Читать книгу Trzeci klucz - Jo Nesbo - Страница 5
Część pierwsza
5. NEMEZIS
ОглавлениеW smugach deszczu widocznych na tle wczesnego październikowego zmroku w świetle zewnętrznej lampy Harry dostrzegł ceramiczną tabliczkę, na której przeczytał, że „Tu mieszkają Espen, Stine i Trond Grette”. „Tu” było mieszkaniem w żółtym szeregowcu na Disengrenda. Nacisnął dzwonek i rozejrzał się dokoła. Ulicę tworzyły cztery długie szeregowce w sercu dużego płaskiego pola, otoczonego blokami, które Harry’emu skojarzyły się z nowymi osadnikami na prerii, chroniącymi się przed atakiem Indian. I może rzeczywiście tak było. Szeregowce zbudowano w latach sześćdziesiątych dla rozwijającej się klasy średniej. I być może już wtedy zanikający pierwotni mieszkańcy tych okolic, robotnicy z bloków przy Disenveien i Traverveien, zrozumieli, że oto pojawili się kolejni zwycięzcy, którzy przejmą panowanie w nowym kraju.
– Wygląda na to, że nie ma go w domu – stwierdził Harry, jeszcze raz naciskając guzik dzwonka. – Jesteś pewna, że dotarło do niego, że mamy przyjść dziś po południu?
– Nie.
– Nie?
Harry odwrócił się i spojrzał z góry na Beate Lønn, trzęsącą się pod parasolem. Miała na sobie spódnicę i buty na wysokich obcasach, a kiedy zabierała go spod Schrødera, uświadomił sobie, że ubrała się tak, jakby czekało ją popołudniowe przyjęcie.
– Grette dwukrotnie potwierdził termin, kiedy dzwoniłam – odpowiedziała – ale sprawiał wrażenie bardzo… nieswojego.
Harry, stojąc na schodach, wychylił się w bok i przycisnął nos do okna od kuchni. W środku było ciemno, zauważył jedynie wiszący na ścianie kalendarz z logo banku Nordea.
– Wracamy – stwierdził.
W tej samej chwili z trzaskiem otworzyło się kuchenne okno w sąsiednim mieszkaniu.
– Szukacie Tronda?
Słowa te zostały wypowiedziane z tak silnym akcentem bergeńskim, że „r” zabrzmiało jak pociąg wypadający z torów. Harry odwrócił się i popatrzył w smagłą pomarszczoną twarz kobiety, która próbowała się uśmiechać, a jednocześnie sprawiać wrażenie bardzo poważnej.
– Owszem – potwierdził Harry.
– Jesteście z rodziny?
– Policja.
– Aha. – Kobieta zrezygnowała z pogrzebowej miny. – Myślałam, że zjawiliście się, by uczestniczyć w żałobie. On jest na korcie, biedaczysko.
– Na korcie?
Pokazała palcem.
– Po drugiej stronie tego pola. Tkwi tam już od czwartej.
– Ale przecież jest ciemno – powiedziała Beate. – I pada deszcz.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Pewnie tak próbuje radzić sobie z żałobą. – Tym razem „r” przywiodło Harry’emu na myśl kawałki tektury, które mocował do koła roweru, by terkotały o szprychy, kiedy był małym chłopcem i mieszkał na Oppsal.
– Słyszę, że ty też dorastałaś we wschodniej części miasta – powiedział Harry, kiedy razem z Beate ruszyli w stronę wskazaną przez sąsiadkę Tronda. – Ale może się mylę?
– Nie – odpowiedziała krótko Beate.
Kort leżał na polu, w połowie drogi między blokami a szeregowcami. Już z daleka słychać było głuche uderzenia żyłek rakiety o mokrą piłkę, a za wysoką siatką w prędko zapadającym jesiennym mroku dostrzegli postać, która nieprzerwanie serwowała.
– Halo! – zawołał Harry, kiedy podeszli do siatki, ale mężczyzna na korcie nie odpowiedział. Dopiero teraz zauważyli, że jest ubrany w garnitur i koszulę z krawatem.
– Trond Grette?
Piłka trafiła w czarną kałużę, odbiła się, uderzyła w siatkę, robiąc im prysznic z kropelek wody deszczowej, przed którym Beate osłoniła się parasolem.
Spróbowała otworzyć furtkę.
– On się zamknął na klucz – szepnęła.
– Tu Hole i Lønn z policji! – zawołał Harry. – Byliśmy umówieni. Czy możemy… Cholera! – Harry nie zauważył piłki, dopóki nie uderzyła w siatkę i utknęła w jednym z oczek w odległości cala od jego twarzy. Przetarł oczy i spojrzał na siebie. Wyglądał tak, jakby ktoś polakierował go sprayem z rudobrązowej wody z kałuży. Odruchowo obrócił się plecami, widząc, że mężczyzna na korcie wybija kolejną piłkę.
– Trond Grette! – wołanie Harry’ego odbiło się echem między blokami. Piłka tenisowa wykonała parabolę widoczną w świetle bijącym z okien bloku, zanim pochłonęła ją ciemność gdzieś na polu. Harry znów odwrócił się w stronę kortu, akurat w porę, by usłyszeć dziki ryk i zobaczyć postać nadciągającą ku nim z ciemności. Zgrzytnął metal, gdy siatka zatrzymała atakującego tenisistę. Osunął się na ziemię, ale zaraz się podniósł, zamierzył i znów skoczył na siatkę. Upadł, wstał i ponownie zaatakował.
– Boże, on zwariował! – mruknął Harry. Odruchowo cofnął się o krok, gdy nagle pojawiła się przed nimi jasna plama twarzy z szeroko otwartymi oczami. To Beate włączyła kieszonkową latarkę i skierowała snop światła na Grettego, uwieszonego na siatce. Czarne mokre włosy lepiły się do białego czoła, a spojrzenie zdawało się szukać czegoś, czego mogłoby się przytrzymać, w miarę jak ześlizgiwał się po siatce niczym błoto z szyby samochodowej, aż w końcu znieruchomiał na ziemi.
– Co teraz robimy? – spytała szeptem Beate.
Harry poczuł, że coś trzeszczy mu w zębach. Splunął na rękę i w świetle latarki zobaczył, że to mączka ceglana, którą wysypano kort.
– Zadzwoń po karetkę, a ja pójdę do samochodu po kombinerki.
– Dostał coś na uspokojenie? – spytała Anna.
Harry kiwnął głową i wypił łyk coli.
Młodzi, dobrze ustawieni mieszkańcy zachodnich dzielnic siedzieli dookoła nich jak kury na grzędzie, popijając wino, przezroczyste drinki i colę light. M była jak większość kawiarni w Oslo, wielkomiejska w prowincjonalny i naiwny, lecz zarazem sympatyczny sposób, który Harry’emu przywodził na myśl Disa, dobrze wychowanego, zdolnego chłopca z jego klasy w szkole podstawowej, u którego odkryli zeszyt z wyrażeniami slangowymi używanymi przez najpopularniejszych chłopców w klasie.
– Zabrali tego nieszczęśnika do szpitala. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę z sąsiadką. Powiedziała nam, że co wieczór od śmierci żony stał tam i serwował.
– O rany! Właściwie dlaczego?
Harry wzruszył ramionami.
– Nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie, którzy stracili kogoś w taki sposób, wpadają w psychozę. Niektórzy wszystko wypierają i udają, że zmarły wciąż żyje. Sąsiadka powiedziała nam, że Stine i Trond Grette tworzyli doskonałą parę w deblu mieszanym i latem prawie codziennie trenowali na korcie.
– To znaczy, że on jakby czekał, że żona odbierze serw?
– Może i tak.
– Dżizus! Pójdę do toalety, a ty zamówisz mi piwo, dobrze?
Anna wstała z krzesła i kręcąc biodrami, zniknęła w głębi lokalu.
Harry starał się za nią nie patrzeć. Nie musiał, widział już to, co powinien. Wokół oczu pojawiło jej się kilka zmarszczek, a w kruczoczarnych włosach tu i ówdzie połyskiwały siwe nitki. Poza tym nic się nie zmieniła. Miała te same ciemne oczy o lekko ściganym wyrazie pod zrośniętymi brwiami, ten sam wąski ostry nos nad wulgarnie pełnymi wargami i zapadnięte policzki, które czasami przydawały jej twarzy wyrazu głodu. Być może trudno by było nazwać ją piękną, gdyż na to rysy miała zbyt ostre i wyraziste, ale szczupłe ciało wciąż zachowało krągłości, wystarczające, by, jak Harry zauważył, co najmniej dwóch mężczyzn przy stolikach w części restauracyjnej gwałtownie przerwało rozmowę, gdy ich mijała.
Zapalił kolejnego papierosa. Po zdarzeniu z Grettem odwiedzili Helgego Klementsena, kierownika oddziału banku, lecz również ta wizyta nie dostarczyła im zbyt wielu nowych informacji, nad którymi mogliby dalej pracować. Klementsen wciąż pozostawał w swoistym szoku, siedział na krześle, w bliźniaku na Kjelsåsveien, i patrzył to na królewskiego pudla kręcącego mu się pod nogami, to na żonę, która krążyła pomiędzy kuchnią a salonem, nosząc kawę i najtwardsze ciasteczka, jakich Harry miał okazję kiedykolwiek w życiu posmakować. W mieszczański dom Klementsenów strój Beate wpasował się o wiele lepiej, aniżeli sprane dżinsy i martensy Harry’ego. Mimo wszystko to jednak głównie Harry konwersował z nerwowo drepczącą panią Klementsen o niezwykłych nawet jak na jesień opadach i o sztuce pieczenia kruchych ciasteczek. Konwersację przerywały dobiegające z piętra wyżej ciężkie kroki i głośny szloch. Pani Klementsen wyjaśniła, że ich córka Nina, biedaczka, jest w szóstym miesiącu ciąży z mężczyzną, który właśnie ją zostawił i poszedł w siną dal. Wyjechał na Kos, ale nie na wakacje, tylko po prostu wrócił do siebie, bo był Grekiem. Harry, słysząc to, o mało nie zadławił się ciastkiem i nie prychnął nim na stół. Beate dopiero wtedy zabrała głos, spokojnie zadając pytanie Helgemu Klementsenowi, który musiał zrezygnować ze śledzenia wzrokiem psa, bo ten akurat wybiegł z salonu.
– Na ile oceniłby pan wzrost bandyty?
Helge Klementsen popatrzył na Beate, ujął filiżankę, podniósł ją, ale zatrzymał w połowie drogi do ust, gdzie musiała niestety zaczekać, gdyż nie mógł jednocześnie mówić i pić.
– Był wysoki. Może dwa metry? Stine zawsze była bardzo dokładna w pracy.
– On nie był aż tak wysoki, panie Klementsen.
– No to metr dziewięćdziesiąt. I zawsze taka zadbana.
– A w co był ubrany?
– W coś czarnego, jakby gumowego. Latem po raz pierwszy pojechała na prawdziwe wakacje. Na Kos.
Pani Klementsen pociągnęła nosem.
– Gumowego? – powtórzyła Beate.
– Tak. Iw kominiarkę.
– Jakiego koloru, panie Klementsen?
– Czerwoną.
W tym momencie Beate przestała notować i wkrótce potem siedzieli w samochodzie zmierzającym z powrotem w stronę centrum.
– Gdyby sędziowie i ława przysięgłych wiedzieli, jak mało można wierzyć zeznaniom świadków w związku z takimi napadami, nie pozwoliliby nam wykorzystywać zeznań jako dowodów – stwierdziła Beate. – To wręcz fascynujące, jak błędnie ludzki mózg potrafi rekonstruować fakty. Można odnieść wrażenie, że strach wkłada świadkom okulary, przez które wszyscy bandyci wydają się więksi i bardziej czarni, broni jest więcej, sekundy dłuższe. Napad trwał nieco ponad minutę, ale pani Brenne, ta w okienku najbliżej wejścia, jest przekonana, że bandyta był w banku przez co najmniej pięć minut. A wzrostu miał nie dwa metry, tylko metr siedemdziesiąt osiem. Chyba że używał dodatkowych podeszew, co wśród profesjonalistów też nie jest rzeczą niezwykłą.
– W jaki sposób możesz z taką dokładnością określić jego wzrost?
– Dzięki nagraniu wideo. Zaznacza się wzrost na futrynie w momencie, gdy bandyta wchodzi do środka. Byłam w tym banku dziś przed południem, oznaczyłam futrynę kredą, zrobiłam nowe zdjęcia i zmierzyłam.
– W Wydziale Zabójstw tego typu rzeczy zostawiamy technikom.
– Mierzenie wzrostu na podstawie filmu wideo jest nieco bardziej skomplikowane, niż może się wydawać. Na przykład w sprawie napadu na DnB na Kaldbakken w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym technicy pomylili się o trzy centymetry. Wolę sama dokonywać pomiarów.
Harry zerknął wtedy na nią, zastanawiając się, czy nie powinien jej spytać o to, dlaczego została policjantką. Zamiast tego poprosił, żeby go wysadziła przy „Ślusarzu” na Vibes gate. Zanim wysiadł, spytał jeszcze, czy zauważyła, że Klementsen nie wylał ani kropli z pełnej po brzegi filiżanki z kawą, którą trzymał podniesioną przez cały czas, gdy ona zadawała mu pytania. Beate nie zwróciła na to uwagi.
– Podoba ci się to miejsce? – spytała Anna, siadając na swoim krześle.
– No cóż. – Harry rozejrzał się dokoła. – Nie bardzo w moim typie.
– W moim też nie. – Anna sięgnęła po torebkę i wstała. – Idziemy do mnie.
– Właśnie zamówiłem ci piwo. – Harry skinieniem głowy wskazał na szklankę z pianą.
– Nudno się pije samemu – stwierdziła Anna, krzywiąc się. – Wyluzuj, Harry. Chodź.
Na dworze przestało padać i chłodne, świeżo spłukane powietrze miało przyjemny smak.
– Pamiętasz tamten dzień jesienią, kiedy pojechaliśmy w głąb Maridalen? – spytała Anna. Wsunęła mu rękę pod ramię i ruszyła.
– Nie pamiętam – odparł Harry.
– Nie możesz nie pamiętać. W tym twoim nędznym fordzie eskorcie, w którym nie dało się rozłożyć siedzeń…
Harry uśmiechnął się krzywo.
– Czerwienisz się! – wykrzyknęła zachwycona. – Na pewno więc przypominasz sobie też, że zaparkowaliśmy i weszliśmy do lasu. I wszystkie te żółte liście, to było jak… – Uścisnęła go za ramię. – Jak łóżko. Jak olbrzymie złociste łóżko. – Roześmiała się, szturchając go w bok. – Później musiałam pchać tego trupa. Chyba już się go pozbyłeś?
– Stoi w warsztacie. Zobaczymy, co z nim będzie.
– O rany! Powiedziałeś to tak, jakbyś mówił o przyjacielu, który trafił do szpitala z guzem. – I dodała cicho: – Nie powinieneś rezygnować tak prędko, Harry.
Nie odezwał się.
– To już tutaj – powiedziała. – Tyle przynajmniej pamiętasz?
Zatrzymali się przed niebieską bramą na Sorgenfrigata, na ulicy Beztroskiej.
Harry delikatnie się odsunął.
– Posłuchaj, Anno – zaczął, usiłując zignorować jej ostrzegawcze spojrzenie. – Mam o świcie spotkanie ze śledczymi z Wydziału Napadów.
– Nawet nie spróbujesz? – Anna otworzyła bramę kluczem.
Harry’emu coś się przypomniało. Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni płaszcza i podał jej żółtą kopertę.
– Od „Ślusarza”.
– Aha, klucz. Gładko poszło?
– Facet za ladą bardzo uważnie przestudiował mój dowód i musiałem się podpisać. Dziwny gość. – Harry spojrzał na zegarek i ziewnął.
– Mają bardzo surowe zasady dotyczące wydawania takich kluczy generalnych – wyjaśniła Anna prędko. – To klucz do całego domu. Do bramy, do piwnicy, do mieszkania. – Zaśmiała się nerwowo. – Po to, żeby dorobić ten jeden zapasowy klucz, wymagali pisemnego zamówienia od zarządu wspólnoty.
– Rozumiem. – Harry zakołysał się na piętach i nabrał powietrza, żeby powiedzieć „dobranoc”.
Anna go uprzedziła. Jej głos zabrzmiał niemal błagalnie:
– Wejdź tylko na kawę.
Ten sam żyrandol zwisał z wysokiego sufitu nad tym samym kompletem stołowym w wielkim salonie. Harry’emu wydawało się, że pamięta, że ściany były kiedyś jasne, białe, może żółte, ale nie miał pewności. Teraz były niebieskie, przez co pokój wydawał się mniejszy. Może Anna chciała ścieśnić pustkę. Niełatwo jednemu człowiekowi wypełnić mieszkanie, w którym są trzy pokoje dzienne i dwie duże sypialnie, w dodatku o wysokości trzech i pół metra. Pamiętał, jak Anna mówiła mu, że jej babcia również mieszkała tu sama, ale nie spędzała tu zbyt wiele czasu, gdyż jako słynna sopranistka dopóki mogła, jeździła po świecie.
Anna zniknęła w kuchni, a Harry zajrzał do sąsiedniego pokoju. Był nagi i pusty, tylko na środku stał koń wielkości islandzkiego kucyka, na czterech szeroko rozstawionych drewnianych nogach z dwiema poręczami sterczącymi z grzbietu. Harry podszedł do niego i pogłaskał dłonią gładką brązową skórę.
– Zaczęłaś uprawiać gimnastykę? – zawołał.
– Masz na myśli tego konia z łękami? – odkrzyknęła Anna z kuchni.
– Sądziłem, że to przyrząd dla mężczyzn.
– Bo tak jest. Na pewno nie możesz wypić nawet jednego piwa, Harry?
– Na pewno! Ale poważnie, po co ci ten koń?
Drgnął przestraszony, gdy jej głos rozległ się nagle tuż za plecami:
– Ponieważ lubię robić to, co robią mężczyźni.
Harry odwrócił się. Anna zdjęła sweter i stanęła w drzwiach. Jedną rękę oparła na biodrze, drugą, uniesioną, opierała się o futrynę. Harry w ostatniej chwili powstrzymał się od obrzucenia jej spojrzeniem od stóp do głów.
– Kupiłam go od Związku Gimnastyki Sportowej w Oslo. Będzie dziełem sztuki. Instalacją. Tak jak „Kontakt”, który z całą pewnością pamiętasz.
– Masz na myśli to pudełko na stole z zasłoną, do którego należało włożyć rękę, a w środku było mnóstwo sztucznych rąk, z którymi można się było witać?
– Albo je głaskać. Albo z nimi flirtować. Albo je odpychać. To elementy grzewcze, dzięki którym sztuczne ręce utrzymywały temperaturę ludzkiego ciała, miały największe znaczenie, prawda? Ludzie myśleli, że pod stołem ktoś się chowa. Chodź, pokażę ci coś innego.
Poszedł za nią do ostatniego pokoju. Anna rozsunęła drzwi, potem ujęła go za rękę i pociągnęła za sobą w ciemność. Gdy zapaliło się światło, Harry najpierw tylko stał i patrzył na lampę. Złocona podstawa miała kształt kobiecej postaci, trzymającej w jednej ręce wagę, a w drugiej miecz. Trzy światełka umieszczone były na czubku miecza, na wadze i na głowie kobiety. A gdy Harry się odwrócił, spostrzegł, że każde z nich podświetla jeden obraz olejny. Dwa wisiały na ścianie, natomiast trzeci, najwyraźniej jeszcze niedokończony, stał na sztalugach, do których w dolnym lewym rogu umocowana była paleta, pokryta żółtymi i brązowymi plamami.
– Co to za obrazy? – spytał Harry.
– Portrety, nie widzisz?
– Widzę. Tu są oczy? – pokazał palcem. – A usta tutaj?
Anna przekrzywiła głowę.
– Skoro tak uważasz… To trzej mężczyźni.
– Ktoś, kogo znam?
Zanim odpowiedziała, przyglądała mu się długo, z namysłem:
– Nie, Harry, chyba żadnego z nich nie znasz. Ale możesz poznać. Jeśli naprawdę chcesz.
Harry uważniej przyjrzał się obrazom.
– Powiedz mi, co widzisz.
– Widzę mojego sąsiada z saneczkami. Widzę faceta, który wyłania się z zaplecza u „Ślusarza”, w chwili, gdy już wychodzę z zakładu. Widzę też kelnera z M. I Pera Stålego Lønninga, tego z telewizji.
Roześmiała się.
– Wiedziałeś, że siatkówka odwraca przedmioty w taki sposób, że mózg początkowo rejestruje obraz jako lustrzane odbicie? Żeby zobaczyć te postaci tak, jak wyglądają naprawdę, trzeba oglądać je w lustrze. Ujrzałbyś wtedy na tych obrazach zupełnie innych ludzi.
Oczy jej błyszczały, Harry powstrzymał się więc przed powiedzeniem jej, że siatkówka odwraca obrazy do góry nogami, a nie jak lustro.
– To będzie moje ostateczne arcydzieło, Harry. Dzięki niemu zostanę zapamiętana.
– Te portrety?
– Nie, one są tylko częścią całej pracy. Nie jest jeszcze skończona. Ale zaczekaj, sam się przekonasz.
– Mhm. Ma jakiś tytuł?
– Nemezis – powiedziała Anna cicho.
Spojrzał na nią pytająco, ich spojrzenia się spotkały.
– Tak jak bogini, wiesz.
Na jedną stronę jej twarzy padał cień. Harry odwrócił głowę. Dość już widział. Proste plecy, które prosiły o partnera do tańca, stopa lekko wysunięta przed drugą, jak gdyby jeszcze się nie zdecydowała, czy ma się zbliżyć, czy odejść, piersi, które podnosiły się i opadały, i smukła szyja z widoczną grubą żyłą, która, jak mu się wydawało, pulsuje. Zrobiło mu się gorąco i odrobinę zakręciło mu się w głowie. Co ona powiedziała? „Nie powinieneś rezygnować tak prędko”. Czy tak było w istocie?
– Harry…
– Muszę już iść.
Ściągnął jej sukienkę przez głowę, a ona ze śmiechem upadła na białe prześcieradło. Rozpięła mu pasek, turkusowe światło spoza kołyszących się palm na wygaszaczu przenośnego komputera na biurku migotało, podświetlając diabliki i demony z rozdziawionymi paszczami, szczerzące zęby na fantastycznych rzeźbieniach u wezgłowia łóżka. Anna opowiadała mu kiedyś, że to łóżko babki, że stoi tu już od blisko osiemdziesięciu lat. Gryzła go w ucho, szepcząc słowa w nieznanym języku. Potem przestała szeptać i ujeżdżała go, krzycząc, śmiejąc się, błagając i wzywając przeróżne moce. A on pragnął jedynie, by to się nigdy nie skończyło. Tuż przed szczytem gwałtownie znieruchomiała, ujęła jego twarz w dłonie i spytała szeptem:
– Mój na wieki?
– Za diabła nie! – roześmiał się i odwrócił ją tak, że teraz on znalazł się na górze. Drewniane demony szczerzyły się do niego.
– Mój na wieki?
– Tak – jęknął i doszedł.
Kiedy śmiech ucichł i leżeli mokrzy od potu, lecz mimo to spleceni ze sobą, Anna opowiedziała mu, że łóżko podarował jej babce pewien hiszpański szlachcic.
– Po koncercie w Sewilli w tysiąc dziewięćset jedenastym – dodała, unosząc lekko głowę, by Harry mógł jej wsunąć do ust zapalonego papierosa.
Łóżko przypłynęło do Oslo trzy miesiące później parowcem „Eleonora”. Splot przypadków, ale nie tylko, sprawił, że kapitan, Duńczyk, Jesper Jakiśtam, został jej pierwszym, lecz nie najlepszym kochankiem w tym łóżku. Podobno był mężczyzną bardzo namiętnym i właśnie dlatego według słów babki koniowi wieńczącemu wezgłowie brakowało głowy. Kapitan Jesper odgryzł ją bowiem w ekstazie.
Anna roześmiała się, a Harry się uśmiechnął. Potem papieros się dopalił, a oni kochali się przy wtórze skrzypienia i trzeszczenia hiszpańskiej manili, przez co Harry miał wrażenie, że znaleźli się na pokładzie statku, którym nikt nie steruje, ale w niczym mu to nie przeszkadzało.
To działo się już dawno temu i była to pierwsza i ostatnia noc, kiedy zasypiał trzeźwy w łóżku babci Anny.
Harry obrócił się na swoim wąskim żelaznym łóżku. Na wyświetlaczu stojącego na nocnym stoliku radia z budzikiem jarzyły się cyfry 3.21. Zaklął. Przymknął oczy, a myśli powoli pożeglowały z powrotem do Anny i do tamtego lata wśród białych prześcieradeł w babcinym łóżku. Przez większość czasu był pijany, lecz te noce, które zapamiętał, były różowe i cudowne, jak erotyczne widokówki. Nawet jego ostatnie zdanie wypowiedziane, kiedy lato dobiegło końca, było wytartym, lecz ciepłym i szczerym banałem: „Zasługujesz na kogoś lepszego niż ja”.
Wtedy pił już tyle, że wszystko zmierzało do jedynego możliwego końca. W którymś z nielicznych momentów przytomności zdecydował, że upadając na dno, nie pociągnie jej za sobą. Przeklinała go w swoim obcym języku, przysięgała, że pewnego dnia postąpi wobec niego tak samo: odbierze mu jedyne, co kochał.
To było siedem lat temu i trwało przez sześć tygodni. Później spotkał ją zaledwie dwukrotnie. Raz w pewnym barze, gdzie podeszła do niego ze łzami w oczach i poprosiła, żeby poszedł gdzie indziej, co zresztą zrobił. A drugi raz na wystawie, na którą zabrał swoją młodszą siostrę, Sio. Obiecał wtedy, że do niej zadzwoni, ale nie zadzwonił.
Harry znów spojrzał na zegarek. 3.32. Pocałował ją. Dziś wieczorem. Kiedy już znalazł się w bezpiecznym miejscu za drzwiami z mrożoną szybą, prowadzącymi do jej mieszkania, nachylił się nad nią, żeby uściskać ją na pożegnanie, ale skończyło się na pocałunku. Prosto i przyjemnie. W każdym razie prosto. 3.33. Cholera, odkąd to zrobił się aż tak wrażliwy, żeby mieć wyrzuty sumienia z powodu pocałowania na dobranoc dawnej kochanki? Starał się oddychać głęboko i równo, skoncentrować na możliwych drogach ucieczki z Bogstadveien przez Industrigata. Na drugą stronę. Z powrotem. I znów na drugą. Wciąż czuł jej zapach. Słodki ciężar jej ciała. Natrętną mowę szorstkiego języka.