Читать книгу Spartan Up! - Jeff O’Connell - Страница 6
Prolog: 35 na minusie i nie masz dokąd uciec
ОглавлениеRaid International Ukatak to długodystansowy bieg organizowany w Quebecu w samym środku zimy. Temperatura spada tam wtedy do poziomu minus 30 stopni Celsjusza. Do startu namówili mnie znajomi – tylko oni mogli sprawić, że razem z trzema innymi członkami drużyny stanąłem na linii startu na rzece Świętego Wawrzyńca w Quebecu. Znajdowaliśmy się na odludnym, jałowym i lodowatym terenie, a od mety dzieliły nas 563 kilometry. Mieliśmy pokonać tę odległość na ślizgach lodowych, w rakietach, na nartach i, wierzcie lub nie, na rowerach górskich, przedzierając się przez na wpół zamarznięte rzeki i pokryte śniegiem skaliste obszary, które odstraszyłyby każdego zdrowego psychicznie człowieka. Wiedziałem, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wyścig zajmie sześć dni. Wiedziałem też, że w takich warunkach nic nie idzie zgodnie z planem.
Pomimo lodowatej temperatury dzień był słoneczny, a niebo bezchmurne. Jaskrawe stroje zawodników wyraźnie kontrastowały z białym śniegiem. Zaczęliśmy wyścig na ślizgach lodowych, poruszając się rzeką Świętego Wawrzyńca, co przypominało nawigowanie czwórką wioślarską na Oceanie Arktycznym. Pływająca na wodzie kra wdzierała nam się do łodzi i wyrzucała nas za burtę; wpadaliśmy do lodowatej wody niczym nurkujące foki. Podczas takiego wyścigu nie ma gdzie się przebrać ani ogrzać. Kiedy ubranie przemaka ci lodowatą wodą, pozostajesz wyziębiony, dopóki temperatura się nie podniesie. Jest ci tak zimno, jakbyś był nagi. W takich warunkach ludzie umierają w wyniku hipotermii. A był to dopiero początek wyścigu.
Po dotarciu na ustalone miejsce przy brzegu rzeki przez dwa dni bez przerwy, w temperaturze od minus 25 do minus 35 stopni, szliśmy w śniegu po kolana. Aby wykrzesać z siebie niezbędną energię, zatrzymywałem się razem z pozostałymi członkami mojego zespołu i piłem z butelki oliwę z oliwek. Wydawało mi się to logicznym rozwiązaniem: oliwę mogłem nosić przy sobie i miała ona dużo kalorii. Metoda ta okazała się skuteczna. Nie obyło się jednak bez skutków ubocznych.
Każdy, kto kiedykolwiek uczestniczył w wyścigu wytrzymałościowym, musi chociaż w pewnym stopniu dysponować specjalną mentalnością, niezbędną do tego, aby odseparować się od własnego ciała i przeć do przodu bez zwracania uwagi na odruchy organizmu oraz zdrowy rozsądek, który nakazuje ci dać sobie spokój. W końcu przestajesz w ogóle myśleć racjonalnie, tracisz zdolność rozumowania i funkcjonujesz w sposób czysto pierwotny.
Trzeciej nocy, kiedy w rakietach śnieżnych podążaliśmy w kierunku górskiego grzbietu, przed oczami pojawiły mi się twarze krewnych i przyjaciół. Wszędzie, gdzie nie spojrzałem, widziałem ich głowy. Całymi godzinami zastanawiałem się, co oni tu robią. Przy szlaku dostrzegłem też restaurację McDonald’s, której nie mogło tam być, ponieważ znajdowaliśmy się na zupełnym odludziu. Nie tylko widziałem dwa charakterystyczne złote łuki, ale również czułem wyraźny zapach McRoyala oraz frytek. Kiedy zaczynasz tracić rozum, tak jak ja wtedy, twoimi myślami potrafią zawładnąć zaskakujące rzeczy – w moim przypadku były to najwyraźniej tłuszcze trans i keczup. Zdecydowanie mi odbijało.
W pewnym momencie musieliśmy zejść po 450-metrowym klifie, a następnie rozpocząć ostatni etap wyścigu. Znajdowaliśmy się wtedy na drugim miejscu, tuż za prowadzącymi, i nadal nie traciliśmy nadziei na wygraną – co ogromnie mnie zdumiewało, ponieważ nie byłem sportowcem i nie należałem do tego świata. Moi koledzy z zespołu mieli łącznie kilkudziesięcioletnie doświadczenie. Ja pracowałem na Wall Street, a wcześniej czyściłem baseny. Liczyłem na to, że swoje braki kondycyjne nadrobię wytrzymałością psychiczną. Były to prawdziwe igrzyska olimpijskie wśród rajdów przygodowych, a jednym z zawodników byłem ja: czyściciel basenów, usiłujący dotrzymać tempa pozostałym.
Kiedy zbliżaliśmy się do grani, czułem, że coś jest nie tak. Zespół przed nami miał pecha: liny przymocowane do skał poluzowały się i nie zapewniały już bezpieczeństwa. Zejście po klifie w takich warunkach mogłoby się zakończyć czerwonym kleksem na dziewiczym śniegu i było to ryzyko, którego nawet my nie zamierzaliśmy podejmować.
Oto zatem staliśmy nad klifem, nie mając dokąd pójść, podczas gdy pierwszy zespół próbował znaleźć sposób na ponowne zamocowanie lin. Słyszeliśmy odgłosy zamieszania i widzieliśmy światła czołówek pod krawędzią skał. Kiedy doświadczasz halucynacji i widzisz ludzkie głowy oraz złote łuki, to najprawdopodobniej nie jest to najlepszy moment na schodzenie po 450-metrowym klifie, zwłaszcza jeśli pojawia się dodatkowo jakiś problem z linami. Zbliżał się zmierzch, a my nie widzieliśmy żadnej innej drogi w dół i nie mogliśmy zawrócić. Najbliższym obozem, złożonym z kilkuset namiotów, był ten, który opuściliśmy rano. Miotani świszczącym wokół nas wiatrem, bez słowa spoglądaliśmy na siebie nawzajem, myśląc dokładnie to samo: kuuurwaaa. Mieliśmy spędzić noc w śniegu, pozbawieni jakiejkolwiek osłony, ponieważ w pełni oprzyrządowany namiot byłby zbyt ciężki, żeby nosić go przez sześć dni. Nie planowaliśmy spać i chcieliśmy iść tak długo, aż nie padniemy. Taki był nasz „plan”. Zignorowaliśmy wymogi bezpieczeństwa zakładające konieczność posiadania namiotu. Ponieważ nie zamierzaliśmy z niego korzystać, postanowiliśmy zmniejszyć ciężar bagażu.
Nocą mieliśmy mieć przechlapane, choć nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo. Zagrzebałem się w lodowatym śniegu, ponieważ był to jedyny sposób na osłonięcie się przed biczującym nas arktycznym wiatrem, ale fatalne warunki i spowodowany nimi wydatek energetyczny uniemożliwiały zaśnięcie. Tego typu warunki przejmują władzę nad racjonalnie rozumującą częścią twojego mózgu, którą utożsamiasz ze swoim ja. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko dygotać w swoim nieszczęściu aż do świtu. Byłem dokładnie w takim stanie, jaki osiągają ludzie zagubieni w dziczy i stwierdzający, że mają już w dupie, czy przeżyją, czy umrą, bo jeśli umrą, to przynajmniej ich cierpienie dobiegnie końca.
Następnego dnia, wraz z pierwszymi promieniami słońca, okazało się, że mocowania lin nie da się naprawić. Pierwszy zespół zdołał dotrzeć na dół, a my mogliśmy jedynie czekać w nadziei, że jego członkowie rozwiążą jakoś ten problem, albo spróbować mimo wszystko zejść z klifu i dogonić ich pieszo. Po przedyskutowaniu naszego kłopotliwego położenia postanowiliśmy, że spróbujemy zejść po lodowej ścianie bez użycia liny, mimo że normalnie powinno się ją pokonywać wyłącznie z zabezpieczeniem. Na każdej analizowanej przez nas potencjalnej trasie, po której moglibyśmy zjechać, zsunąć się lub stoczyć, znajdowała się jakaś śmiertelnie niebezpieczna przeszkoda. To jakby próbować zjechać po najtrudniejszym czarnym stoku narciarskim, po którym jeszcze nikt nigdy nie zjeżdżał. Trasa przed nami pokryta była miejscami metrową warstwą śniegu i roiło się na niej od śmiertelnych pułapek.
W końcu dostrzegliśmy wstęgę śniegu biegnącą po skalistej ścianie. Z braku innych opcji ruszyliśmy w dół, szukając punktów oparcia dla rąk i stóp. Pokryty śniegiem lód był mniej stabilny niż formacje skalne, ale zważywszy na ograniczoną liczbę sprzętu, jaki przy sobie mieliśmy, wydawał się też bezpieczniejszy. Przejście było bardzo wąskie i nie mogliśmy odbijać zbytnio na prawo czy lewo, bo skończyłoby się to śmiertelnym upadkiem. Schodziliśmy po obalonych drzewach i nagle trafiliśmy na trzymetrową rozpadlinę, przez którą zaczęliśmy zsuwać się po śniegu niebezpiecznie blisko powierzchni zbocza. To sześciogodzinne zejście miało się okazać w najlepszym wypadku ryzykowne. A ja byłem tylko zwyczajnym facetem w nietypowej sytuacji. Trenowałem do tego wyścigu zaledwie przez sześć miesięcy. Mieszkałem w Nowym Jorku i pracowałem za biurkiem.
W końcu udało nam się dotrzeć na dół. Odwróciłem się i spojrzałem na 450 metrów wznoszącej się nad nami skały oraz cienką wstążkę w śniegu, po której zeszliśmy. Patrząc w górę, wszyscy myśleliśmy: chyba nas popierdoliło. Metr czy dwa w złym kierunku i bylibyśmy martwi. Z pewnością było to duże osiągnięcie, ale nie chciałbym go już nigdy powtórzyć.
Później napotkaliśmy jeszcze więcej przeszkód. Pokonywaliśmy na nartach dystans 100 kilometrów, ale ponieważ mieliśmy złe narty i nie zabraliśmy ze sobą wosku, znaleźliśmy się w kiepskim położeniu. Poruszaliśmy się biegnącym przez środek kraju szlakiem złożonym z dwóch niewielkich żłobień na narty. Ubity w ten sposób śnieg ciągnął się przez 100 kilometrów na zupełnym pustkowiu. Trasa była bardzo górzysta i trzeba było pokonywać strome wzniesienia.
Szybko się zorientowaliśmy, że jesteśmy unieruchomieni. Nie mogliśmy wjechać na naszych nartach pod górę. Sfrustrowani, spoglądaliśmy na siebie, zdejmowaliśmy narty i zapadaliśmy się po pas w śniegu przypominającym ruchome piaski. Być może brzmi to zabawnie, ale dosłownie tam utknęliśmy. Nie mogliśmy się ruszyć do przodu ani do tyłu, a kiedy zdjęliśmy narty, nie mieliśmy możliwości założenia ich z powrotem.
Jeden z nas, Adrian, zdobył kiedyś Everest i pełnił w naszym zespole funkcję specjalisty. Jego obecność sprawiała, że podczas wyścigu czułem się bardziej komfortowo: był to profesjonalista, przyzwyczajony do radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Spojrzałem na niego takim wzrokiem, jakim zestresowany pacjent zerka na lekarza. W pewnym momencie Adrian odwrócił się do mnie i powiedział:
– Mamy poważny problem. To się może skończyć tragicznie.
Prawie się posrałem.
A jednak jakimś sposobem przedarliśmy się przez zaspy, a kiedy temperatura spadła, dalej mogliśmy jechać. Ci, którzy znają się na narciarstwie przełajowym – my się nie znaliśmy – wiedzą, że różne rodzaje wosku „przyklejają” się do śniegu przy różnych temperaturach. Dzięki temu po ociepleniu się nagle mogliśmy dalej poruszać się na nartach – zupełnie jak w jakimś filmie.
Tamta noc, którą spędziłem na górze, dręczony halucynacjami, była najgorszym doświadczeniem w moim życiu. A muszę w tym miejscu zaznaczyć, że w ciągu ostatnich 40 lat przeżyłem kilka prawdziwych chwil grozy. W nieprzyjemnych sytuacjach zazwyczaj widać światełko w tunelu. Okej, może i jest potwornie zimno, ale za dwie godziny będę z powrotem w aucie i włączę ogrzewanie. Jasne, podczas tego zabiegu boli mnie jak cholera, ale w razie czego mogę poprosić dentystę lub innego lekarza o wiekszą dawkę znieczulenia. Tak, właśnie uderzyłem się w duży palec u nogi, ale zaraz poczuję się lepiej.
Tamtej nocy nie było światełka w tunelu. Wiedziałem, że nawet kiedy słońce w końcu wzejdzie, temperatura dalej pozostanie ujemna. Nawet w najlepszym wypadku nadal mieliśmy kompletnie przejebane. Nikt nie szedł nam na ratunek. Musieliśmy sami znaleźć drogę w dół. I ją znaleźliśmy. Jeśli robisz coś takiego wystarczająco wiele razy, w końcu zyskujesz poczucie bezpieczeństwa – być może fałszywe – i zaczynasz myśleć, że jeśli tylko nie przestaniesz przeć do przodu, wszystko będzie dobrze. Powiedzmy sobie szczerze: wiedziałem, że niezależnie od tego, co spotka mnie w ciągu dnia, prawdopodobnie nic nie okaże się tak trudne jak warunki na grzbiecie tamtej góry.
Im bardziej zmordowany jest człowiek podczas wyścigu, tym lepiej czuje się po jego zakończeniu, więc możecie sobie wyobrazić, że po wszystkim czułem się jak król świata. Kiedy przechodzisz istne piekło i kończysz wyścig, który wydawał ci się nie do ukończenia – i podczas którego wielokrotnie wszystko szło nie tak – coś się w tobie zmienia. Doświadczasz uczucia spełnienia, ogromnej dumy i w pewnym sensie jesteś już innym człowiekiem.
Po ukończeniu Raid International Ukatak byłem na tyle głupi i miałem na tyle szczęścia, że udało mi się wziąć udział w kilku najtrudniejszych wyścigach, jakie kiedykolwiek wymyślono. Kiedy mówię ludziom, co mam zamiar zrobić, patrzą na mnie jak na debila albo samobójcę. Ale wiecie co? Można do tego podchodzić inaczej. Podejmowanie wyzwań, które cię przerastają, nie jest niczym głupim – pomaga ci zrozumieć, do czego jesteś zdolny. Buduje zupełnie nową perspektywę, z której możesz skorzystać, stając w obliczu innych wyzwań uznawanych powszechnie za trudne. Pokazuje ci możliwości, o których istnieniu nie miałeś pojęcia.
Dlatego właśnie zacząłem organizować Spartan Race i dlatego napisałem tę książkę. Bądź jak Spartanin!