Читать книгу Nieuchwytny - James Patterson - Страница 8
Rozdział 1
ОглавлениеTym razem wiem. Jestem tego tak pewna, że przerażenie ściska mi gardło, chwyta za serce i kręci nim, jakby miało je wyrwać z korzeniami. Tym razem nie zdążę.
Tym razem jest za gorąco. Zbyt jasno, za dużo dymu.
Alarm wyje. To już nie wczesne dzwonki ostrzegawcze, ale przeszywający uszy pisk: „Zabieraj się stąd natychmiast, bo jak nie, to koniec”. Nie wiem, ile to trwa, ale teraz jest już dla mnie za późno. Palący żar naciera z czterech kątów sypialni. Ohydny czarny dym osmala mi włoski w nozdrzach, zatruwa płuca. Pomarańczowe języki falują po suficie nade mną, tańczą wokół łóżka w drwiącym staccato. Strzelają i trzaskają, jakby to był nie ogień, ale zgrany zespół płomieni. Chcą, żebym miała pełną świadomość, kiedy wzbijają się wyżej i opadają, wystawiają swoje jęzory i rechocząc, powoli się zbliżają. „Tym razem już za późno, Emmy…”
Okno. Nadal jest szansa wyskoczyć z łóżka w lewo i rzucić się do okna. Tylko tam jeszcze się nie pali. Wróg mnie osacza, prowokuje: „No, dalej, Emmy, biegnij do okna, Emmy…”.
To moja ostatnia szansa. Nawet nie chcę myśleć o tym, co mnie czeka, jeśli się nie uda, ale wiem, że muszę przygotować się na ból. Skręcająca wnętrzności męka potrwa ledwie kilka minut. Zacisnę zęby. Potem żar przepali końcówki nerwów i już nie będę nic czuła. A może nawet będę miała szczęście zemdleć od zatrucia tlenkiem węgla.
Nie ma nic do stracenia. Czas ucieka.
Płomienie od razu chwytają flanelową kołdrę, kiedy ją zrzucam i podrywając się na nogi, kilkoma susami, raz-dwa-trzy-cztery, dopadam do okna. Z mojego gardła wymyka się dziewczęcy pisk strachu, jak wtedy, gdy bawiłam się z tatą w berka na podwórku za domem, a on już, już miał mnie złapać. Pochylam się i nacieram ramieniem na szybę, specjalnie hartowaną, żeby nie można jej stłuc. Do wycia syreny pożarowej i trzasków ognia dołącza alarm przeciwwłamaniowy, głodny ryk, a ja odbijam się od okna i upadam do tyłu, w rozszalały żar. Mówię sobie: „Oddychaj, Emmy, wciągaj trujący dym, nie daj się żywcem spalić płomieniom, ODDYCHAJ…”.
Oddychaj. Weź wdech.
– Cholera – bąkam w pustkę swojego ciemnego, wolnego od ognia pokoju.
Od spływającego z czoła potu pieką mnie oczy. Ocieram je koszulką. Odczekuję, wiem, że lepiej nie wstawać, póki puls nie wróci do ludzkiego tempa i nie wyrówna się oddech. Spoglądam na budzik elektroniczny. Kanciaste czerwone cyfry wskazują, że jest wpół do trzeciej.
Sny nie odpuszczają. Myślisz, że uporałeś się z czymś, przepracowujesz to cierpliwie i mówisz sobie, że dasz radę, zmuszasz się, by to pokonać, gratulujesz sobie poprawy. A wieczorem zamykasz oczy, odpływasz w inne światy i nagle twoje wewnętrzne ja trąca cię w łokieć i szepcze: „Wiesz co? Wcale nie jest ci lepiej!”.
Jeszcze raz wypuszczam powietrze z płuc i sięgam do nocnej lampki. Kiedy ją włączam, ogień jest wszędzie. Teraz to moja tapeta – na ścianach sypialni są różne zdjęcia, informacje i raporty z pożarów, które spowodowały czyjąś śmierć na terenie Stanów Zjednoczonych. Hawthorne na Florydzie. Skokie w Illinois. Cedar Rapids w Iowa. Plano w Teksasie. Piedmont w Kalifornii.
I oczywiście, Peoria w Arizonie.
W sumie pięćdziesiąt trzy przypadki.
Idę wzdłuż ściany i przebiegam wzrokiem po dokumentacji każdej z tych spraw. Potem ruszam do komputera i zaczynam otwierać maile.
Wiem o pięćdziesięciu trzech zdarzeniach. Z pewnością jest ich więcej.
Ten ktoś nie ma zamiaru przestać.