Читать книгу Spartan Up! - Jeff O’Connell - Страница 9

Death Race

Оглавление

Korzenie wyścigu Spartan Race sięgają zupełnie innej batalii, którą szczególnie dobrze obrazuje pewna scena. W 2005 roku dwaj byli żołnierze marines – 180 centymetrów wzrostu, wyrzeźbieni, cztery procent tłuszczu w organizmie – płakali, leżąc w piachu obok kobiety, która zdejmowała sobie protezę nogi. Następnie kobieta wylała z niej wodę i metodycznie założyła ją z powrotem, jakby robiła takie rzeczy codziennie. Natykając się na tę scenę, mógłbyś pomyśleć, że trafiłeś do piekła albo na plan zdjęciowy horroru, tylko że żołnierze płakali naprawdę, a proteza nie była rekwizytem. Pomijając fakt, że w filmach rzadko widuje się tak dziwne sceny.

To wszystko działo się naprawdę. Ci ludzie uczestniczyli w zawodach nazywanych Death Race, czyli „wyścig śmierci” – zupełnie nowej imprezie sportowej, którą ja i moi znajomi wymyśliliśmy, aby łamać zawodników albo dawać im inspirację. Było to na długo, zanim pojawił się pomysł na Spartan Race, ale już na tamtym szlaku położyliśmy podwaliny pod nową, ekstremalną dyscyplinę sportową, która dziś porywa tłumy.

Wcześniej tego samego ranka powiedziałem tamtym trzem zawodnikom, że mają przepłynąć pięć kilometrów w lodowatej wodzie. Zdołali to zrobić, ale w czasie wykraczającym poza opracowane przeze mnie reguły – reguły, o których właśnie się dowiedzieli. Kobieta po amputacji przyjęła to do wiadomości i natychmiast ruszyła dalej, dostosowując się do nowych warunków. Wiedziałem, że jest rozczarowana, ale bez zastanowienia przeszła nad tym do porządku dziennego. Byli żołnierze nie potrafili jednak zaakceptować tej zmiany zasad; nie mogli przyjąć nowej perspektywy. Obaj odważnie służyli swojemu krajowi i pod każdym względem byli przykładnymi obywatelami. Może nawet należałoby nazwać ich bohaterami. A jednak wpadli przy mnie w histerię, co było dalekie od zachowania, jakiego można byłoby się spodziewać po osobach doświadczonych na polu bitwy.

Death Race tak właśnie wpływa na wybitnych i doświadczonych sportowców. Ma przełamywać granice i doprowadzać uczestników na skraj wytrzymałości – a nawet dalej. Ten brutalny 48-godzinny sprawdzian psychicznej i fizycznej wytrzymałości jest w równym stopniu wyścigiem co egzorcyzmem. Na naszej wolnej od ściemy stronie internetowej poświęconej tej imprezie – youmaydie.com – znajduje się następująca informacja:

„To jest krańcowe wyzwanie. Death Race stworzony został z myślą o skonfrontowaniu cię z czymś nieoczekiwanym i kompletnie szalonym! Na ten wyścig wytrzymałościowy składają się brodzenie w błocie, bieg z przeszkodami, bieg na orientację oraz psychiczne i sprawnościowe wyzwania zorganizowane w formie liczącego ponad 48 godzin biegu przygodowego. 90 procent z was nie zdoła go ukończyć. Prosimy, abyście rozważali uczestnictwo w tym biegu przygodowym, tylko jeśli do tej pory żyliście pełnią życia”.

Każdego roku organizujemy trzy wyścigi Death Race: letni, objazdowy i drużynowy. Każda edycja ma swój motyw przewodni. Jednego roku była to religia, a wyścig zaczynał się i kończył w kościele. W roku zdrady umieszczaliśmy na szlaku oszustów, aby inni zawodnicy podążali za nimi. Wyścig opisany powyżej odbywał się pod hasłem „Hazard”, dlatego uczestnicy musieli próbować przechytrzyć śmierć, rzucając kośćmi. Podczas wielu wyścigów Death Race zawodnicy pokonują 80-kilometrowe trasy po zalesionych górach wokół mojego rodzinnego miasteczka Pittsfield w stanie Vermont, gdzie mieszka 546 osób. W ciągu roku więcej ludzi przyjeżdża do Pittsfield, żeby zmierzyć się ze śmiercią, niż żeby tak naprawdę żyć w miasteczku.

Death Race trwa tak długo, aż w grze pozostanie zaledwie 15 procent zawodników – kończy się, kiedy 85 procent z nich zrezygnuje. Zanim to się stanie, wyścig trwa. Wrogami każdego uczestnika są więc nie tylko jego rywale, ale też my, organizatorzy. Jednak to, co sprawia, że Death Race jest prawdziwie wyjątkowym wyścigiem, to przeszkody i wyzwania na trasie. Niektóre z nich służą określonym celom, a inne wymyśliliśmy tylko po to, żeby wkurwiać ludzi. Psychiczna gra rozpoczyna się na długo przed samym wyścigiem. Uczestnicy mogą dostać polecenie przywiezienia ze sobą fraka, dwóch kilogramów siana, kamizelki ratunkowej, pięciu dolarów w ćwierćdolarówkach albo pół kilograma nasion trawy. Celem jest podniesienie poziomu ich niepewności.

Podczas samego wyścigu wykonują zadania, takie jak nurkowanie po monety, jedzenie cebuli, wyciąganie pni z ziemi, noszenie kajaków i opon na bardzo duże odległości, dźwiganie skał przez sześć godzin, rąbanie drewna przez pięć godzin czy robienie trzech tysięcy burpee – wszystko, byle tylko zmusić ich do rezygnacji. W tym szaleństwie jest jednak metoda. Uważam, że konfrontowanie się z takimi wariackimi przeszkodami to najlepszy sposób na przywrócenie umysłowi sprawności po latach albo dekadach rozpieszczania, przewidywalności i wymówek.

Podczas wyścigu, w którym brali udział dwaj wspomniani wyżej żołnierze marines, ostatnim znanym uczestnikom etapem była druga noc w naszej siedzibie w Riverside Farm. Dobrze jest móc spotkać wszystkich „dobrych” zawodników na takim checkpoincie i przekonać się, kto już zrezygnował. Uwielbiam, kiedy docierają tam wszyscy, zwłaszcza jeśli jest już blisko końca imprezy.

Dzień trzeci zaczyna się jednak trochę ryzykownie. Zawodnicy są wyczerpani, a ich mechanizmy obronne szwankują. Dzieje się tak, kiedy fundujesz człowiekowi ekstremalne warunki i pozbawiasz go snu, a spotyka to zwłaszcza osoby, którym brakuje bezpieczników nakazujących im zwolnić, zatrzymać się albo zrezygnować. Niektórzy ludzie nie reagują po prostu na sygnały wysyłane przez organizm, bo zaprogramowani są na osiągnięcie celu. Za wszelką cenę. Pod pewnymi względami jest to niebezpieczne, ale z drugiej strony skłania ludzi do sięgnięcia po bardziej pierwotne instynkty i mechanizmy. Obserwowanie ich w trakcie rywalizacji to coś naprawdę niesamowitego: nigdy nie wiesz, czego się po nich spodziewać.

Ostatniego wieczoru kazaliśmy zawodnikom pojawić się następnego ranka o godzinie 6.00 w Białej Stodole we frakach i ze sprzętem oraz plecakami. Kiedy przyszli na miejsce, zaskoczył ich wystrój wnętrza przypominający kasyno. Po kolei zapraszaliśmy ich na pokera. Kiedy siadali za stołem, dawałem im wybór. Mogli dostać swoją „plakietkę” – dowód ukończenia wyścigu – albo pójść na całość i stanąć do walki o czaszkę, którą kupiliśmy w aptece CVS za 13 dolarów. Było to duże ryzyko: jeśli uczestnik wybrałby czaszkę i przegrał, straciłby plakietkę i wrócił do domu z pustymi rękoma, bez żadnego dowodu na to, że ukończył wyścig. Po co więc ktoś miałby to robić? Ludzie codziennie ryzykują swoim życiem, związkiem, zdrowiem i tak dalej. Wyścig zmusił zawodników do tego, aby zaczęli myśleć właśnie takimi kategoriami.

Mam do tych zawodników ogromny szacunek: wycierpieli tak dużo tylko po to, żeby nagle zwątpić w swoje trofeum, a potem podjęli nowe wyzwanie, mimo że byli prawie nieprzytomni z wyczerpania. Było to jednak ich ostatnie wyzwanie i jedyny sposób na zdobycie czaszki.

Wyścig rozpoczęło 350 uczestników, a na koniec, spośród tych, którzy przegrali ostatnie hazardowe zadanie, 20 osób wciąż uważało, że zasługuje na czaszkę. Zdarza się to każdego roku: pewien procent zawodników zawsze czuje, że potraktowano ich niesprawiedliwie, zupełnie jak w życiu. Mogliśmy się z nimi zgadzać, ale zostało nam tylko siedem czaszek. Po naradzie i burzy mózgów wymyśliliśmy rozwiązanie: powiedzieliśmy tym ludziom, że powtórzymy ostatni dzień wyścigu. Mieli raz jeszcze pokonać krwawy szlak, czyli morderczą, 30-kilometrową trasę w nieprzystępnych górach, która była absurdalnie trudna nawet jak na standardy Death Race. Przypuszczaliśmy, że w tym momencie 20 osób narzekających na niesprawiedliwość da sobie spokój i wróci do domów. Zamiast tego zrobiło się paskudnie. Mężowie całowali swoje żony na pożegnanie, a dorośli mężczyźni padali na ziemię i płakali na samą myśl o powrocie na szlak – co w ogóle mnie nie dziwi. Ja też bym się na ich miejscu rozpłakał.

A jednak o świcie ci ludzie byli gotowi na dalszą mordęgę. Jeden mężczyzna, nie mogąc założyć butów, owijał sobie stopy taśmą klejącą, próbując w ten absurdalny sposób załagodzić swoje dolegliwości. Moja propozycja oznaczała, że mieli raz jeszcze pokonać trasę, której wczoraj nie zdołali pokonać wystarczająco szybko, a na dodatek zapowiadał się bardzo upalny dzień. Naprawdę nie mogłem w to uwierzyć – oni rzeczywiście zamierzali to zrobić. Okłamaliśmy ich jednak. Chcieliśmy zakończyć to szybciej, nie informując ich o tym wcześniej: kilka kilometrów od Białej Stodoły zamierzaliśmy nagrodzić pierwszą siódemkę, a pozostałym powiedzieć, że przykro nam, ale nie zdobyli nagrody. Wytyczyliśmy pięciokilometrową trasę i co półtora kilometra rozstawiliśmy koordynatorów. Mieli informować uczestników, że na pokonanie kolejnego półtorakilometrowego dystansu mają maksymalnie dziesięć minut. Gdyby nie dotarli do checkpointu na czas, zostaliby wyeliminowani, nawet jeśli koordynator miałby siłą ściągać ich z trasy. Bez sentymentów: tylko siedmiu najszybszych zawodników będzie mogło nazwać się zwycięzcami.

Było to nielogiczne, ale dla nas miało sens. Zmienianie reguł i wprowadzanie uczestników w błąd to część tego wyścigu. Tych ludzi czekał pięciokilometrowy bieg, a pierwsza siódemka miała otrzymać swoje czaszki i tytuły zwycięzców. Tyle. Wyścig miał dobiec końca. W porze obiadu zamierzałem siedzieć już nad rzeką z dzieciakami. Co mogło pójść nie tak?

Moja żona Courtney stanęła przy pierwszym checkpoincie obok naszego krytego mostu, jakiś kilometr od linii startu. Zawodnikom biegnącym zbyt wolno miała powiedzieć, że to koniec i że mają wracać do domu. Niektórzy naprawdę biegli, co stanowiło niesamowity widok, inni wlekli się, cali w bandażach i przypominający zombie, szukając sposobu na zakończenie tej potwornej męczarni. Jeden mężczyzna owinął sobie taśmą klejącą biegówki za dwieście dolarów, które na trasie zupełnie mu się rozpadły. A jednak, mimo tego, jak wyglądał, poruszał się zadziwiająco szybko.

Nigdy nie zapomnę jednego faceta, który ledwie zdołał dotrzeć do checkpointu. Odliczałem w dół, a on przekroczył linię zaledwie kilka sekund po tym, jak moja Courtney krzyknęła:

– Dawaj, dawaj!

Ten facet zasługiwał na to, aby kontynuować wyścig. Dla wszystkich znajdujących się za nim musiałem jednak zakończyć tę rywalizację.

– Zawróćcie i wracajcie do rodzin – mówiła Courtney. – Prześpijcie się, zobaczymy się za rok.

Kilka osób rzeczywiście zawróciło, ale inne nie chciały się zatrzymać. Szły prosto na nią, patrząc przed siebie nieprzytomnym wzrokiem, jakby w ogóle jej tam nie było. Nie miały zamiaru rezygnować.

Mijając ją, kilkoro uczestników mruknęło:

– Przepraszam panią, ale ja się nie zatrzymuję.

– To było okropne uczucie – powiedziała Courtney. – Widziałam, jak na mnie patrzyli, i zrozumiałam, że ciągle są w trybie działania. Wiele razy widziałam to samo spojrzenie u Joego. To takie miejsce, do którego się udaje, kiedy postanawia, że będzie parł do przodu i ani jego wykończone ciało, ani ekstremalne temperatury, ani żadne sprzeciwy nie przeszkodzą mu w dotarciu na linię mety.

Ci goście szli dalej i mijali jej checkpoint. Courtney myślała najpierw: „Dlaczego mi nie wierzą?” a potem: „Dokąd, u diabła, oni idą?”. Przybrała ton wściekłej matki i była nieustępliwa jak nigdy. Ale oni i tak ją ignorowali. W końcu uświadomiła sobie, że ci ludzie są przekonani, że linia mety znajduje się trzydzieści kilometrów dalej i że czeka ich przeprawa przez morderczą trasę. „Jasna cholera – pomyślała – niemożliwe, żeby aż tak bardzo się to na nich odcisnęło”. Nie mogła uwierzyć, że ci ludzie zamierzają przejść przez to piekło i zmusić swoje wykończone ciała do kolejnych 72 godzin wysiłku. Byli jak bakterie, które stały się zbyt silne dla antybiotyku. Weszli w swoje „strefy” i nie zamierzali ich opuścić.

Courtney zadzwoniła do dwóch członków ekipy zajmujących miejsce przy kolejnym checkpoincie i wyjaśniła im, że ci goście kontynuują swoją misję. Byli niczym uprowadzony pociąg zmierzający w stronę ostatniego oficjalnego checkpointu przed lasem. Jeśli minęliby ten punkt, mogłoby się zrobić naprawdę niebezpiecznie – znaleźliby się w lesie bez wody, checkpointów i wolontariuszy na trasie. Ostatnią osobą stojącą pomiędzy nimi a niebezpieczeństwem był dyrektor wyścigu Andy Weinberg. Andy jest niezwykle charyzmatycznym człowiekiem i używa języka mocno ześwirowanego uczestnika wytrzymałościowych ultrabiegów, ponieważ nim jest. Powiedział Courtney, żeby się nie martwiła.

– Idź spać. Wyścig dobiegł końca.

Niezupełnie. Siedem ostatnich czaszek wręczono „oficjalnym zwycięzcom”, czyli facetom, którzy biegli najszybciej. Stojąc przy wejściu do lasu, Andy zdołał przekonać wielu pozostałych uczestników, że wyścig został zakończony. Mimo to pięciu z nich się nie zatrzymało. Rozumieli, że wyścig dobiegł końca, ale szli dalej, w pełni świadomi tego, że teraz zdani będą tylko na siebie. Postanowili, że będą kontynuować marsz niezależnie od wszystkiego i że zakończą swoją misję, wbitą im na siłę do głów, które w tamtym momencie nie funkcjonowały prawidłowo.

Była to niebezpieczna sytuacja. Tę piątkę stanowili dobrze wyszkoleni żołnierze, a ponieważ było lato, prawdopodobnie nie groziła im śmierć z głodu ani wyziębienia. Zgubienie zawodników w lesie nie jest jednak najlepszą reklamą. Uważam, że uczestnik Death Race powinien się liczyć ze złamaniem kostki podczas nieudanego zamachu siekierą, ze skaleczeniami, hipotermią, a nawet zawałem – zawodnicy przyjmują do wiadomości, że udział w wyścigu wiąże się z takim ryzykiem. Pozwolenie komuś na zgubienie się byłoby jednak niedopuszczalne.

Uczestnicy podpisują wprawdzie oświadczenie, w którym znajduje się informacja: „Możesz zginąć”, ale mimo wszystko są naszymi gośćmi. To świetni ludzie o ciekawej i inspirującej przeszłości. Mają swoje życie, rodziny i pracę, a mnie zależy na każdym z nich. Dlatego po przeanalizowaniu wszystkich faktów postanowiliśmy wyruszyć za niesfornymi uczestnikami.

Dwaj nasi pracownicy udali się za nimi do lasu krwawym szlakiem. Courtney, Andy i ja zamierzaliśmy przejechać głównymi drogami wokół góry około 50 kilometrów w nadziei, że zauważymy ich, gdy będą się wyłaniać spomiędzy drzew. Z naszej trójki to ja byłem najbardziej wyspany, a Courtney przez całą drogę mnie pouczała, dlatego po jakichś 15 kilometrach wysiadłem i ruszyłem ścieżką pieszo. Andy i moja żona pojechali dalej.

Nawet przy założeniu, że zawodnicy podążają właściwą trasą i nie napotkają po drodze nawet najmniejszych problemów, był to wątpliwy plan. Innego jednak nie mieliśmy. Courtney była zdenerwowana i przerażona perspektywą śmierci któregoś z tych facetów. Była też wściekła na samą siebie za to, że nie zatrzymała ich na pierwszym checkpoincie. Wszyscy nasi ludzie zaangażowali się w poszukiwania. Byliśmy wykończeni. Nie powinno dojść do takiej sytuacji. Jednak nie braliśmy pod uwagę, że jacyś uczestnicy mogą nam uciec. Przez blisko dziesięć lat organizowania podobnych wyścigów ani razu nie zdarzyło się nic podobnego. Wiedząc, jak wolno poruszają się ci goście i jak bardzo są wykończeni, spodziewaliśmy się, że możemy szukać ich bardzo, bardzo długo.

Później, tego samego zimnego i deszczowego dnia, w końcu zobaczyliśmy marines siedzących nad brzegiem jeziora. Byli głodni, spragnieni, zmęczeni i mieli halucynacje. Zastanawialiśmy się wcześniej, co im powiemy, kiedy ich znajdziemy, w jaki sposób ich powstrzymamy i jak im przetłumaczymy, że nie są już na szlaku, a wyścig został zakończony. Na ich widok Courtney poczuła jednak tak silną ulgę i taką wściekłość, że jej matczyne instynkty wzięły nad nią górę, a wszelkie strategie zdały się na nic. Wyskoczyła z samochodu i pobiegła w ich kierunku, ku ich widocznemu rozczarowaniu. Myśleli prawdopodobnie, że to Andy albo ja będziemy na nich krzyczeć lub wręczymy im nagrodę za bycie „najbardziej szalonymi”. Jeden z nich powiedział mi później, że liczył na konfetti przy końcowej linii, to znaczy przy jeziorze. Kurwa, co?

Courtney wyjaśniła im, że zeszli z trasy, że wyścig dobiegł końca i że pora udać się do auta i wrócić do domu. Wytłumaczyła im, że w dziczy szuka ich ekipa ratunkowa – co było prawdą – i że to czas, aby w końcu odpuścić. Żaden z nich nawet nie drgnął. Ponieważ widziała już wcześniej u mnie taki nieobecny wzrok i zdawała sobie sprawę, że to jedyna szansa na uniknięcie katastrofy, moja żona – na co dzień najsłodsza osoba na świecie – straciła cierpliwość.

– Natychmiast wsiadać do samochodu, zasrani egoiści! – wrzeszczała. – Mój mąż i moi przyjaciele szukają was, a wy igracie z życiem!

Krzyczała i wzbudzała w nich poczucie winy, ponieważ wydawało się, że to jedyny sposób, żeby ich przekonać, że wyścig się skończył.

Ruszyli w końcu do samochodu, wszyscy oprócz faceta bez butów i ze stopami owiniętymi taśmą klejącą. Oświadczył, że nie obchodzi go, co powiem ani co zrobię. Stwierdził, że pokonał raka i biegnie dla dzieci dotkniętych tym samym, bo chce im pokazać, że mogą wygrać z chorobą i osiągnąć w życiu wielkie rzeczy. Brał udział w wyścigu, żeby zebrać pieniądze niezbędne na ich leczenie. Jego ciało odmówiło mu posłuszeństwa, za to umysł odmawiał złożenia broni.

– Dobrze, w takim razie jest nas dwoje – powiedziała Courtney. – Idę z tobą. Mam nadzieję, że wiesz, jak przetrwać w takiej dziczy, bo będziesz potrzebował tej wiedzy, żeby ochronić mnie dziś w nocy. Utknęliśmy tu razem.

Miała na sobie sandały, krótkie dżinsowe spodenki oraz koszulkę na ramiączkach, i nie była przygotowana na żadną wędrówkę, a już na pewno nie na 30-kilometrowy marsz śmierci z powrotem do Pittsfield.

W tym momencie facet zaczął pękać. W końcu wszedł do samochodu razem z innymi. Wszyscy zapadli w niespokojny sen. Courtney jeździła w kółko, aż w końcu odnalazła mnie oraz wszystkich innych członków wyprawy ratunkowej i wszyscy pojechaliśmy z powrotem. Zawodnicy byli skrajnie wyczerpani, a jednak zamierzali iść dalej, utykając i brnąc przez piaszczyste drogi, górskie zbocza oraz błoto tylko dlatego, że kochali doprowadzać się do granic wytrzymałości i sprawdzać, co są w stanie przetrwać, a jednocześnie wytyczać sobie nowe granice.

Kiedy w kontekście wyścigu Death Race i niezbędnych do niego przygotowań mówię ludziom, że „muszą cierpieć”, nie chodzi mi o to, że mają być nieszczęśliwi. Chodzi mi o to, że powinni rzucić wyzwanie własnym oczekiwaniom i opuścić strefę komfortu. Kiedy zmuszasz ciało do krańcowego wysiłku, kiedy brakuje ci tchu, odczuwasz ból i wyczerpany leżysz na ziemi, to właśnie wtedy zaczynasz rozumieć, jak źle może się potoczyć twoje życie. Poddając się temu cierpieniu, zyskujesz nową skalę porównawczą. Po zakończeniu takiego wymagającego treningu wszelkie drobne troski twojego życia wydają się niczym.

Spartan Up!

Подняться наверх