Читать книгу Tajemnica Zegarmistrza - Jack Benton - Страница 9
4
Оглавление- Kim pan tak naprawdę jest, panie Hardy? – spytała pani Greyson, trzymając talerz z jego śniadaniem, jak gdyby odpowiedź miała zadecydować, czy będzie miał co jeść. – Wie pan, siedzi pan w moim pensjonacie na odludziu już kilka tygodni, całymi dniami łazi pan po wrzosowiskach lub po wsi… Jest pan tu z jakiegoś konkretnego powodu?
- Jestem leczącym się alkoholikiem – wzruszył ramionami Slim.
- A mimo to co wieczór jada pan w pubie?
- To taka forma pokuty – odparł. – Stawiam czoło wewnętrznym demonom. Ponadto zawsze siadam w pomieszczeniu rodzinnym, gdzie nawet nie widzę gorzały.
- Ale dlaczego tutaj? Dlaczego w Penleven? Gdyby nie pańska nieumiejętność zapamiętywania podstawowych czynności, jak zabieranie ze sobą klucza, wzięłabym pana za ukrywającego się szpiega.
- Na wyjazd za granicę nie było mnie stać, a Kornwalia zawsze mi się podobała. Szczególnie jej mroczne, niewyróżniające się rewiry, których większość ludzi unika.
- No to dobrze pan trafił, wybierając Penleven – odparła z nutką zawodu pani Greyson, jak gdyby miała kiedyś okazję na wyrwanie się z tego miejsca, ale ją zmarnowała. – We wsi mieszka zaledwie kilkaset osób, ale przynajmniej zimą nie zmieniamy się w wioskę-widmo, jak wiele innych nadbrzeżnych miejscowości.
- Wioskę-widmo?
- Boscastle, Port Isaac, Padstow… Miejscowości letniskowe. Latem tętnią życiem, a zimą są opustoszałe. Może i nie jesteśmy gwarną społecznością, ale przynajmniej zawsze w sklepie lub pubie można spotkać przyjazną duszę.
Gdy Slim chadzał do Korony na kolację, przyjaznych twarzy widywał akurat niewiele. Było za to wiele sponiewieranych, zawieszonych nad kuflami piwa i gapiących się przed siebie. Być może to wynik zimy. Niekiedy wiatr tak mocno trzaskał w jego okna, że mężczyzna obawiał się, czy przypadkiem nie wyrwie ich ze ściany. Z kolei na drodze do pensjonatu po zmroku zawsze panowała całkowita ciemność, i to nie taka, do jakiej przyzwyczajony był Slim. A może chodziło o to, że w tutejszych stronach nie było zbyt wiele tematów do rozmów? Zasięg w telefonie łapało się dopiero po przejściu mili pod górę w stronę drogi A39. Jednak dla kogoś, kto bardziej chciał zapomnieć o wielu rzeczach, niż ich wypatrywać, była to idealna sytuacja.
Wydawało się, że pani Greyson zrezygnowała z łowów na plotki, które na krótko wzmocniłyby jej pozycję wśród mielących jęzorami starszych członków społeczności. Kobieta postawiła talerz przed Slimem i odeszła o krok. Założyła ręce, popatrzyła na mężczyznę przez kilka chwil, a potem nagle obróciła się na pięcie i pomaszerowała do kuchni. Został sam w zagraconej jadalni. Trzy stoły były tak mocno dosunięte do ściany, że zostawiały ślady na tapecie. Z kolei jeden był umieszczony po środku pomieszczenia, jak gdyby świat o nim zapomniał. Pani Greyson zawsze wybierała dla Slima najmniej wygodne miejsce. Być może chciała w ten sposób zabezpieczyć się przed niechcianym zagajaniem rozmowy. Dlatego mężczyzna siedział skulony za stołem, znajdującym się za drzwiami do korytarza. Menu składało się z czterech pozycji, z których trzy zostały wykreślone. Oszczędzono jedynie smażoną kapustę z kiełbasą, do której niekiedy dodawano fasolkę po bretońsku. Przez takie śniadanie Slim musiał spać przy otwartym oknie.
Przynajmniej tosty były smaczne, a kawa mocna, aczkolwiek brakowało jej składnika, którego Slim często dolewał. Smakowała, jakby była parzona zaledwie wczoraj.
Szybko skończył posiłek i podziękował pani Greyson. Następnie jeszcze szybciej postanowił wyjść, zanim kobieta znowu go o coś zagada. Na zewnątrz przywitał go wilgotny wiatr, gwiżdżący znad znajdujących się kilka mil na wschód wrzosowisk Bodmin Moor. Ubrany był w kurtkę, lecz i tak nie było mu do końca sucho lub ciepło. Nawet gdy wrzosowiska były suche, Penleven otaczała ta sama mżawka. Wyglądało to tak, jak gdyby miejscowość miała własny mikrokosmos atmosferyczny.
Autobus przyjechał spóźniony o dziesięć minut. Podróż zdawała ciągnąć się nieskończenie. Trasa wiodła przez zalesione doliny, a szosa była wąska i zawiła. W końcu jednak Slim dotarł do ładnego miasteczka Tavistock. Miejscowość leżała na brzegu rzeki Tavy. Składała się z kilku starych uliczek, przy których znajdowały się zaskakująco nowoczesne sklepy. Korzystając z rzadko doświadczanego ostatnio towarzystwa ludzi, Slim postanowił kupić nowe mydło do łazienki u pani Greyson, t-shirt z H&M, a następnie poszedł na lunch w pubie Wetherspoons. Na miejscu obejrzał jeszcze mecz rugby i zdecydował o zajęciu się głównym celem jego podróży. Wszedł do jednego ze sklepów przy rzece i zaczął pytać o sprzedawców antyków. Trzy osoby poleciły mu udanie się do Geoffa Bunce’a. Był on właścicielem antykwariatu, znajdującego się w północno-wschodnim rogu miasta, nieopodal tętniącej życiem kawiarni.
- Chcę wycenić zegar – oznajmił Slim siwobrodemu Bunce’owi, który przez tuszę i zarost przypominał Świętego Mikołaja. Wizerunek ten podkreślały jeszcze szelki.
- Niech no spojrzę.
Bunce kilkukrotnie obrócił zegar, nucąc z uznaniem. Co chwila też mierzył podejrzliwie Slima spojrzeniem.
- Czy mogę go otworzyć?
- Jasne.
Bunce zaczął odkręcać pokrywkę śrubokrętem. W tym czasie Slim usiadł przy jego biurku i przyglądał się rzeczom stojących na półkach. Nie były to tyle antyki, co zakurzone rupiecie zapomniane przez czas.
- Jest pan znajomym starego Bircha? – spytał znienacka Bunce.
- Słucham?
Antykwariusz wyciągnął zmoknięta kopertę.
- Starego Bircha. Amosa.
Slim zastanawiał się, czy Bunce nie mówił do niego w kornwalijskim dialekcie.
- Amos Birch – powtórzył nieco poirytowany antykwariusz. – To on wykonał ten zegar. Mieszkał w Trelee, nieopodal Bodmin Moor. Miał tam farmę. W młodości sprzedawał zegary na tutejszym jarmarku, a potem zdobył sławę. Znaliście się?
- Tak, znaliśmy.
- W takim razie, to chyba należy do pana – oznajmił, potrząsając kopertą, jak gdyby chciał przypomnieć Slimowi o jej istnieniu.
Detektyw wziął ją, od razu wyczuwając wiekowość papieru, połączoną z wilgocią. Gdyby spróbował ją otworzyć, rozpadłaby mu się w dłoniach i zapisana w środku wiadomość przepadłaby na zawsze.
- Ach, więc to tu się schowała – uśmiechnął się nieprzekonująco do antykwariusza. – Szukałem tego.
- Oczywiście, panie…?
- Hardy. John Hardy, ale wołają na mnie Slim.
- Nie będę pytał, dlaczego.
- I dobrze, bo nie jest to ciekawa historia.
Bunce znowu westchnął. Obrócił zegar jeszcze raz.
- Jest niedokończony – oznajmił, potwierdzając podejrzenia Slima. – Zakładam, że Birch dał go panu w prezencie. Człowiek o jego reputacji nie mógłby pozwolić sobie na sprzedanie zegara w takim stanie.
- Wygląda na to, że dobrze pan go znał.
- Ze szkoły. Amos był dwa lata starszy, ale wtedy każdy się znał. W okolicy nie było wielu dzieci.
- Chyba jak w każdej małej społeczności.
- Nie jest pan stąd, prawda, panie Hardy?
Slimowi zawsze wydawało się, że jego akcent jest neutralny, lecz przez to odstawał od każdego miejsca, w którym powszechne były silne dialekty zachodnie.
- Jestem z Lancashire – odparł. – Ale sporo czasu spędziłem za granicą.
- Wojskowy?
- Skąd pan wie?
- Przez oczy – odpowiedział Bunce. – Widzę w nich duchy.
Slim cofnął się. W głowie zaczęły mu migotać niechciane wspomnienia, ale szybko udało mu się je stłumić.
- Pan też służył w armii?
- Na Falklandach. Im mniej o tym powiem, tym lepiej.
Slim przytaknął. Przynajmniej miał z antykwariuszem coś wspólnego.
- Cóż, chyba już i tak zająłem panu zbyt wiele czasu…
- Może pan za niego dostać kilka stówek – oznajmił Bunce, trzymając zegar. – Być może nieco więcej, jeśli wystawi go pan na aukcji. Jest wielu kolekcjonerów zegarów Amosa Bircha. Co prawda ten jest niedokończony i ma kilka kosmetycznych usterek, ale to wciąż oryginał. Kiedyś był na nie olbrzymi popyt. Amos prowadził chałupnictwo, zanim stało się to modne.
- Był?
Bunce zmarszczył się. Slim poczuł, że jego oczy rozbierają na części pierwsze każdą cząstkę jego kłamstwa.
- Zainteresowanie Amosem Birchem spadło po jego zniknięciu.
- Po jego…?
- Panie Hardy, chyba wie pan o tym, że pański znajomy zaginął ponad dwadzieścia lat temu?