Читать книгу Nieuchwytny - James Patterson - Страница 9

Rozdział 2

Оглавление

Przyszłam do tego palanta Dicka. Formułuję to inaczej, ale to mam na myśli.

– Emmy Dockery do pana Dickinsona.

Kobieta usadzona za biurkiem przed gabinetem Dickinsona to osoba, której nie znam. Na plakietce ma napisane LYDIA. I wygląda jak Lydia – krótkie brązowe włosy, okulary w rogowej oprawie, klasyczna jedwabna bluzka. W wolnym czasie pewnie pisuje sonety. I pewnie ma ze trzy koty i lubi hinduskie żarcie, tyle że nazywa to „kuchnią indyjską”.

Nie powinnam być tak kąśliwa, ale drażni mnie, że jest tu ktoś nowy, że coś się zmieniło, od kiedy stąd odeszłam, i że czuję się jak obca w tym biurze, w którym sumiennie pracowałam prawie dziewięć lat.

– Czy była pani umówiona z dyrektorem, pani… Dockery?

LYDIA podnosi na mnie wzrok z uśmieszkiem satysfakcji. Wie, że nie byłam umówiona. Wie, bo dzwonili tu z recepcji w holu, by sprawdzić, czy mogę wejść. I właśnie mi przypomina, że wpuszczono mnie aż tutaj tylko przez grzeczność.

– Dyrektorem? – pytam z udawanym zdziwieniem. – Ma pani na myśli zastępcę dyrektora wydziału do walki z cyberprzestępczością i szybkiego reagowania?

No dobrze, może i jestem podła. Ale sama zaczęła.

Znoszę cierpliwie jej fochy, bo nie stałabym tu, gdyby Dick nie zgodził się ze mną zobaczyć.

Teraz każe mi czekać, co jest bardzo w jego stylu, ale dwadzieścia minut później znajduję się już w jego gabinecie. Ściany wykładane ciemnym drewnem, obwieszone trofeami – zdjęcia, dyplomy, świadectwa podbudowujące ego. Palant ma bardzo wygórowane mniemanie o sobie. Uważa się za Bóg wie co.

Julius Dickinson – wiecznie opalony właściciel zaczeski, kilku kilogramów nadwagi i wazeliniarskiego uśmiechu – wskazuje mi krzesło.

– Emmy – mówi tonem pełnym fałszywego współczucia i popatruje na mnie radośnie.

Od razu stara się mnie sprowokować.

– Nie odpowiedziałeś na żaden z moich maili – stwierdzam, siadając.

– To prawda – kwituje, nie zadając sobie trudu, by się jakoś usprawiedliwić.

Nie musi. Jest szefem. Ja tylko pracownikiem. Do licha, w tym momencie nawet i tym nie, bo wysłali mnie na bezpłatny urlop, moja kariera wisi na włosku, a ten człowiek siedzący naprzeciwko może mnie zniszczyć wedle własnego widzimisię.

– Czy przynajmniej je przeczytałeś? – pytam.

Dickinson wyciąga z szuflady jedwabną szmatkę i pucuje sobie okulary.

– Zorientowałem się w nich na tyle, by wiedzieć, o co ci chodzi – oznajmia. – O serię pożarów. Według ciebie są dziełem geniusza, który potrafił zaaranżować wszystko tak, że wydają się nie mieć ze sobą nic wspólnego.

W zasadzie tak.

– Za to bardzo dokładnie przeczytałem – dodaje z przekąsem – opublikowany ostatnio artykuł w „Peoria Times”, lokalnej gazecie miasteczka w Arizonie. – Unosi wydruk i czyta: – „Osiem miesięcy po śmierci swojej siostry w pożarze domu Emmy Dockery nadal toczy bój, by przekonać wydział policji Peorii, że Marta Dockery nie zginęła przypadkowo, ale że było to morderstwo”. O, i dalej: „Doktor Martin Lazerby, przedstawiciel biura badań kryminalistycznych hrabstwa Maricopa, twierdzi stanowczo, że wszelkie dowody wskazują na śmierć w pożarze, który nie był wynikiem podpalenia”. A to mój ulubiony fragment, z wypowiedzi ich szefa policji: „Ta pani pracuje w FBI. Jeśli jest tak pewna, że to było morderstwo, dlaczego nie zajmie się tym jej macierzyste biuro śledcze?”.

Nie reaguję. Kiepski artykuł. Wzięli stronę policji. Nie przedstawili jak należy moich argumentów.

– Zaczynam się nad tobą poważnie zastanawiać, Emmy. – Składa dłonie, jakby zbierał myśli, zanim udzieli dziecku reprymendy. – Chodziłaś na terapię? Naprawdę potrzebujesz pomocy. Oczywiście bardzo chcielibyśmy, żebyś do nas wróciła, ale dopiero jak zobaczymy postępy w leczeniu.

Ledwie jest w stanie powstrzymać uśmiech, kiedy to mówi. Mamy ze sobą na pieńku. To on postawił mi zarzut nieodpowiedniego zachowania, co spowodowało zawieszenie mnie w obowiązkach. O, przepraszam, oficjalnie, w biurokratycznym żargonie, nazywa się to „wysłaniem na bezpłatny urlop”. Nadal zostało mi siedem tygodni, zanim wrócę do pracy, ale nawet potem czeka mnie jeszcze sześćdziesięciodniowy okres próbny. Gdyby nie to, że ostatnio straciłam kogoś z najbliższej rodziny, pewnie by mnie wylali.

On wie dokładnie, dlaczego naprawdę zostałam oskarżona. Oboje wiemy. Więc drażni się ze mną. Nie wolno mi dać się wyprowadzić z równowagi. Tego by chciał. Chce, żebym wybuchła. Wtedy mógłby powiedzieć szefostwu, że nie jestem gotowa do powrotu.

– Ktoś krąży po kraju i zabija ludzi – mówię. – To właśnie powinno cię niepokoić, bez względu na to, czy chodzę na terapię, czy nie.

Mruży oczy i patrzy na mnie. Nie musi nic robić. To ja się czegoś domagam. I w ten sposób zamierza się nade mną znęcać: siedząc z zaciśniętymi ustami, oporny na wszelkie argumenty.

– Skoncentruj się na leczeniu, Emmy. Pilnowanie prawa zostaw nam.

Stale powtarza moje imię. Wolałabym już, żeby mnie opluł czy zwymyślał. I on to wie. Stosuje pasywno-agresywną wersję tortury podtapiania. Nie byłam pewna, czy przyjmie mnie dzisiaj, gdy zjawię się tak bez zapowiedzi. Teraz uświadamiam sobie, że pewnie nie mógł się już doczekać, kiedy mnie tu zobaczy, zgasi, zaśmieje mi się prosto w twarz.

Jak powiedziałam, mamy ze sobą na pieńku. Krótko ujmując: to świnia.

– Nie chodzi o mnie – mówię z naciskiem. – Chodzi o tego gościa, który…

– Zezłościłaś się, co, Emmy? Jesteś pewna, że panujesz nad swoimi uczuciami? – Patrzy na mnie kpiąco, niby to z zatroskaną miną. – Bo widzę, że się czerwienisz. Zaciskasz pięści. Martwię się, że nadal dajesz się ponosić emocjom. Zatrudniamy psychologów, Emmy. Jeśli tylko potrzebowałabyś z kimś porozmawiać…

To brzmi jak wieczorne reklamy społeczne dla uzależnionych: „Nasi konsultanci czekają. Zadzwoń!”.

Dociera do mnie, że nie ma sensu tego ciągnąć. Głupio z mojej strony, że tutaj przyszłam. Jak mogłam liczyć na to, że on mnie wysłucha. Miałam z góry przechlapane, jeszcze zanim się tu pojawiłam. Wstaję i ruszam do drzwi.

– Udanej terapii! – woła za mną. – Będziemy trzymać za ciebie kciuki.

Przystaję i odwracam się do niego.

– Ten człowiek morduje ludzi w różnych stanach – mówię, z ręką na klamce. – A sytuacja nie wygląda tak, że my go tropimy i nie potrafimy złapać. My nawet nie dopuszczamy myśli, że jest kogo ścigać. Tak jakby w ogóle dla nas nie istniał.

Dick nie odpowiada. Unosi tylko dłoń i leciutko macha mi na pożegnanie. Wychodzę, trzaskając drzwiami.

Nieuchwytny

Подняться наверх