Читать книгу Co wy wiecie o Rosji - Jacek Matecki - Страница 8
PUSTELNIA NILA – OSTASZKÓW
ОглавлениеOstatnie kilkaset metrów przypomina przejście przez wielką soczewkę. Zza zakrętu drogi, zza sosen, wyłania się biała bryła klasztoru. Sprawia wrażenie, jakby nie należał ani do ziemi, ani do nieba.
Od góry, powstrzymując przed odlotem w przestworza, dociskają go złote kopuły wież. Od dołu przed zatonięciem w błękitnym odmęcie wody chroni płaskie kółko wyspy pływającej po tafli jeziora. Widok jest szeroki. Przestrzenny. Lecz im bliżej podchodzisz, tym bardziej świat zaczyna się zwężać. Najpierw grobla. Potem mostek. Obraz skupia się, a ty, jak promień światła, kierujesz się w tunel bramy.
Zanim wejdziesz, powinieneś się zatrzymać przed dwujęzycznymi, polsko-rosyjskimi tablicami. Niektórzy z wchodzących nawet nie rzucą okiem. Sądzą, że ich to nie dotyczy.
„W tym monasterze w okresie IX 1939 – V 1940 więziono funkcjonariuszy Policji Państwowej i Policji Województwa Śląskiego, Straży Granicznej i Straży Więziennej oraz żołnierzy żandarmerii, Korpusu Ochrony Pogranicza i innych formacji Wojska Polskiego. 6311 z nich skazano na śmierć. Miejscem mordu był Kalinin (Twer). Następnie, latem 1940 r., przywieziono do Ostaszkowa żołnierzy Wojska Polskiego z Litwy i Łotwy, a w latach 1944–1945 żołnierzy Armii Krajowej. Cześć pamięci wszystkich zamordowanych i umęczonych więzionych tu Polaków. Rodacy.”
Teraz można już przekroczyć bramę, by zaraz za nią – wciąż posługując się metaforą uwięzionego w soczewce promyka światła – rozproszyć się na terenie klasztornym. Dookoła cerkwie, mury, długie, piętrowe budynki, przybudówki. Część z nich to odmalowane fasady. Wewnątrz wciąż trwa remont kapitalny. Tuż przy wejściu rząd budek z dewocjonaliami. Jest nawet kontener z posterunkiem policji.
Do wyboru są dwie drogi. Można iść prosto na plac, przy którym piętrzy się główna świątynia. Osoby mniej związane z Bogiem mogą okrążyć wielki kompleks klasztorny, podziwiać otaczające go jezioro i ewentualnie potem odwiedzić cerkiew. Reszta terenu jest zamknięta dla pielgrzymów. To miejsca niedostępne dla świeckich. Klauzury trzeba przestrzegać. Rosjanie mają nawet takie powiedzenie: ze swoją regułą do cudzego klasztoru się nie pchaj.
Na razie stoję obok bramy i obserwuję ruch pielgrzymów. Do głowy przychodzi mi porównanie z lotniskiem. Ono też niby jest otwarte na oścież, ale kiedy zrobisz krok w niewłaściwą stronę, natkniesz się na barierkę i tabliczkę z napisem, że strefa niedostępna. Lotnisko jest po to, żeby ludzie odlecieli do innego miasta i w gruncie rzeczy nie powinien ich interesować wygląd lotniskowych bebechów. Z klasztoru odlatuje się jeszcze dalej i tu także, w trosce o bezpieczeństwo pasażerów, zaplecze wieczności jest schowane…
Kawał czasu zajmowałem się tą metaforą, aż wyczerpałem ją do cna i zadzwoniłem do ojca Piotra, który ma się mną opiekować. Zostałem mu polecony przez ważne moskiewsko-warszawskie czynniki. Wiem o nim tyle, że jest kimś w rodzaju ministra spraw zagranicznych klasztoru. W poprzednim życiu był pułkownikiem milicji. Odbiera telefon i rzeczowo instruuje mnie, jak do niego trafić. Najpierw w stronę głównej cerkwi. Naprzeciw jest budynek z kamiennymi schodami.
Na tych schodach mam poczekać. Najdalej za jakieś dziesięć minut będzie.
Te dziesięć minut wykorzystam na wyjaśnienie pewnej nieścisłości, która zakradła się do tekstu wyrytego na tablicach przed bramą. Zgodnie z topologią polskiej martyrologii jeden z sowieckich obozów, w którym trzymano polskich jeńców, mieścił się w Ostaszkowie. To niby tutaj. Tyle że klasztor leży dwadzieścia pięć kilometrów od tej mieściny. Najbliższa wioska nazywa się Świetlica i może ta nazwa nie pasowała do tego, co się tu stało…
Z Ostaszkowa dojechałem autobusem. Nie była to moja najbardziej wyczerpująca podróż w Rosji, wszystkiego pół godziny jazdy, ale z pewnością najdziwniejsza. Autobus do Świetlicy odchodzi dwa razy dziennie. Odczekałem swoje na dworcu i razem z rzeszą emerytów przypuściłem szturm na drzwi. Ci emeryci to działkowicze wybierający się siać i orać na swoich poletkach. Choć wyglądają tak licho jak monety dziesięciokopiejkowe, o miejsce walczyć potrafią. Też nie jestem ułomek, lecz zabrakło mi doświadczenia i w czasie przepychanki popełniłem błąd taktyczny. Już będąc w środku, wór podróżny nieopatrznie postawiłem na podłodze. Emeryci wciąż parli. Gdyby nie to, że sporą część energii tracili na przekleństwa i narzekania, byliby rozsadzili pojazd. Wór zahaczył się o siedzenie i zablokował moje nogi. Tymczasem reszta ciała, poddana olbrzymiemu ciśnieniu, powoli przesuwała się w kierunku tyłu autobusu. Mogłem trzymać się kurczowo podeszwami podłogi albo dać się ponieść fali. W pierwszym przypadku ludzki strumień rozerwałby mnie na strzępy. W drugim ryzyko było mniejsze, uniósłbym się po prostu w powietrze. Wreszcie stało się to, co nieuniknione. Podeszwy butów oderwały się od podłoża i zacząłem lewitować. Oczywiście nie naruszałem żadnych praw fizyki. Leżałem na steranych życiem grzbietach emerytów i w tej pozycji opuściłem miasto.
Po dziesięciu minutach na pierwszym przystanku część pasażerów wysiadła, a ja spłynąłem w dół. Na kolejnym postoju zrobiło się prawie pusto i do samej Świetlicy miałem pełen komfort. Siedziałem koło kierowcy i nawet zamieniłem z nim dwa zdania na temat braku kultury pasażerów.
Od przystanku autobusowego trzeba przejść jeszcze kilometr piaszczystej drogi. Dla porządku dodam, że klasztor nazywa się Pustelnią Nila. Nil był mnichem, ascetą i pustelnikiem, który się tu osiedlił w 1528 roku, żeby uciec od marności tego świata. Umartwiał się w sposób wielce osobliwy. Nie kładł się i nie siadał. Spał, podparłszy się na dwóch kijach wsuniętych pod pachy. Niestety wytchnienia od ludzi nie zaznał, bo zaczęli się zbiegać do tego świętego męża i tak powstał klasztor. Klasztory prawosławne dzielą się na dwa rodzaje: misyjne i kontemplacyjne. W przeciwieństwie do chrześcijaństwa zachodniego nie ma tu zakonów o różnych regułach. Klasztory misyjne to takie, które otwierają się na świat zewnętrzny. Były i są ogniskiem cywilizacji i kultury w swoim rejonie. Nil chciał klasztoru kontemplacyjnego, gdzie mógłby oddawać się modlitwie, ale wyszło inaczej. Klasztor, który stworzył, stał się jednym z silniej oddziałujących centrów tego rodzaju na Rusi.
Więcej opowiem przy innej okazji, bo oto nadchodzi ojciec Piotr. Wysoki, trzyma się po oficersku i jest po żołniersku jowialny. Wyraźnie coś tą zamaszystością i dziarskością maskuje. Za jakiś czas dowiem się, że jest chory na serce i czeka go poważna operacja. Odgaduje, że jestem zmęczony po podróży, więc prowadzi mnie do celi. Potem, powiada, pomyślimy o kolacji. Przekraczamy furtę klauzury. Za nią drugi dziedziniec zamknięty z każdej strony fasadami klasztornych budynków. Stąd kolejnymi bramami można przejść jeszcze dalej. Dziedziniec szybkim krokiem przecinają zmierzający w różnych kierunkach mnisi, furkocząc czarnymi habitami, które po rosyjsku nazywają się riasa.
Wchodzimy do jednego z gmachów. Ciemny korytarz. Po obydwu stronach drzwi. Skojarzenie trochę więzienne. Otwierają się moje… Pokoik jak w tanim hotelu. Tapczan, szafka nocna, krzesło. Tycia łazienka. Małe okno wybite w metrowej grubości murze. Ojciec Piotr odchodzi do swoich zajęć.
Coś się zaczyna ze mną dziać. Niby do ciszy jestem przyzwyczajony, tyle że co innego bzyczący miliardem komarów spokój lasu, szum brzegu morskiego czy głucha trwoga tundry. Tutejsza cisza nie jest zaprzeczeniem hałasu. Dookoła kręci się wielu ludzi. Nawet widzę ich za oknem, ale nikt i nic nie wydaje żadnych dźwięków. Nic do mnie nie dociera. Komórka straciła zasięg. Tutejsza cisza jest ciszą samą w sobie. Niepoznawalną.
Kładę się na tapczanie. Po minucie wstaję. Rozpakowuję rzeczy. Dopiero teraz zauważam brak szafy. Widocznie niepotrzebna.
Wpycham wszystko na powrót do wora. W łazience na zlewie zostawiam kosmetyczkę. Znów na tapczan i znów po minucie do pionu. Wpadam w panikę. Wyjść na zewnątrz? Jakoś nie wypada szwendać się po dziedzińcu między mnichami. Może pomyśleć o czymś?
O czym? Ten spokój jest nienaturalny. Nie można się przy nim skupić. Jakbym leciał – przyplątała się do mnie ta lotnicza metafora – samolotem i nagle zgasły silniki.
Na szczęście przychodzi ojciec Piotr i zabiera mnie na kolację. Przedstawia swojego asystenta, ojca Antoniego. Młody człowiek. Ten z kolei trzyma dystans, jakby bał się kontaktów z kimś z wielkiego świata.
Przechodzimy przez dziedziniec. Stołówka jest dokładnie naprzeciw moich okien. Ładna mi stołówka. Sala długa na trzydzieści metrów z hakiem, wysoka na jakieś osiem. Przez całą jej długość ciągną się dwa rzędy masywnych drewnianych stołów. Na nich poustawiane w równych szeregach metalowe miski i kubki. Stu chłopa może się tu najeść i nikt nikomu nie będzie przeszkadzał. Trapeznaja nazywa się to pomieszczenie. W Polsce refektarz.
Teraz jest pusto. Na końcu jednego stołu, tuż przy wejściu, nakryte dla czterech osób. Siadamy i oczom nie wierzę. Zdarzało mi się jadać dużo i smacznie, w eleganckich restauracjach, ale w takiej uczcie jeszcze nie uczestniczyłem.
Łosoś surowy, łosoś wędzony, łosoś gotowany, ryby smażone, wędzone, gotowane, klopsiki z ryb, pierożki faszerowane grzybami, owocami, jagodami i serem, placuszki z jabłkami, grzybami, kasze, ziemniaki zasmażane i gotowane, adżyka, leczo, grzybki marynowane i solone, ogóreczki kiszone i solone, kapusta kiszona, czosnek kiszony, sery białe, miód, dżemy, konfitury, kompot, kwas chlebowy, wszystkiego chyba nie wymieniłem… Mięsa mnisi nie jadają.
Półtora roku wcześniej stołowałem się w innym klasztorze. Inna trapeznaja, biesiadnicy, menu… Sto kilometrów na południowy wschód od Archangielska leżą Chołmogory. Jedno z ważniejszych miejsc dla prawosławia na północy. Samo miasto jeszcze w końcu XVI wieku było stolicą północy. Wtedy Archangielsk nazywał się Nowymi Chołmogorami. Tu mieściła się siedziba północnego biskupa i tu powstał olbrzymi klasztor, który promieniował na całe Pomorze.
Dziś to ruina, tak zresztą jak miejscowość wokół niego. Bolszewicy systematycznie niszczyli klasztor i świątynie. Gdy przyszli, zabrali się z właściwą sobie zajadłością do profanowanie tego miejsca. Założyli tu pierwszy w kraju robotników i chłopów łagier. Nie Sołowki – jak podaje literatura przedmiotu – mają ten wątpliwy zaszczyt, a właśnie Chołmogory. Stąd poszedł transport pionierów Archipelagu Gułag na Wyspy Sołowieckie, by założyć tam słynną na cały kraj katownię. Znajdzie się i polski akcent, bowiem zastępcą naczelnika łagru był niejaki Kwieciński, który – powołuję się na informacje uzyskane od archangielskiego historyka – kiedy naszła go chandra, dla poprawy nastroju zabijał kilku więźniów.
Dziś tę chołmogorską ruinę dźwiga ku górze jeden człowiek, ojciec Leontij. Do pomocy ma dwóch rozbitków życiowych, którzy dopłynęli tu z odległych rejonów Rosji. Za łyżkę strawy, kąt do spania i Słowo Boże pomagają w odbudowie. Z dawnych olbrzymich gmachów, które można obejrzeć na zdjęciach w skromnym muzeum, pozostały gołe ściany głównej cerkwi i dwa niewielkie budyneczki. Ojciec Leontij ma także w swoim komputerze króciutki film z roku 1919 nakręcony przez… Kanadyjczyków, którzy walczyli tu z bolszewikami. Chołmogory to była moja pierwsza wizyta w prawosławnym klasztorze. Ojciec Leontij oprowadził, pokazał, wytłumaczył. Jakiś czas później wpadłem znowu, żeby pooddychać atmosferą tego miejsca i popatrzeć, co się zmieniło i jak sobie radzi człowiek, który bliski jest ideału mnicha. Odważyłem się zapytać, czy można będzie jeszcze zajrzeć i pomieszkać tu przez jakiś czas. Nie ma problemu. Znajdzie się nawet pokój. Przyjechałem podczas postu.
Najpierw pomocnicy zaprowadzili mnie do pokoju gościnnego. Wyszliśmy z budynku, w którym mieszkał ojciec Leontij i pomostem z desek ruszyliśmy w stronę piętrowego baraku. To, jak mi wyjaśniono, pozostałość po kołchozowym majątku, który państwo przekazało cerkwi. Barak wygląda tak sobie. Większość okien zabita dechami.
W środku jeszcze gorzej. Na parter w ogóle nie można się dostać, bo wszystko zawalone kłębowiskiem rozbitych mebli, beczek, dech i czym tam jeszcze. Po rozchwierutanych schodach idziemy na górę. Tam trochę lepiej – biegnącym na przestrzał korytarzem da się przejść, jeśli uważać, na co się stąpa. W mijanych pokojach piętrzą się ławki i łóżka. Wcześniej była tu szkoła z internatem. Przez szpary w deskach sączy się światło, tworząc nastrój niezłej scenografii do średniej klasy horroru. Jutro zrobię tu jedno z moich najlepszych rosyjskich zdjęć.
Pokój znajduje się na końcu korytarza. Nocą, o czym lojalnie uprzedzał mnie ojciec Leontij, jest ciemno. Prąd doprowadzono jedynie do mojego pokoju. Oczywiście dostanę latarkę, bo gdyby wypadło mi iść do toalety, to bez niej mógłbym pobłądzić.
– Czyli będę tu sam?
Brak odpowiedzi stanowił aż nadto wymowną odpowiedź. Sam w takiej wielkiej budzie? Ludzie kochane, toż ja tu skonam ze strachu… Trzymam jednak fason. Wreszcie otwierają moją komnatę. Trzy łóżka z materacami, stół i krzesło! Centymetr kurzu na wszystkim.
– Kolacja za godzinę – poinformował jeden z pomocników.
– To może ja do tego czasu odkurzę?
– Przydałoby się.
Poszliśmy po odkurzacz i wielki grzejnik, żebym nie zamarzł.
Odkurzacz najbardziej przydał się do wyłapywania much, które – obudzone ciepłem – powyłaziły ze swoich zimowych nor. O oznaczonym czasie poszedłem na kolację. Niech mi Pan Bóg wybaczy, że nie zapamiętałem imion dwóch pomocników ojca Leontija. Zapisałem w notatkach, a notatki zginęły… Wyższy z nich, chudszy i jakby bardziej rozgarnięty, pełnił funkcje kucharza. Ten drugi, troszkę wolniejszy w myśleniu, był podkuchennym. Obierał, kroił, dorzucał do pieca i zmywał naczynia. Posadzono mnie przy prostym, ledwo oheblowanym stole. Przede mną głęboki talerz. Obok łyżka. Naprzeciw mnie usiadł ten mniejszy. Czekaliśmy na mnicha. Przyszedł, zmówił modlitwę, pobłogosławił i wtedy ten większy postawił na stół wazę z zupą.
Nazwać ją trzeba jarzynową, bo pływały w niej marchewka, pietruszka, trochę grochu i kapusty. Kucharz rozlał do talerzy i jedliśmy.
Potem na stół wjechała micha z gotowaną kapustą i koszyk z chlebem. Jak post to post. Ryba będzie w sobotę.
Wstałem od tego posiłku bardzo lekki i ciężkim krokiem, z latarką w ręku, poszedłem do swojego pokoju. Schody się chybotały, cienie rupieci tańczyły po ścianach, podłoga skrzypiała, szczury popiskiwały. Byłem sam w ciemną noc w wielkim baraku, kilkaset metrów od żywych ludzi. Gdy zamknąłem się w pokoju, dręczyła mnie jedna natrętna myśl: czy przyjdą? Kto? Oni! Bohaterowie horrorów.
Teraz jestem w Nilowej Pustelni, niczego się nie boję i ucztuję. Spożywaliśmy – w dosłownym znaczeniu tego słowa – dary boże. Wszystko, prócz łososia, było swoje, własne, klasztorne, stąd! Żadne tam eko. Proste i zwyczajne. Niedaleko od nas, przy drzwiach do kuchni, stał mistrz, który to przyrządził. Jeden jedyny gruby mnich w klasztorze. Kucharz! Przepasany fartuchem, spoglądał na nas bez większego zainteresowania. Wiedział, że smakuje.
Oj, smakowało. Najbardziej chleb. Potem miód. Na trzecim miejscu wszystko inne. Są na świecie restauracje, w których dadzą dobry stek. Co z tego, jeśli dołożą frytki z chemicznych ziemniaków? Podadzą niezłe ragoût, ale grzybki już nie te. Zebrane w wyciętym lesie. Nie ma takiej knajpy, w której wszystko jest dobre. Oprócz, rzecz jasna, trapeznej w Nilowej Pustelni. Jeśli kogoś z nas spotka w przyszłym życiu nagroda i pójdzie do nieba, niech od razu prosi o wikt stąd właśnie.
W czasie posiłku ojciec Piotr opowiadał o historii klasztoru. Nieuważnie słuchałem i później musiałem nadrabiać braki, wypytując małomównego kierownika muzeum ojca Aleksieja.
Koniec kolacji. Żegnam się z ojcami. Już wiem, jak trafić do siebie, więc nie trzeba mnie odprowadzać. Kontakty z mnichami mają tę dobrą stronę, że nikt ci głowy nie zawraca ponad konieczność. Zrobiliśmy, zjedliśmy, omówiliśmy sprawę i wystarczy. Rozejdźmy się do swoich myśli i modlitw.
Poszedłem na spacer. Ciemniało, ale bez obaw, na wyspie człowiek nie zginie. Ostrożnie uchyliłem bramę, która wiodła za mury i wymknąłem się. Wcześniej oczywiście spytałem, czy mogę chodzić swobodnie po terenie. Ojciec Piotr kiwnął głową. Ojciec Antoni wydawał się tym nieco zgorszony.
Obszedłem wyspę w pół godziny. Ma kształt litery Q. Ogonkiem jest taka wypustka, półwysepik, na którym stoją zabudowania folwarczne. Podczas spaceru dokonałem pobieżnego oglądu. Tajemnice folwarku poznałem dopiero za trzecim pobytem, kiedy ja się oswoiłem z klasztorem i klasztor ze mną. Obserwacja uczestnicząca się to nazywa.
Zarządzany jest folwark bardzo przytomnie, acz nieco po staroświecku. Pracują w nim „cywile” stanowiący lud roboczy i średni szczebel zarządzania. Większość robotników zatrudnia się sezonowo, kiedy jest praca w polu, w szklarniach i przy nieustającej odbudowie klasztoru. Przyjeżdżają z głębi Rosji, z Mołdawii, Ukrainy i Bóg raczy wiedzieć, skąd jeszcze. Pewnego razu podsłuchałem rozmowę trzech takich dżentelmenów raczących się nielegalnie piwem. Podsłuchałem, to za dużo powiedziane, bo nijak nie można ich było zrozumieć. Wyłowiłem kilka znajomych słów. Nawet jakby polskich. Zapytałem, skąd są. Okazało się, że z najbardziej tajemniczej postsowieckiej krainy, czyli z Naddniestrza. A w jakim języku mówią między sobą? Odpowiedź niejednego etnografa by zdziwiła.
– Takim, jak u nas we wsi.
– I jeszcze w sąsiedniej – dodał drugi.
Jąłem dociekać, z jakich języków składa się ta ich mowa. Ustalili, że z ukraińskiego, rosyjskiego, rumuńskiego, mołdawskiego i jeszcze jakichś, co do których sami nie mieli pewności.
– Ojciec mówili, że z tureckiego – znów dodał ten drugi, który był najmłodszy i najmniej kumaty, w związku z czym ganiał po piwo, które sponsorowałem.
Pogadaliśmy o marnym życiu nad Dniestrem. Tak ciężkim i tak pełnym złodziei, że aż tu muszą jeździć za chlebem. Ale nie narzekają. Mnisi płacą jako tako, a co najważniejsze, pieniądze wydają dopiero na koniec roboty, tak że człowiek nie ma okazji przepić. Ten drugi zauważył, że niektórzy przepijają w powrotnym pociągu.
– Bywa – kiwają głowami – ale na to już nikt nie poradzi.
Ważne przede wszystkim, że klasztor zapewnia wikt i dach nad głową. Robotnicy stołują się we własnej kuchni prowadzonej przez mnichów-kucharzy. Zajrzałem tam kiedyś i trafiłem na sytuację zgoła nietypową. Jeden kucharz gonił ze ścierką drugiego, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Odkryłem, że tam pracują trochę innego kalibru zakonnicy niż ci dostojnicy, z którymi dotychczas się kontaktowałem. Proste wiejskie chłopaki w przybrudzonych riasach, których nie zobaczysz w orszaku archijereja podczas świąt cerkiewnych. Szkoły pokończyli podstawowe i przyszli tu. I jedni, i drudzy są potrzebni.
Taki na przykład ojciec Piotr do swego milicyjnego wykształcenia dokłada doktorat z teologii, który robi, o dziwo, w Kijowie. Ojciec Antoni, zanim tu trafił, skończył dwa fakultety.
Dokończmy omówienie spraw cywilnych. Oprócz robotników sezonowych są i tacy, którzy zakotwiczyli tu na dłużej. Podobni do tamtych dwóch z Chołmogor. Rozbitkowie, którzy nie mają się gdzie podziać, a mają jeszcze na tyle samozaparcia, że przedkładają takie życie nad moskiewski rynsztok. Podglądałem ich w kotłowni. Mordy zatwardziałych wyrokowców, jakie można zobaczyć na listach gończych wiszących w miejscach publicznych. Klasztor przed przyjęciem takiego indywiduum robi wywiad na zaprzyjaźnionej komendzie policji w Ostaszkowie, czy, jak to się określa w korporacjach, aplikujący o pracę człowiek nie jest aby poszukiwany. Jeśli nie, to zapraszamy, nawet jeśli dopiero wczoraj wyszedłeś z więzienia. Właśnie tacy dorzucają drwa do klasztornego pieca.
Natomiast kadrę kierowniczą folwarku stanowią mnisi. Rządzą twardą ręką. Kontrolują wszystko, od przepływu gotówki do moralnego prowadzenia się ludu roboczego… Wiele przecieka im między palcami i co chwila trzeba wykazać się menedżerską sprawnością. Ja sam, razem z ojcem Antonim, kiedyśmy się już lepiej poznali, biegaliśmy po lesie, łapiąc zagubione krowy. Innym razem, przed wyjazdem na zakupy do miasta, szukaliśmy po całym klasztorze gotówki na masło. Na szczęście coś tam się znalazło w kasie cerkiewnego sklepiku.
Utrzymanie tego całego kompleksu kosztuje niemało. Kilkudziesięciu mnichów. Kilkuset pracowników. Sam prąd pożera 400 tysięcy rubli miesięcznie. Drewno na opał – dwa tysiące dziennie. Miesięczny koszt utrzymania klasztoru – tak mi powiedziano i tak to puszczam w obieg – dwa miliony rubli. Wedle kursu z połowy roku 2013 było to około 200 tysięcy złotych. Patrząc na ogrom klasztoru, wydaje się niewiele.
Przychód zapewniają głównie pielgrzymi, tłumni latem, a nieliczni zimą i jesienią. Zarobek jest też z produktów rolnych sprzedawanych w kilku moskiewskich supermarketach. Wzięciem cieszy się leczo, którego mnisi produkują pięć tysięcy słoików rocznie. Tłoczą nawet wino. Mówiąc między nami, pochodzi z południa, ale marka Nilowej Pustelni ma wartość sama w sobie, więc warto stosować taki mały kancik, choć lepiej nazwać to chwytem marketingowym. Na podobnej zasadzie mnisi sprzedają paprykę, którą sprowadzają z Krasnodaru.
Czy państwo coś daje? O brzęczącej monecie nic nie wiem, ale dary w naturze sam widziałem. Jednego dnia na dziedziniec, przed wejściem do głównej świątyni, zajechała ciężarówka. Na pace leżały drzwi, a właściwie wrota. Wysokie na cztery metry, szerokie na dwa z kawałkiem. Dźwigiem wyładowano je na ziemię. Kręciłem się w tłumku gapiów składającym się z mnichów i pracowników cywilnych. W grupkach komentowaliśmy wydarzenie.
– Pewnikiem to wrota do cerkwi. Solidne, żelazne, z kutymi ozdobami. Pancerne. Ile toto może kosztować?
Wstawione miały być na miejsce drewnianych, też niczego sobie, jednak nie tak imponujących. Przyszedł ojciec Antoni, który w międzyczasie awansował w hierarchii klasztornej i teraz miał dużo do powiedzenia. Mnisi i robotnicy rozeszli się do swoich zajęć. Antoni obejrzał wrota i kopnął je kilka razy czubkiem buta. Widać przeszły próbę, bo kiwnął głową i zaczął omawiać kwestie montażu. Spytałem, kto wyprodukował takie cudo.
– Zakłady kolejowe w Twerze. To ich podarunek dla klasztoru.
Zakłady istnieją już ponad sto lat i są monopolistą wagonowym na rynku rosyjskim i państw okolicznych. I tak, kopiejka do kopiejki, uskłada się sumka na utrzymanie klasztoru.
Początki były ciężkie. Jest nawet legenda założycielska opowiadająca o trudnych początkach. Gdy w latach dziewięćdziesiątych pierwsza grupa mnichów przybyła do klasztoru, nie było tu nic. Nawet spać nie było gdzie. Zaczęli sprzątać, omiatać, odgruzowywać. Dobrzy ludzie z sąsiednich wsi przynosili jedzenie… Przynosili też to, co udało się uratować z bolszewickiej zawieruchy. To, co było poukrywane na strychach, w piwnicach, w chlewach. Aż dziw, ile przetrwało siedemdziesiąt lat. Szaty liturgiczne, księgi, naczynia. Dziś można je oglądać w muzeum, gdzie kustosz ojciec Aleksiej z dumą pokazuje eksponaty.
Doprowadzali więc braciszkowie do porządku klasztor, ale praca przerastała ich siły. Pieniędzy żadnych, a do bramy co chwila kołacze ktoś z rachunkiem. Nie było już skąd brać. Nadszedł dzień – może nie bankructwa, boć przecie wiara nie może zbankrutować – ale czegoś strasznego… I wtedy znaleźli worek. Leżał w cerkwi obok ławki, w której zwykł siadywać Nieznajomy. Pojawił się w klasztorze kilka dni wcześniej. Nie chciał powiedzieć, skąd jest ani dokąd zmierza.
Zatrudnili go w sadzie. Przepracował tydzień i zniknął. Został po nim worek. Widocznie Nieznajomy zapomniał. Gdzie go teraz szukać?
Zawołali przeora, rozsupłują węzły… a tam pliki banknotów. Nigdy nie odnaleźli Człowieka Który Zapomniał Torby. Klasztor został uratowany.
Kończę wieczorny obchód i wracam do celi. Choć to niemożliwe, jest jeszcze ciszej. Jestem pewny, że nie zasnę i szukam jakiejś stosownej książki w moim czytniku. Przerzucam elektroniczne teksty, nie mogąc się na żaden zdecydować. Potem budzę się o dwunastej w południe. Przespałem czternaście godzin. Ostatni raz spałem tak – jak dziecko – kiedy byłem dzieckiem.
Tak mijał dzień po dniu. Cisza. Posiłki. Rozmowy. Spacer po lasach wokół jeziora. Trochę usiłowałem myśleć, ale nie bardzo mi się chciało. Zwykłe, bezrefleksyjne patrzenie było lepsze. Sporo przesiadywałem w cerkwi. Podglądałem ludzi. Takich, którzy pierwszy raz weszli do świątyni i takich, którzy nie mogli z niej wyjść. Skupionych poszukiwaczy duszy, młodych, którzy odkryli wiarę, rozmodlone dewotki i biznesmenów wysyłających dyskretnie esemesy. Mnichów przysypiających i mnichów tak skupionych, że aż nieobecnych. Zapłakane kobiety zapalające świeczki przed ikoną w intencji osuszenia tych łez… Wchodziłem na wieżę, skąd roztaczał się widok na cały świat. Ten świat składał się z trzech kół. Pierwsze, tuż pod stopami, tworzył klasztor na wyspie. Dookoła woda. Trzecim kołem był przeogromny las, który kończył się, jeśli w ogóle, daleko za horyzontem.
Moja sprawa, z którą tu przyjechałem, była w toku. Załatwiała się. Wszystko na dobrej drodze. Powoli wsiąkałem w Pustelnię Nila.
Odkryłem bibliotekę, którą otwierano o dziewiątej wieczorem. Rozglądałem się za polonikami. Interesowało mnie wszystko prócz sprawy polskich jeńców. Ta była już dogłębnie poznana. Bibliotekarz rozłożył ręce. Teraz nie ma tu tylu książek, co kiedyś. Księgozbiór budowano od podstaw. To, co się uchowało, a jest najcenniejsze, na przykład olbrzymie wydanie Pisma Świętego podarowane przez cara Aleksandra, wystawiono w muzeum. Wertowałem historię klasztoru i coś tam jednak znalazłem. W roku 1610 Polacy zdobyli klasztor i zabili dwudziestu dwóch mnichów. Innym śladem, na jaki natrafiłem, był kult naszego częstochowskiego obrazu. To trzecia w hierarchii ważności ikona prawosławia. Istnieje nawet proroctwo, że gdy coś stanie się z jasnogórskim obrazem, wybuchnie wielka wojna! W klasztorze chcą zbudować kaplicę Matki Boskiej Częstochowskiej, lecz nie bardzo jest za co.
Często zaglądałem do muzeum. Ojciec Aleksiej ma Internet, który działa z szybkością kilobajta na sekundę, ale przynajmniej mogłem przejrzeć pocztę. Zatrzymałem się kiedyś przed gablotą z monetami i pochylony nad taflą szkła, usiłowałem odczytać napisy i nominały na zaśniedziałych krążkach. Podszedł do mnie ojciec Piotr, który jak raz zaszedł do muzeum.
– Brakuje jednej monety, srebrnika. W ogóle było trzydzieści – uśmiechnął się, bo moja mina wyrażała pewno głębokie niezrozumienie i dodał – judaszowych.
Nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi.
– Klasztor dostał w darze od księcia Potiomkina srebrnik… Ten prawdziwy, którym zapłacono za zdradę.
– Skąd Potiomkin go miał?
Ojciec Piotr miał gotowe wyjaśnienie.
– Odbył pielgrzymkę do Ziemi Świętej i stamtąd przywiózł. To był wielki człowiek. Podarował srebrnik klasztorowi. Przechowywaliśmy go przez dwieście lat. Kiedy bolszewicy przyszli grabić, brali wszystko, jak leci, zdrapywali złocenia, zrywali zasłony z okien, widelce kradli, meble wynosili, ludzi mordowali, świątynie bezcześcili… Dzicz… Tego srebrnika nie tknęli.
– To gdzie jest?
– Po kilku latach przyjechała jakaś komisja, specjalnie po ten srebrnik. Wzięli i, co najdziwniejsze, dali zaświadczenie. Cały monaster rozkradli bez nijakiego kwitka, a na to dali papierek.
– Dlaczego?
– Kto ich tam wie.
– A pokwitowanie?
– Zginęło, w dwudziestym ósmym. Do tego roku kilkunastu ojców jeszcze mieszkało w klasztorze. Założyli nawet spółdzielnię „Święta sprawa” i sprzedawali to, co uprawiali na polach. Pewnego dnia przyjechali czekiści i wszystkich zabrali. W dwudziestym ósmym… Nie wiadomo dokąd.
Dalsze losy klasztoru są znane. Komuniści zrobili tu więzienie, zakład dla nieletnich, obóz jeniecki, szpital czasu wojny i znowu więzienie. Na koniec wymyślili, że obiekt najlepiej się nada na ośrodek wypoczynkowy jakiegoś ministerstwa. Ten ośrodek to był najgorszy pomysł z możliwych. Decyzje podjęto w 1988 roku i ustaliwszy, że wczasowicze powinni mieć trochę inne warunki niż więźniowie, rozpoczęto remont. To miał być pierwszy etap przebudowy. Burzono stropy, ściany i wszystko, co nie pasowało do koncepcji. Drugiego etapu, czyli budowy, nie rozpoczęto, bo rozpadł się Związek Sowiecki. Klasztor przekazano cerkwi – niech ona się martwi.
Ojciec Piotr pociągnął mnie do gabloty, gdzie leżały banknoty. Wskazał na jeden.
– Co widzisz?
Nic specjalnego nie zobaczyłem. Tysiąc rubli z 1917 roku. Na pewno nie carskie, bo bez dwugłowego orła. Albo rządu Kiereńskiego, albo już czerwonych.
– Tu patrz, na samym środku.
Znowu się pochylam i patrzę, aż ojciec traci cierpliwość.
– Swastyka.
Faktycznie. Teraz widzę, swastyka, taka jak u Hitlera, obrócona o 45 stopni. Zlewa się z tłem, ale kiedy raz ją zobaczysz, już zawsze jest widoczna.
– Co mają wspólnego bolszewicy ze swastyką?
– To też srebrnik – mówi ojciec Piotr.
Był już bardzo chory. Blady. Oddychał z trudem. Serce domagało się operacji. Kiedy przyjechałem następnym razem do Pustelni Nila, powiedziano mi, że jest w szpitalu, z trudem dochodzi do siebie po zabiegu.
Wziąłem go pod rękę i powoli zeszliśmy ze schodów. Zbliżała się pora kolacji.
À propos posiłków. Rozreklamowałem tutejszą kuchnię, lecz nie każdego dnia jest powitalna kolacja. Kulinarna codzienność jest bardziej prozaiczna, acz daj Boże, żeby tak żywiono w każdym tureckim hotelu, który reklamuje się jako all inclusive, a goście już po trzech dniach wymykają się do miasta na kebab. Tutaj posiłki są regularne i kiedy człowiek już się przyzwyczai, głód pojawia się na kilka minut przed wyznaczoną porą. Głód zaś, o czym dobrze wiedzą biedacy, jest najlepszą przyprawą. Klasztorny wikt po trzech miesiącach odchudzi każdego. Wszystko świeże, prosto z pieca i kotła. Przykładowe menu? Proszę bardzo. Na śniadanie owsianka na wodzie, sałatka warzywna z ogórków, ser, kapusta, słodka bułka. Na obiad barszcz, gotowane ziemniaki, przecier z warzyw. Na kolację te same ziemniaki, ale już zasmażone i leczo.
Zawsze są też w dowolnych ilościach chleb, miód i dżemy oraz adżyka, herbata i kwas chlebowy do picia. Mnisi jedzą szybko i raczej niewiele. Nie rozmawiają. Podczas posiłków jeden czyta ustępy z Pisma Świętego. Przed i po posiłku modlitwa. Raz zauważyłem, jak pewien ojczulek podczas końcowej modlitwy dopijał herbatę! Wtedy nie doniosłem, czynię to teraz. Niektórzy biorą ze sobą do celi słodkie bułki i placek. Po kolacji jest także dobry moment, żeby porozmawiać.
W wielkiej sieni, przed wejściem do jadalni, tworzą się małe grupki i pod sklepieniem unoszą się plotkarskie szepty.
W przeciwieństwie do mnisich, posiłki cywilnych pracowników to istna orgia obżarstwa. Nie mówię tu o wykwincie dań, raczej o pochłanianych ilościach. Ich kuchnia różni się nieco od klasztornej. Przede wszystkim tym, że dostają mięso, by mieć siłę. Do tego kasza, makarony, ziemniaki. Latem stołują się w osobnej kuchni i stołówce, o której już wspominałem. Na zimę przenoszą się do trapeznej. Jadłem z nimi kilka razy, co nie było najmilszym z doznań, gdyż zasady savoir vivre’u są wśród nich szczątkowe, by nie rzec – żadne. Ale za to, czegom się dowiedział, to moje…
Tego dnia, gdy prowadziłem ojca Piotra na kolację, załatwiłem sprawę, do której przymierzałem się bardzo długo. Wszystko zaczęło się od miodu. Nie, nie od miodu. Od sztuki. Miód był potem. Wypada opowiedzieć po kolei. Wyszliśmy razu pewnego z muzeum i ojciec Piotr powiedział, że coś mi pokaże. Poszliśmy w stronę remontowanego skrzydła klasztoru. Przez sklecone z desek drzwi zeszliśmy do piwnicy. Powietrze było tu zatęchłe. Ściany zbudowane z wielkich, niewymiarowych cegieł.
– Osiemnasty wiek – powiedział ojciec, prowadząc mnie niskim, półokrągło sklepionym korytarzem. Drogę oświetlały gołe żarówki. Co kilka kroków w ścianie widać było kolejne solidne drzwi strzegące dostępu do tajemnych pomieszczeń. Widać trzymano tu pod kluczem coś cennego.
Korytarz kilka razy zakręcił i straciłem orientację, gdzie się znajdujemy i co mamy nad głową. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed właściwymi drzwiami. Ojciec Piotr wszedł, ja za nim… Byliśmy w pracowni malarza. Trochę jak w Rublowie Tarkowskiego. Niepozorny człowieczek siedział przed sztalugami i malował ikonę. Na innych sztalugach i na półkach stały niedokończone obrazy. Dzieło, nad którym pracował, było zamówione przez ojca Piotra. Miałem ocenić, czy piękne. Tak, było piękne. Artysta nie zwracał na nas specjalnej uwagi. Skupiony na pracy, na pytania raczej odburkiwał, niż odpowiadał. Mojego przewodnika to nie zrażało. Twórca ma prawo do obcesowości. Całkiem inną drogą doszliśmy do wyjścia, które znajdowało się w murze klasztornym tuż naprzeciw zabudowań folwarcznych.