy w dwóch kolorach: czarnym i niebieskim. Pytam, po co im – oprócz urody – taka dwukolorowość. A po to, że jedno oko jest bardziej, a drugie mniej wrażliwe na słońce. Gdybym ja miał takie oczy, nie musiałbym prosić księdza o okulary. Wystarczyłoby przymrużyć jedno i po sprawie. Ale nie wiem, które.

Wokół zwierzaków uwijają się kamczaccy tubylcy, Koriacy, rzucając im mrożoną rybę na pożarcie. Prowadzą mnie wśród swoich podopiecznych, pokazując, który lepszy, a który gorszy. A tak w ogóle – prężą się dumnie – wszystkie i tak są lepsze od alaskańskich husky. Przytakuję grzecznie i powstrzymuję się przed wyrażeniem przekonania graniczącego z pewnością, że na Alasce mówią to samo o swoich psach. Inna sprawa, że husky pochodzą z Syberii i do Ameryki trafiły na początku XX wieku. Tam zrobiły karierę jako niezrównane psy zaprzęgowe, stały się uznaną rasą, wróciły na stare śmiecie i uszlachetniły kuzynów.

W latach dziewięćdziesiątych sprowadzano je masowo i krzyżowano z tutejszymi łajkami czy samojedami hodowanymi przez Czukczów, Koriaków i Ewenków – odwiecznych mieszkańców tych ziem, którzy umiejętności prowadzenia zaprzęgu nie muszą się wstydzić przed kuzynem Eskimosem zza cieśniny Beringa.

Kamczackie pustkowia zamieszkuje także tajemniczy lud Itelmienów, który sam siebie uważa za… najczystszej wody Indian. Naukowcy mają nieco inne zdanie, bo przebadali ich DNA i powiadają, że Itelmieni są Malajami, którzy jakoś zaplątali się w te rejony.

Andriej i Anastazja dorobili się trójki dzieci, sporej hodowli psów i bezczelnie postanowili rzucić wyzwanie Berengiji. W roku 2011 Andriej spróbował po raz pierwszy i nie dał rady. Odpadł w połowie. W tym roku także stanął w szranki. Los chciał, że dniu rozpoczęcia wyścigu – dwa dni temu – spalił się ich dom na fermie. Pogorzelisko jeszcze się tli. Dzieci na poddaszu parafii to właśnie mali Siemaszkowie, którzy nie mają się gdzie podziać. Razem z nimi została matka. Ojciec mimo wszystko nie zrezygnował z gonitwy i teraz jest gdzieś na trasie. Do wygrania 300 tysięcy rubli (ówcześnie ok. 30 tysięcy złotych), które przydadzą się jak raz na budowę nowego domu, bo wracać do miasta Siemaszkowie nie chcą.

No dobrze, teraz wypada powiedzieć kilka słów o Berengiji. Najsłynniejsze i najtrudniejsze wyścigi psich zaprzęgów organizowane były na Alasce i w Kanadzie. W roku 1990 zakochany w dzikiej, bezludnej północy Aleksander Pieczen postanowił zorganizować rosyjskie zawody. W Rosji wszystko musi być większe i Pieczen dopiął swego. Co prawda pierwsza gonitwa miała marne 250 kilometrów długości, ale już druga, ze swymi 1980 kilometrami, trafiła do księgi rekordów Guinessa. Potem przez kilka lat warianty trasy zmieniano, aż wreszcie w roku 2001 jako tako się ustabilizowała i obecnie waha się od 950 do 1200 kilometrów pomiędzy miejscowościami Esso i Ossory. Biegnie między brzegami Morza Ochockiego i Oceanu Spokojnego. Kluczy pośród wulkanów po tundrze i lasotundrze. Czas przejazdu zawodników liczy się w godzinach i nie porównuje się wyników z poszczególnych lat. Raz jest odwilż, raz kopny śnieg, to znów niepodzielnie króluje przekleństwo północy – burza śnieżna zwana purgą. Drogę, a właściwie bezdroże, wytycza się tak, by nie omijała nielicznych osad rozrzuconych na pustkowiach półwyspu. Wizyta zaprzęgów i całego zaplecza logistycznego to prawdziwe święto dla ludzi, do których przez sporą część roku nie można dotrzeć nawet helikopterem. Udział w wyścigu biorą koriaccy i czukoccy myśliwi, rosyjscy zapaleńcy, renciści, zawodowcy i zakochana w Kamczatce Niemka. Zgłosić się może każdy. Nie każdy jest jednak w stanie zadbać o odpowiedni ekwipunek, o zdrowiu już nie wspominając. Gonitwę kończą nieliczni.


Najpierw trzeba zbudować lekkie sanie będące kombinacją brzozowych desek i sznurka. Metalowe mocowania są oczywiście wykluczone. Tradycja zobowiązuje. Wedle starych wzorów przygotowuje się także mocną i niezawodną uprząż. Potem nadchodzi czas wyboru psów. Regulamin dopuszcza zaprzęgi od pięciu do szesnastu zwierzaków. Kilka trzeba wyszkolić na przewodników – biegną w pierwszej parze i zmuszają pozostałe do pracy wedle komend poganiacza. Najważniejszy pies nazywa się wożak i swoją wolę egzekwuje szczekaniem, a jak trzeba, to i zębami. Psy potrafią być niebezpieczne i jeśli wożak rzuci się na człowieka, pójdzie za nim całe stado. Gdy nadchodzi zamieć ograniczająca widoczność do kilku metrów, poganiacz musi zdać się na psy. Jeszcze się nie zdarzyło, aby nie zaprowadziły swego przewodnika do celu. Najlepiej sprawdzają się zwierzaki, które są chowane na dziko. Wiosną hodowca wywozi je na bezludną wyspę i puszcza samopas. Dowozi im jedzenie, zaś jesienią zabiera z powrotem na stały ląd. Szczeniaki urodzone w takich warunkach zachowują dzikość swoich przodków, ale mimo wszystko dają się ułożyć do zaprzęgu. Są niezwykle wytrzymałe. Dzienne przebiegi Berengiji wynoszą od 50 do 100 kilometrów. Średnia prędkość na trasie to około 12 kilometrów. Rekord szybkości należy do Andrieja, który w roku 2013 rozpędził swój zaprzęg do 45 kilometrów na godzinę. Psa, który nie wytrzymuje tempa, wypina się z uprzęży, sadza na saniach, a karawana podąża dalej. Aby do celu.

W roku 2014 do wygrania były 3 miliony rubli. Łączna pula nagród to 8 milionów. Czas zwycięzcy w roku 2012 na dystansie 1100 kilometrów wynosił 83 godziny, 16 minut i 8 sekund, nie licząc, rzecz jasna, postojów. Zwycięzca roku 2014 pokonał trasę w 112 godzin. Po co jednak wybiegać tak daleko w przyszłość? Jest marzec 2012 roku i grzebiemy w pogorzelisku. Mamy, w zastępstwie zagubionego gdzieś pomiędzy Esso a Ossorami Andrieja, przewieźć to, co dało się uratować, do parafii. Wespół z Koriakami ładujemy resztki dobytku na sanie. Wracać będziemy skuterami śnieżnymi. Jeden jest rodzimej produkcji, drugi to japońska Yamaha. Pierwszy odpala z trudem, drugi od pierwszego kopniaka. No cóż, nie wszystko, co rosyjskie, jest najlepsze… Sanie doczepiamy do skuterów i jazda. Wolałbym zaprzęgiem, ale i tak jest bosko. Prujemy pięćdziesiątką. Motor wyje, wiatr gwiżdże, słońce świeci, śnieg bieleje, wulkan dymi. Ech! Docieramy do drogi, gdzie czeka na nas dostawczak. Przenosimy rzeczy i wracamy do cywilizacji, do sowieckiej zabudowy z szarych klocków. Jakoś smutno.

Pierwszy nocleg w parafii jest bezsenny. Pogubiłem się w czasie, w końcu przefrunąłem nad sześcioma strefami czasowymi. Poza tym za dużo tu tlenu. Za dużo oceanu. No i te dzieci na górze… Nad ranem dochodzę do jedynie słusznego wniosku, że nic tu po mnie. Nie ma co nadużywać gościny. Lokalizuję najbliższą księgarnię i kupuję mapę. Ten moment, kiedy rozkładam przed sobą obraz nieznanej ziemi, kocham najbardziej. Tu, w Rosji, wiem, że oglądam tereny nietknięte ludzką stopą. Oczywiście odkryte i spenetrowane, ale potem porzucone i niczyje. W tajdze odwiedzałem miejsca, w których przez siedemdziesiąt lat nie było człowieka. Skąd wiem? Na mchu leżały pozostawione przez zesłańców przedmioty, które dopiero ja podniosłem. Gdyby przede mną szedł ktoś inny, on by je podniósł.

Przyciągają mnie okolice, w których, mimo całej dzisiejszej GPS-owej techniki, nie doczekasz się ratunku. Złamiesz nogę w wykrocie, do najbliższej wsi jest kilkadziesiąt kilometrów i klops. Komórka nie działa. Wołania nikt nie usłyszy. Dziś wpatruję się w Kamczatkę. Wcześniej były mapy tajgi archangielskiej, dziewicze lasy Komi, pustkowia polarnego Uralu, stepy orenburskie, do których jednak nie dotarłem. Kaukaskie góry. Puszcze środkowej Rosji, które są tak mroczne i nieprzebyte, że ćwiczą w nich sztukę przeżycia zbóje ze specnazu i kosmonauci. Lasy po wschodniej stronie Oki ciągnące się tysiąc kilometrów na wschód, aż gdzieś do Mordowii. Co jeszcze?

Pustynie Uzbekistanu, które mnie zawiodły, bo nie są miejscem dla ludzi. Szare, zakurzone i wściekle gorące. Już lepsza zielona pustka za Riazaniem, przechodząca niezauważalnie z pól uprawnych w półstep, półłąkę. O wiele ciekawsza jest też śnieżna martwota tundry pod Uchtą, tak wroga i nieprzyjazna, że człowiek woli się nie wychylać poza ostatni blok miasta. Bo Uchta to bloki wetknięte w tundrę.

A teraz mam pod sobą Kamczatkę.

Wpatrzonego w mapę zastał mnie ksiądz Jan. Pyta, dokąd się wybieram. Tego jeszcze nie wiem.

– Jedź na północ, gdzie wszyscy. Góry, jeziora, ciepłe źródła, tajga. Okolica, że piękniejszej nie znajdziesz.

– Skoro powiada ksiądz, że wszyscy, to mnie raczej na wschód albo na południe wypada.

– Tam nawet ja nie byłem, bo nie ma po co.

– Tu – dźgam palcem mapę – jest mieścina, Ust-Bolszerieck. Wygląda, że to jedyne miasteczko na zachodnim wybrzeżu półwyspu. Pozostałe kilkaset kilometrów jest niezamieszkane, jeśli nie liczyć pięciu wioch na przestrzeni sześciuset kilometrów.

Ksiądz, widząc taki upór, nic nie odpowiedział. Resztę dnia spędziłem na nieudanej próbie zwiedzania Pietropawłowska. Niczego nie zobaczyłem, nic nie zapamiętałem, bo i nic godnego uwagi tu nie ma. Poszwendałem się wzdłuż zatoki. Spenetrowałem dom handlowy.

Na hali targowej porównałem ceny kawioru. Sprzedawczynie zwąchały we mnie klienta i dały spróbować. Niestety zawiodły się. Zjeść zjadłem, kupić nie kupiłem.

Na koniec wycieczki zaszedłem na dworzec autobusowy, zorientować się, czy są jakieś kursy do tego całego Ust-Bolszeriecka. Kupiłem bilet i wróciłem na plebanię. Nazajutrz jako pełnoprawny pasażer, wraz z pięcioma towarzyszami podróży, zająłem miejsce w koreańskim autobusie. Mało kto wybiera się na zachodni brzeg półwyspu. Widać naprawdę nie ma po co.

Ruszyliśmy. Najpierw w stronę pasma górskiego rozdzielającego półwysep. Ruch niewielki. Po jakichś pięćdziesięciu kilometrach skrzyżowanie i kilka bud, w których można zjeść i wypić. Rozstajemy się z trasą „międzystanową”, która odbija na północ, w stronę wulkanów. To główna droga półwyspu. Od niej odchodzi kilka pobocznych szutrówek, takich, jak moja, biegnąca prosto jak strzała na zachód. Jest jeszcze skuta mrozem i lód ze śniegiem wyrównują wyboje. Za nami ponad setka kilometrów, przed nami jakieś sto pięćdziesiąt. Trzy godziny wpatrywania się w monotonny krajobraz. Nie ma na czym zawiesić oka. Człowiek pogrąża się w odrętwieniu. Trochę marzy, trochę drzemie i czas mija jak z bicz strzelił. Nagle znikąd wyłania się miasto. Chciałoby się zakrzyknąć jak marynarz Kolumba: „Terra! Terra!”, ale krzyk jakoś więźnie w gardle. Gdyby majtek od Kolumba zobaczył ze swojego bocianiego gniazda Ust-Bolszerieck, krzyknąłby w dół do sternika: „Zawracaj!”. Ktoś odrysował cyrklem koło w tundrze i z wiadra wysypał to, co kazali mu zabrać z innych miejsc. Kilka pokrzywionych pięciopiętrowych bloków, komin kotłowni, kilkadziesiąt krzywych domków, szkoła, dwa pawilony handlowo-usługowo-nijakie, dwie ulice, wraki samochodów, plątanina słupów i zwisających z nich kabli, skrzyżowanie. Całość zasypana śniegiem.

Ust-Bolszerieck liczy sobie 2071 mieszkańców.

Zatrzymaliśmy się w miejscu, które pełni funkcję przystanku autobusowego. Na każdego ktoś czekał. Na mnie, jak zwykle, nikt. Szarzało, pustoszało, ubywało ludzi. Nie było czasu rozmyślać nad marnością świata w ogóle, a tego miejsca w szczególności. Musiałem znaleźć kąt do spania. To w sumie proste zdanie, bo trzeba pytać aż do skutku. Nie zniechęcać się. Ludzie na ogół nie wiedzą, gdzie jest hotel czy inny przytułek. Nie jest im do niczego potrzebny. Mają swoje mieszkanie, swój telewizor i swoje niepomierne zdziwienie, że ktoś tu po coś przyjechał.

Pierwszy zapytany przechodzień rozłożył bezradnie ręce. Drugi zdecydowanie oświadczył, że takiej instytucji nie ma. Trzeci, czwarty, piąty… Ósmy albo jedenasty powiedział, że kiedyś był… Aha, jesteśmy na tropie. Potem poszło z górki. Jest, ale nieczynny… Czynny, ale w sezonie… Czynny, ale nikogo nie ma… Recepcjonistka jest, ale nie wiadomo gdzie… Trzeba zadzwonić, ale nie znam numeru… I tak dalej, aż do momentu, gdy w słuchawce odezwał się głos pani mówiącej, że za kwadrans przyjdzie. Udzieliła mi przez telefon wskazówek, jak dotrzeć. Prosto, prawo, lewo, znowu prosto i znowu lewo. Znalazłem się na wygwizdowie za miastem… Nie załamywać się. Kazano mi czekać pod bramą i będę czekał! Po trzech kwadransach przyjechała pani, zapaliła latarnie i moim oczom ukazał się wielki, zbudowany z bierwion bungalow. Wyglądał przyzwoicie. W środku jeszcze lepiej. Pani poodkręcała kurki, żeby ciepło z miejskiej kotłowni miało do nas lepszy dostęp. Oglądamy dom. Na górze kilka eleganckich pokoi z łazienkami, prysznicami, bajerami. Na dole hol, sala kominkowa, kuchnia, sala bilardowa, barek (pusty niestety) i pokój gospodarczy. Luksus w stylu alpejskiego pensjonatu. Skąd na takim zadupiu taki wypas? To dlatego, że w Morzu Ochockim jest ryba. W ogóle w Rosji jest jej dużo. Ludziska narzekają, że coraz mniej, ale z Europą nie ma co porównywać. W czasie sezonu zjeżdżają nadziani wędkarze i łowią tyle łososia, że nie nadążają wyciągać.

– Ile za pokój? – pytam nieśmiało i dostaję standardową odpowiedź, która brzmi identycznie w Gabonie, Argentynie i Nepalu.

– Jakoś się dogadamy.

W antropologii wstępowanie takich samych zjawisk lub zachowań w różnych, odizolowanych od siebie miejscach kuli ziemskiej nosi nazwę powszechników kulturowych i jest dowodem na to, że wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Cóż mogłem odpowiedzieć?

– Biorę!

Pani wręczyła mi klucz, życzyła dobrej nocy i – jak w horrorze klasy „B” – zostawiła samego w pustym domu. Zrobiłem to, czego nie robią bohaterowie takich horrorów. Położyłem się grzecznie spać.

Rano wstałem wesoły jak szczygiełek. Kąpiel, chleb, konserwa i na miasto. Pardon, jakie miasto?! Na Ust-Bolszerieck, co, tłumacząc na nasze, znaczy „ujście rzeki dużej”. Faktycznie rzeka była, ale jeszcze zamarznięta. Przespacerowałem się po dwóch ulicach, pomyszkowałem między blokami i po godzinie ogłosiłem koniec wycieczki. Byłem rozczarowany. Czyżby naprawdę nic tutaj nie było, tak jak w Pietropawłowsku? Niemożliwe. Przejdę się jeszcze raz. Jak zwykle miałem rację. Znalazłem coś, co jest ewenementem na skalę światową. Niniejszym wyzywam na pojedynek wszystkich obieżyświatów. Pokażcie mi podobną rzecz.

Tabliczka przybita na drzwiach niepozornego budyneczku ma wymiary 40 na 80 centymetrów. Przyzwoita tabliczka. Z nierdzewnej polerowanej stali. Akuratnie wygrawerowany napis oddaje powagę firmy: Spółka Akcyjna „Rostelekom”. Dalej idzie pełna nazwa i dokładny adres. Na koniec wielkimi wołami: godziny pracy 10.00–18.00, przerwa obiadowa 13.30–14.18. Stałem zachwycony przed zasypanym do połowy śniegiem barakiem i nie mogłem znaleźć sensownego komentarza. Dziś też nie mogę, poza stwierdzeniem, że warto było tu przyjechać. Potem pomyślałem, że równie ważną rzeczą jak przyjazd jest wyjazd i lepiej taki szczegół ustalić zawczasu. A nuż okaże się, że ostatni autobus właśnie odchodzi i następny będzie za tydzień.

Poszedłem na placyk pełniący rolę dworca i zacząłem węszyć. Ku mojemu zaskoczeniu w stojącej w pobliżu nieokreślonej budowli mieściła się kasa biletowa. Trzeba było odważyć się i wejść w długi, ciemny korytarz. W kasie za kratą siedziała – pod tym względem Kamczatka nie różni się od reszty świata – kasjerka. Najpierw poinformowała mnie, że autobus jest codziennie, a potem zapytała, co ja tutaj robię.

– Zwiedzam.

– Co tu zwiedzać?


Nie chciałem być niegrzeczny i nie powiedziałem jej, że mówi mi coś, o czym wiem od dobrej godziny. Od słowa do słowa ucięliśmy sobie pogawędkę, że życie jest ciężkie.

– Ale co człowiek może robić? – zafrasowała się kasjerka. – Kto kupi moje mieszkanie, skoro na klatce i tak kilka stoi pustych? Wszyscy jesteśmy zakładnikami tej Kamczatki. Trzeba dożyć do końca, bo nie ma człowiek dokąd pójść. Pan sobie jutro wsiądzie w autobus i w świat. Boże ty mój… – westchnęła z bezbrzeżnym smutkiem, a ja przypomniałem sobie, że te słynne słowa wypowiedział alkoholik Marmieładow w Zbrodni i karze: „a jeżeli nie ma już do kogo, nie ma już dokąd pójść! Przecie koniecznie trzeba, żeby każdy człowiek mógł choć dokądkolwiek pójść. Albowiem bywają takie dnie, kiedy nieodzownie trzeba pójść, choć gdziekolwiek bądź!”.

Pocieszyłem kobiecinę wymyśloną naprędce sentencją.

– Wszędzie jest tak samo.

– E tam – machnęła ręką. – Może i gdzie indziej też jest źle, ale na pewno nie tak jak tutaj.

Potem zmieniła ten smutny temat.

– Zaraz, a może pan szuka śladów tego swojego rodaka?

Zawstydziłem się i jako że wstyd jest ojcem kłamstwa, skłamałem.

– Skąd pani wie?

Uśmiechnęła się z wyższością, a ja wyszedłem z zagwozdką. Jakiego, do stu tysięcy diabłów, rodaka mam szukać? Fakt, że Polacy byli wszędzie w Rosji, ale po co mi jeździć za nimi aż tutaj? Trzeba było postanowić, co dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem. Dochodziło południe. Ze studiów nad mapą wiedziałem, że Ust-Bolszerieck, wbrew swojej nazwie, nie leży nad samym morzem. Ujście rzeki jest trochę dalej. Najpierw trzeba iść drogą siedem kilometrów i dojść do morza. Potem droga skręca pod kątem prostym na południe i po następnych siedmiu kilometrach wzdłuż brzegu dojdzie się do osady o nazwie Oktiabrski, czyli Październikowy. Wypadałoby się tam wybrać. Czternaście kilometrów równa się trzy godziny marszu.

Wracam do kasy i pytam się, czy jeździ tam autobus. Oczywiście, że jeździ. Rano i wieczorem. Ranny już pojechał, a wieczorny mi do niczego niepotrzebny, bo jak wrócę? Zanim dojdę i wrócę, zapadnie noc i zeżrą mnie białe niedźwiedzie. Nie pozostało mi nic innego, jak zrobić jeszcze jedno kółko po Ust-Boleszeriecku. Następnie bungalow i zdrowy sen. Miejmy nadzieję, że dzisiejsza noc też będzie spokojna.

Nazajutrz skoro świt wyruszam. Rezygnuję z autobusu, bo człowieka nie może spotkać nic lepszego niż samotna wędrówka po tundrze. Wychodzę z miasta i tą samą drogą, którą przyjechałem, kieruję się dalej na zachód. Po pierwszym kilometrze teren lekko opada i za pagórkiem dostrzegam wielką łopatę radaru. Chowam aparat do plecaka, by nie podpaść pod artykuł o szpiegostwo.

Pogoda taka sobie. Właściwie nie wiadomo jaka. Niebo szare, bez jednej szparki w jednolitej zasłonie chmur. Przede mną płaska równina porośnięta rzadkimi, rachitycznymi drzewkami, Marcowy śnieg, pomarszczony przez zimowe wiatry, nie jest już biały i puszysty.

Nabrał szarości nieba. Gdyby ktoś odwrócił świat do góry nogami, zamieniając ziemię z niebem, różnica byłaby niewielka. Brnę więc w tej szarości, za przewodnika mając ciemną nitkę drogi. Jest dobrze.

Po półgodzinie w perspektywie przede mną pojawia się ciemny punkt. To musi być samochód, bo szybko rośnie i ciszę zaczyna mącić warkot motoru. Kierowca mnie dostrzega, zwalnia i zatrzymuje się. Wielka terenowa toyota z przyciemnionymi szybami. Ilu ich jest tam w środku i czego chcą? Bzyczy elektryczny silniczek i szyba opada w dół. Jeden facet. Patrzy. A właściwie gapi się.

– Skąd?

Pokazuję za siebie w stronę miasta.

– Dokąd?

Tym razem pokazuje przed siebie.

Faceta widać rozsierdziła moja lakoniczność, bo zadaje pytanie całkiem niepasujące do tego miejsca.

– Po co?

Tuś mi bratku. Skoro pytania zadajesz, to znaczy że reprezentujesz pewien resort albo pewne służby. Odpowiadam więc, żem turysta i idę, ot tak, przed siebie, zwiedzać, oglądać i podziwiać. Gość orientuje się, że ma przed sobą nie normalnego turystę, ale cudzoziemca. Pytania mnożą się: skąd, gdzie się zatrzymałem, na jak długo…

– A wy czemu pytacie?

Facet wyjmuje legitymację i wyćwiczonym ruchem pokazuje tak, żebym nic nie zobaczył. Chowa ją do kieszeni, zastanawia się nad czymś i nagle zmienia ton. Staje się miły. Zupełnie jakby przestawiła się w nim jakaś wajcha.

– I co, podoba się u nas?

– Bardzo.

– No to powodzenia – zamyka szybkę i odjeżdża.

Co on za jeden? Skąd się wziął? Kto go tu przysłał? Smród spalin rozwiał się, a ja poszedłem dalej, mamrocząc sobie cichutko pod nosem toast, który spełnili w dalekim Klondike bohaterowie opowiadania Jacka Londona: „Za zdrowie wędrowca na szlaku. A konną policję pal licho!”. Pokrzepiony toastem szedłem dalej. Drzewa i krzaki zniknęły. Został pusty bezkres tundry. Pięknie się szło… Mój licznik, skalibrowany przez lata włóczęgi, podpowiadał, że niebawem powinienem dotrzeć do brzegu morza i droga skręci w lewo, na południe. I faktycznie, był zakręt pod kątem prostym, tylko morza nie było. Ki diabeł? Nie ma możliwości, abym zabłądził. Mapa, droga i kompas się zgadzają. Skręcać czy iść prosto w poszukiwaniu brzegu? Nie, lepiej trzymać się szlaku. Po jakichś trzystu metrach zauważyłem na poboczu ciemny kształt. Zbliżam się, patrzę… dziób łodzi. Schodzę z drogi, zanurzam się w śnieg i po kilku metrach pod nogami wyczuwam lód. A więc to tak! Tundra niezauważalnie przeszła w morze. Wszystkiemu winna bliźniacza szarość śniegu i nieba. Trzy żywioły: woda, ziemia i powietrze tak się splątały, że nie odróżnisz, który z nich jest który. Co za kraj!

Następne siedem kilometrów za mną. Im bardziej zbliżam się do tajemniczego Oktiabrskiego tym wyraźniej morze odcina się od lądu. Znać, że blisko jest ludzka siedziba, która wyrzuca z siebie wszelkie brudy, psując wodę. W oddali majaczą już jakieś kształty. Dochodzę do ostatniego zasiedlonego punktu na wschodnim wybrzeżu Kamczatki. U wejścia do osady stoi wysoka wieża obserwacyjna, na której widać żołnierza z lornetką przy oczach. Kogo wypatruje? Mnie?

Japońskiej inwazji? Czort jego znajet.

Teraz dopiero widać, że jestem na mierzei. Z jednej strony zamarznięta rzeka Bolsza, która gdzieś dalej wpada do morza. Z drugiej strony Morze Ochockie. Szerokość lądu to najwyżej pięćset metrów. Na tej wstążce zbudowano Oktiabrski. Trzeba go opisać, ale najpierw muszę wziąć głęboki oddech.


À propos nabrania w płuca powietrza, przypomina mi się wizyta w FSB. Tyle że wtedy postąpiłem na odwrót i wstrzymałem oddech. Zostawmy na moment Kamczatkę, bo historia jest warta opowiedzenia. Mogę powiedzieć o sobie, że jestem jedynym Polakiem, który wniósł pod dach rosyjskiej Służby Bezpieczeństwa kaganek oświaty. Na pewno mam w tym zbożnym dziele „kolegów”, którzy również zanoszą do FSB wiedzę, ale mój wyczyn nie nosił znamion przestępstwa z artykułu 130 paragraf 1 polskiego kodeksu karnego, czyli szpiegostwa. Otóż pewna pani z pewnej organizacji zajmującej się badaniami historycznymi tak zwanego okresu represji dowiedziała się, że wracam do Archangielska. Trochę ponad tysiąc kilometrów…

W związku z tym miała prośbę.

– Bo wydaliśmy taki zbiór, indeks właściwie, wszystkich represjonowanych w naszej republice – wskazała palcem dwanaście opasłych tomów, ładnie oprawionych, ze srebrnymi tłoczeniami. – I chodzi o to, że FSB w Archangielsku chciałaby mieć taki zbiór. Jakbyśmy mieli wysłać pocztą, nie wiem, ile by to musiało kosztować.

– Po co im? – wyrwało mi się.

Pani popatrzyła na mnie tak wymownie, że od razu zrozumiałem: ani ona nie wie, ani ja się nie dowiem. Co ja się tych książek natachałem! Owinięte papierem i przewiązane sznurkiem ważyły dobre dwadzieścia kilo. Do tego mój własny wór, torba z zakupami… Dźwigałem, kląłem pod nosem i przysięgałem sobie, że pierwszy i ostatni raz robię FSB jakąś przysługę. Niech sami sobie radzą. Ostatecznie paczka pojawiła się w Archangielsku i, zgodnie z instrukcją, trzeba było zadzwonić po numer – jakkolwiek by to nie brzmiało – kontaktowy. Rozmawiałem oczywiście nie ja. Do tej roli oddelegowałem Rosjankę. Wyłuszczyła sprawę. Ktoś po drugiej stronie wysłuchał i potem spytał, zupełnie nie na temat.

– A wy kto?

– Ja?

– Wy, wy!

Dziewczyna podała imię, otczestwo, nazwisko i zastygliśmy w oczekiwaniu.

Po pięciu minutach milczenia Ktoś odpowiedział.

– Zgadza się. Możecie przynieść.

Co się zgadzało i gdzie mieliśmy przynieść, tego nie powiedział.

Na szczęście każdy w Archangielsku wie, gdzie znajduje się siedziba tajnej policji. W samym centrum miasta, przy głównej ulicy. Wisi nawet stosowna tabliczka. Pojechaliśmy tam nazajutrz. Ja jako tragarz. Wcześniej zdarłem papier i związałem gołe książki sznurkiem, aby wyglądały na to, czym są, a nie na bombę. W duszy obiecałem sobie, że – aby nikt nie posądził mnie o cień zamiaru współpracy z tą instytucją – nie będę w środku oddychał. Zaczerpnąłem potężny haust powietrza i zablokowałem go w płucach… Dwa metry od wejścia jest barierka. Po prawej przeszklona budka ciecia-funkcjonariusza.

Nieprzyjemny. Patrzył z profesjonalnym draństwem. Moja towarzyszka powiedziała, że przynieśliśmy książki. Czekista powiedział, żeby je położyć na barierce. Dźwignąłem pakę – przypominam, że byłem na bezdechu – i w tym momencie ktoś wszedł z zewnątrz. Funkcjonariusz. Musiałem się cofnąć, żeby go przepuścić. Mój zapas powietrza się kończył. Cieć nacisnął guzik, zamek elektryczny zabrzęczał, funkcjonariusz otworzył bramkę w barierce i wszedł. Mijając się, przybili piątkę w sposób, w jaki robią to koszykarze z NBA po udanej akcji.

Po raz drugi podrzuciłem pakę na barierkę. On odwrócił się. Ona bez słowa wyszła. Ja bez tlenu rzuciłem się do drzwi. I to już koniec opowieści. Może wcale nie jest ciekawa, ale musiałem rozrzedzić tę Kamczatkę.


Większość czasu w Oktiabrskim przestałem w sklepie. To było jedyne miejscu, w którym można się było schronić. Dla zalegalizowania swojego pobytu w tej najdalej na południe Kamczatki wysuniętej placówce handlowej zamawiałem piwo i piłem obok grzejnika. Potem wyrzucałem puszkę do kosza, szczelnie zapinałem kurtkę i wychodziłem donikąd. Za trzecim nawrotem sklepowa spytała, czy zamierzam tu zostać na zawsze.

– Raczej wrócę do wielkiego świata – odpowiedziałem.

Westchnęła.

– Może zabierze cię jakiś samochód do Ust-Bolszeriecka. Dzisiaj Igor powinien jechać.

– Jaki Igor?

– Ten, co jeździ z mazutem.

– Aha.

Wolałem się nie przyznawać, że mam ambitny zamiar wrócić na piechotę. Pożegnałem się i ruszyłem na północ. Minąłem wieżę obserwacyjną, na której mnie z pewnością odnotowali i wrzuciłem tempo marszowe. Po trzech minutach dogonił mnie warkot steranego życiem silnika. Odwróciłem się i jakoś tak niechcący uniosłem rękę, właściwie to sama się uniosła i po chwili siedziałem w ciepłej kabinie kamaza. Kierowca nawet nie pytał, dokąd, bo i tak było wiadomo. Zresztą zgrzyt skrzyni biegów uniemożliwiał jakąkolwiek rozmowę. Dopiero na czwórce hałas ustabilizował się na kilkudziesięciu decybelach.

– Z Polski? O, blin, nikt mi nie uwierzy w domu, że wiozłem cudzoziemca. I to tutaj, na tym zapomnianym przez Boga i rząd zadupiu.

– U nas mówi się, że zapomnianym przez Boga i ludzi.

– Specjalnie tak mówię. Ludzie niestety pamiętają o tym miejscu. Znaczy nie ludzie, a suki, bandyci, skurwysyny, złodzieje, kanalie, taka ich w te i nazad mać!

– Co to za jedni? – spytałem zaciekawiony, bo u nas takie epitety zarezerwowane są raczej dla rządu, zaś Igorowi wyraźnie chodziło o osoby prywatne.

– Widziałeś? – Igor pokazał kciukiem za siebie.

W tyle podskakiwała wielka cysterna na mazut, ale jemu na pewno chodziło o Październikowy, który został za nami. Pokiwałem głową. Tak, widziałem, lecz to, co widziałem, jeszcze nie ułożyło mi się w głowie. Trochę mnie przerosło. Na przykład blok. Zwykły trzypiętrowy blok stojący pięćdziesiąt metrów od brzegu morza. Na oko połowa mieszkań jest zajęta. Reszta stoi pusta. Przez wybite okna do bloku wpada wiatr i hula po klatce schodowej. Wypalone drzwi, wyłamane futryny, wybite okna, powiewające stare, podarte firanki. Jak czuje się lokator mieszkający na drugim piętrze, kiedy w pokoju u sąsiada na trzecim na podłodze zalega śnieg? Jak ogrzać się w mieszkaniu, w którym za ścianą stukają niedomknięte drzwi? Czy jest sens sprzątać, odkurzać, podlewać kwiatki i planować zakup nowej meblościanki? Gołym okiem widać, że tu wszystko krzywi się, pęka, paczy… Żadna linia nie jest prostopadła ani równoległa. Każdego dnia trzeba zalepiać szpary. Zachowałem te obrazy dla siebie. Może Igor mieszka w jednym z bloków i niedawno wstawił nowe plastikowe okna. Bo i takie są tam mieszkania. Mimo wszystko ludzie wstawiają nowe okna. I blok wygląda jak jakaś koszmarna mozaika. Nowe, wybite, wybite, nowe… Nie będę go pytał, dlaczego wstawiają. Może mają nadzieję na zmianę? A może nie mają już żadnej nadziei? Igor wcale nie czeka na moją reakcję. Musi się wygadać.

– Ty wiesz, ile jest warta ryba, którą w ciągu roku wyławiają i przeładowują na naszej przystani?

– Kto łowi?

– No te kurwy, prywaciarze, oligarchy, łapownicy! Dziesięć miliardów rubli. Tu zawsze jest ryba. Stąd do Kuryli zarzucasz sieć i wyciągasz pełną. Ostatnie takie miejsce w Rosji. Dziesięć miliardów. Nie liczę kawioru, bo jakbym liczył, to by mi łeb ucięli. Wszystko ładują na ciężarówki i wiozą do Japonii, Korei i Chin.

– Chyba nie wiozą ciężarówkami, tylko statkami.

– Pewnie, że, bladź, statkami. Głupi nie jestem, w skrócie mówię, bo krew mnie zalewa. Popatrz na tę drogę.

– Nawet przyzwoita.

– Zimą się trzyma w kupie. Tu są takie sztormy, że woda ją zalewa. Domy też zalewa. Woda wsiąka, przychodzi zima i droga jak stół.

Potem zobaczysz, jak transport ruszy. Kiedy chcesz wywieźć tyle miliardów rubli, to kilkaset ciężarówek musi przejechać i droga idzie w pizdu. Ty jak myślisz, ile z tych miliardów zostaje tutejszym ludziom? – Znów nawet sekundy nie zaczekał na odpowiedź, puścił kierownicę i prawą pięścią uderzył w zgięcie lewej ręki. – O, taki chuj! Szkołę widziałeś?

Tak, szkołę też widziałem. Nawet ładny budynek. Trzyczęściowy, można powiedzieć. Pierwsza część jest odmalowana. Nad wejściem data budowy: 1957. Druga część w stylu tej pierwszej. Niestety nieukończona. Stoją mury, jest dach, słowem coś, co się nazywa stan surowy zadaszony. Parterowe okna zamurowane, żeby dzieciaki nie wchodziły. Widocznie był plan rozbudowy szkoły, ale zabrakło pieniędzy i dzieci. Po co zaczęto budować trzecią szkołę? Jest doklejona do tej drugiej. Postawiona, ach ten postęp, w innej manierze, nowocześniejszej i – prawdę mówiąc – nie bardzo pasującej do całości.

W tym przypadku mamy do czynienia ze stanem surowym niezadaszonym. Czyli będzie się waliło w odwrotnym porządku. Najpierw rozpadnie się to, co jest najnowsze, w stylu modern. W sumie krzepiąca konstatacja, jeśli na całą tę sprawę spojrzeć od strony filozoficznej. Stare postoi najdłużej.

Dojechaliśmy do Ust-Bolszeriecka. Igor, w ramach akcji oszczędzania hamulców i skrzyni biegów, wrzucił na luz i dotoczyliśmy się do rozjazdu. On pruł dalej, ja wracałem do bungalowu.

– Powodzenia – wyciągnął rękę. – Może nie jest aż tak źle, jak mi się wydaje… Może coś się zmieni.

– Na pewno.

– Nikt, nikt mi nie uwierzy, że wiozłem cudzoziemca – znowu rozsmakował się swoim szczęściem. – Aaaaaa… już wiem – klepnął się w czoło. – Ty pewno szukasz śladów tego Polaka, co tu siedział, nie pamiętam, czy za władzy sowieckiej, czy jeszcze wcześniej. Bunt nawet zrobił. Nie, to nie mogło być za Sowietów, bo wtedy więźniów tu nie trzymali. Znaczy się, za cara. No, bywaj.

Wyskoczyłem z szoferki i nim moja noga dotknęła kamczackiej ziemi, już wiedziałem, o kim mówili Igor i kasjerka. Maurycy Beniowski! Szedłem przez Ust-Bolszerieck z niezłomnym postanowieniem znalezienia Internetu. Już wczoraj szukałem, ale nie miałem tak silnej motywacji. Muszę dowiedzieć się wszystkiego o Beniowskim. Niestety. Kawiarenka internetowa była, ale kiedyś. Teraz, jak mi powiedziano, ludzie mają Internet w domach i kawiarenka splajtowała. Zamiast sieci znalazłem klub nocny „Afrodyta”, czynny, jak informowała tabliczka, w godzinach 10.00–6.00. Niestety, mimo że były godziny urzędowania, też było zamknięte. Wróciłem więc do siebie. Położyłem się na wyrko i porządkowałem myśli. Głównie zastanawiałem się, czy uda mi się opisać Oktiabrski. Wątpliwe, ale próbować trzeba…

Zacznę od widoku ogólnego. Przy wejściu do „miasta” widać wieżę wartowniczą. Już o niej wspominałem. Potem jest kilka bud. Nic ciekawego. Następnie sklep, w którym piłem piwo. Normalny, spożywczo-przemysłowo-papierniczy. Po lewej szkoła. O niej też już było. Wciąż idziemy drogą wjazdową, która bierze na siebie rolę głównej i jedynej ulicy. Wzdłuż niej bloki. Jeden, dwa, trzy, cztery i pięć. Szósty w budowie, ale coś mi się wydaje, że poniechano szalonych planów ukończenia. Bloki mamy zatem odfajkowane. Z prawej strony, między drogą a morskim brzegiem, plątanina wszystkiego. Domki, budki, garaże, psy na łańcuchach i psy luzem. Budowle sklecone są z desek, papy, blachy, dykty, drutu, skrzynek i części zapasowych.

Niemniej nie kpijmy z budowniczych. Kierowca Igor mówił, że wiejące tu wiatry zwalają z nóg. A budki stoją. Walą się natomiast nieliczne murowane domy. Dziwne.

Pomiędzy budkami poniewierają się różne rzeczy. Samochody na przykład. Jedne do góry kołami, a inne normalnie, kołami w dół, ale za to bez dachu. Obok pryzma desek wyciętych w lasach na północy i przywiezionych tu na zgnicie i zmurszenie. Są też dziurawe pontony albo amfibie bez napędu. Podwójnie niepotrzebne, bo ani na lądzie nie pojadą, ani po wodzie nie popłyną.

Po drugiej stronie mierzei w porcie leżą kutry i stateczki. Mniejsze na brzegu, większe na dnie. Raczej też nie wypłyną w rejs.

Co jeszcze? Wystający spod śniegu plac zabaw. Plątanina rur między kotłownią i blokami. Trzy elektrownie wiatrowe i zbiornik na mazut. Szpital. Wygląda tak sobie. Na jednym z baraków przyśrubowano wyblakłą tablicę: „Kulturalno-sportowe centrum Rybak”.

Cała miejscowość ma szerokość pięciuset metrów, długość kilometra. Z dwóch stron woda, z trzeciej tundra, z czwartej ujście rzeki do morza. To tyle. Opis wszystkiego, co znajduje się w Oktiabrskim, z powodu pory roku musi być niepełny, bowiem większość skryta jest pod śniegiem i na szczegóły trzeba poczekać do maja. Mnie już wtedy tutaj nie będzie.

Rano zdecydowałem, że trzeba się stąd zbierać. Łatwo powiedzieć. Wydzwaniam do mojej pani recepcjonistki, ale telefon odbiera dopiero po odjeździe rannego autobusu. Nie rzucam, broń Boże, żadnych oskarżeń – relacjonuję fakty. Przyszła po godzinie i bardzo żałowała, że muszę już jechać, bo tutaj jest tak ładnie i można odpocząć. Ale jak mus, to mus. Przy okazji poradziła już dziś zarezerwować pokój na sezon.

– Pomyślę.

– To co, rozliczmy się – powiedziała.

Z drżeniem serca czekałem na ten moment. Na ów nieuchronny finał słynnego „dogadamy się”. Zazwyczaj kończy się smutno. Tutaj, o dziwo, cena okazała się bardziej niż przystępna. Dogadaliśmy się.

Z radości zapłaciłem jeszcze za jedną dobę. Na noc nie było sensu wracać do Pietropawłowska. Z głupia frant spytałem, czy nie ma przypadkiem Internetu. Owszem, jak najbardziej. Wręczyła mi mobilne urządzonko na USB i już miałem kontakt ze światem. Jutro mam je zostawić na stole w kuchni, zamknąć drzwi. Klucz pod wycieraczkę i do zobaczenia.

Mając Internet i na Kamczatce można się czymś zająć. Szybko odnalazłem historię Beniowskiego, co i szanownym Czytelnikom polecam.

Znalazłem opis miasta Bolszeriecka, do którego Beniowski został zesłany. Trochę nawet podobny do tego, co zobaczyłem…

„Miasto to jest złożone z 500 blisko domów, regularnie pobudowanych, które jedną tylko formują ulicę i są zamieszkiwane przez Kozaków. Na południe od miasta tego, o strzelanie z armaty, widzieć się daje forteca, dość regularnie zrobiona, o pięciu bastionach, na każdym po cztery armaty. Otacza ją głęboka fosa. Mieszka w tej twierdzy gubernator, mając pod swoją komendą garnizon, zwykle z 280 ludzi złożony. Wygnańcy mieszkają o pół mili na zachód od miasta, pod lasem. W tym to miejscu miałem zakończyć życie i na nim miano mi wydzielić kawał roli, która mi kiedyś za mogiłę służyć miała”.

Zaraz, zaraz… Jeśli mieścina Beniowskiego nazywała się Bolszerieck, to znaczy, że musiała leżeć gdzieś tutaj, nad rzeką Bolszą. Opuszczam ubogi polski Internet i zapuszczam się w rosyjski. Kilka stron, kilka odsyłaczy i jest! Wygląda na to, że miejsce, do którego był zesłany Maurycy Beniowski – polsko-węgierski awanturnik, konfederat barski, podróżnik, facet, który zwiedził Japonię i rzekomy król Madagaskaru – to dzisiejszy Oktiabrski, do którego mnie wczoraj zaniosło. Nie, jednak nie tak. Im głębiej człowiek wchodzi w sieć, tym jaśniej. Tamtego Bolszeriecka dziś już nie ma. Leżał trochę dalej.

Oktiabrski to nic innego, jak port Czekawka, w którym Beniowski porwał statek i uciekł.

Ja ucieknę z tego końca świata autobusem. Może to mniej heroiczne, ale równie skuteczne. Przytulę się do szyby i pojadę wśród widoków i pejzaży, które są trudne do opisania, a jeszcze trudniejsze do zapomnienia.

W Pietropawłowsku pozostał mi do wykorzystania jeden dzień.

Trochę leżałem, patrząc w sufit. Trochę kręciłem się po mieście, usiłując rozwiązać zagadkę słupów podpierających pięciopiętrowe bloki. Doszedłem do wniosku, że bez tych słupów domy zawaliłyby się. Miałem rację i jej nie miałem. Owszem, zawaliłyby się, ale nie z powodu fuszerki tutejszych budowlańców, lecz w razie większego trzęsienia ziemi.

Na wieczór poszliśmy z kolegą Przemkiem, który każdego roku przyjeżdża na Kamczatkę pomagać w parafii, do sióstr, pograć w karcięta. Siostry nie mieszkały przy kościele, lecz w mieszkanio-klasztorze mieszczącym się w nieodległym bloku. Namówić je do gry nie było łatwo, bo, jak powszechnie wiadomo, gry karciane wiodą na pokuszenie. I faktycznie. Siostra Donata tak się rozochociła, że chciała rozegrać jeszcze kilka partii, jednak siostra Jana powiedziała stanowcze nie! Gra zbytnio ją wciąga, a to pierwszy krok ku zgubie.

Pokornie wróciliśmy na ostatni nocleg i żegnaj Kamczatko…

Jakie tam żegnaj! Kiedy człowiek mieszka w ciepłym miejskim domu, to wcale nie interesuje go, co będzie się działo za oknem.

A nazajutrz działo się bardzo dużo. W nocy znad Pacyfiku nadszedł cyklon i zdmuchnął plany wylotowe.

Cyklony są różne. Niekoniecznie muszą nieść ze sobą huraganowe wiatry. Ten nasz był „opadowy”. Wiać trochę wiało, ale nieszczególnie. Za to śniegu nawaliło w ciągu doby 78 centymetrów! Gdyby przyłożyć linijkę, to może nie jest wiele, ale wiatr tworzy z tego zaspy dwumetrowe.

Dla porównania przypomnę, że podczas naszej słynnej zimy stulecia w 1979 roku napadało 80 centymetrów śniegu i Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, wiodąca siła narodu, skapitulowała przed siłami natury.

Tutaj nic z tych rzeczy. Kamczatka jest przygotowana na takie kataklizmy. Najpierw miasto kuli się w sobie i przeczekuje najgorszy czas. Po kilku godzinach na ulice wyjeżdża ciężki sprzęt i rozpoczyna walkę. Z jednej strony biała ściana, z drugiej wielkie pługi śnieżne. Nikt nie chce ustąpić, ale, o dziwo, pod wieczór na ulicach pojawiają się pierwsze samochody. Główne drogi są już przetarte. Pługi i ludzie wciąż pracują. Mają nadzieję, że największy nawet cyklon musi się kiedyś zmęczyć. Człowiek nie poddaje się nigdy.

Wychodzę na dwór/pole (podwójna forma to ukłon w stronę Czytelników z południa Polski) i brnę po pas w śniegu pooglądać rozmiary kataklizmu.

W pobliskich blokach drzwi na klatki schodowe zasypane są dokumentnie, lecz samoobrona sąsiedzka już pracuje. Ludzie wyskakują z łopatami przez okna i drążą korytarze. Od środka – drzwi specjalnie otwierają się do wewnątrz – pracuje druga ekipa. Tunel spotyka się z tunelem. Potem ryją przejścia na podwórkach.

Ktoś podejmuje beznadzieją próbę odśnieżenia samochodu, ale choćby odkopał go całego, i tak sam nie da rady oczyścić parkingu. Dopiero nazajutrz wspólny wysiłek mieszkańców doprowadza do przebicia łączników z ulicami. Śnieg wciąż pada, lecz miasto powoli wraca do życia.

Nawet gdyby udało się nam dojechać na lotnisko, jesteśmy uziemieni. Wielki Airbus 330 to nie samochód, który może sobie pozwolić na ślizganie się po śniegu. Dla niego pas startowy musi być czarny, a na to pogoda jeszcze nie pozwala.

Czekamy w parafii. Odśnieżamy podwórko, chodniki. Z nudów i desperacji podejmujemy konspiracyjne wyprawy do sklepu po wódkę, którą pijemy w komórce obok plebani, nie chcąc naruszać powagi miejsca.

Drugiego dnia rano okna mojego pokoju zasypane są już do połowy. Pojawia się natrętna myśl, że nigdy nie przestanie padać.

I znów to samo. Odśnieżanie. Sklep. Zakup. Komórka.

Nadsłuchujemy wieści z lokalnego radia. Łowimy komunikaty z lotniska. Kolejne loty odwołane. Uziemiony Sachalin, Władywostok i wszystkie inne loty. Cały Daleki Wschód koczuje na lotniskach. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, kiedy to się skończy.

Trzeciego dnia śnieg zwalnia. Teraz to już nie tyle odśnieżanie, co kosmetyka. O dwunastej w południe losujemy, kto tym razem pofatyguje się do sklepu… I nagle radio podaje numer naszego lotu. Start za dwie i pół godziny.

Ludzie kochane, nie zdążymy! Na lotnisko, suchą drogą, jedzie się dobrą godzinę .


W panice dopinamy plecaki. Ręce się trzęsą. Niby byliśmy spakowani, ale przecież zawsze się wyjmie kosmetyczkę, ręcznik i jeszcze jakiś drobiazg. Samochód wykopany. Podjazd przetarty. Gaz do dechy. Ksiądz Jan zygzakuje po naszej bocznej uliczce. Na głównej ubity śnieg, kamczacki standard, więc można pruć. Przyjeżdżamy czterdzieści minut przed odlotem.

Na lotnisku dantejskie sceny. Przez trzy dni nazbierało się pasażerów z kilkunastu samolotów. Moskiewski jest pierwszy w kolejce do odlotu. Ludzie szturmują barierki w nadziei, że jakoś się załapią.

Obsługa lotniska razem z policją blokują własną piersią wejście do hali odpraw. Groźby krzyżują się z błaganiami.

– Muszę lecieć…

– Nie mogę czekać…

– Już jestem spóźniony…

– Bądźcie ludźmi…

– Co to za porządki…

– Czyja to wina, nie moja…

– Co mnie obchodzi cyklon…

Nasze bilety, niby pługi śnieżne, żłobią tunel w tej ciżbie. Jeszcze kontrola bagażu, usadowienie się na swoim miejscu, poużalanie się nad tymi biedakami, którzy muszą tu zostać i czekać na swoje samoloty… I to jest już naprawdę koniec Kamczatki.

Ach, byłbym zapomniał. Andriej wygrał tamtą Berengiję w 2012 roku. Trzysta tysięcy rubli nagrody poszło na fundamenty nowego domu. Wygrał też w następnym roku i jeszcze w następnym. Za tę ostatnią zgarnął niebagatelne trzy miliony. Jeśli miałbym komuś zazdrościć, to właśnie jemu, bo zarabia na swoich marzeniach. I to gdzie? Na Kamczatce, która dla wszystkich innych wydaje się ostatnim miejscem do życia.

Co wy wiecie o Rosji

Подняться наверх