Читать книгу Trzeci klucz - Jo Nesbo - Страница 6
Część pierwsza
6. CHILI
ОглавлениеPierwsze tego dnia promienie słońca ledwie wyjrzały zza szczytu wzgórza Ekeberg, przedostały się pod do połowy podciągniętymi żaluzjami sali konferencyjnej Wydziału Zabójstw i połaskotały fałdy skóry wokół zaciśniętych oczu Harry’ego. Przy końcu długiego stołu stał na szeroko rozstawionych nogach Rune Ivarsson i kołysał się w przód i w tył z rękami założonymi na plecy. Za nim stała tablica typu flipchart, z przerzucanymi kartkami, na której dużymi czerwonymi literami napisano WITAMY. Harry podejrzewał, że Ivarsson nauczył się tego podczas prezentacji na jakimś seminarium, i podjął na pół serdeczną próbę zdławienia ziewnięcia, kiedy naczelnik zaczął mówić:
– Witam wszystkich. Nasza ósemka zgromadzona wokół tego stołu stanowi ekipę wyznaczoną do przeprowadzenia śledztwa, którego celem jest rozwiązanie sprawy piątkowego napadu na Bogstadveien.
– Zabójstwa – mruknął Harry.
– Słucham?
Harry odrobinę podsunął się na krześle. Przeklęte słońce oślepiało go, bez względu na to, w którą stronę się obrócił.
– Chyba powinniśmy przyjąć, że to było zabójstwo, i właśnie w tym kierunku prowadzić śledztwo.
Ivarsson uśmiechnął się krzywo. Nie do Harry’ego, lecz do innych zgromadzonych wokół stołu, po których powiódł spojrzeniem.
– Uznałem, że zacznę od przedstawienia was sobie nawzajem, ale nasz przyjaciel z Wydziału Zabójstw już zaczął. Komisarz Harry Hole został łaskawie oddelegowany przez swego szefa, Bjarnego Møllera, ponieważ jego specjalnością są morderstwa.
– Zabójstwa – poprawił go Harry.
– Zabójstwa. Na lewo od Holego siedzi Weber z Wydziału Techniki Kryminalistycznej, który kierował zabezpieczaniem śladów na miejscu zdarzenia. Weber, jak zapewne wielu z was wie, to nasz najlepszy specjalista w tej dziedzinie. Słynny zarówno ze swoich zdolności analitycznych, jak i z bezbłędnie działającej intuicji. Komendant główny powiedział kiedyś, że chętnie widziałby Webera w swoim kole łowieckim w Trysil w roli psa tropiącego.
Śmiech wokół stołu. Harry nie musiał patrzeć na Webera, by wiedzieć, że ten nawet się nie uśmiechnął. Weber nie uśmiechał się prawie nigdy, a już z całą pewnością do kogoś, kogo nie lubił, a nie lubił prawie nikogo. Zwłaszcza wśród młodej kadry naczelników, która w jego opinii składała się z niekompetentnych karierowiczów, niezaangażowanych w codzienną pracę policji, lecz żywiących tym gorętsze uczucia wobec biurokratycznej władzy i wpływów, jakie dawało się osiągnąć podczas krótkich gościnnych występów w Budynku Policji.
Ivarsson uśmiechnął się i zadowolony opadł na pięty jak szyper kołysanego falami statku, czekając, aż śmiech ucichnie.
– W porównaniu z nim Beate Lønn jest dość świeża. To nasza specjalistka od analizy filmów wideo.
Beate zapłoniła się jak piwonia.
– Jest córką Jørgena Lønna, który przez ponad dwadzieścia lat służył w wydziale noszącym wówczas nazwę Wydziału Napadów i Zabójstw. Zapowiada się, że Beate dorówna swemu legendarnemu ojcu, bo już bardzo nam pomogła w wyjaśnieniu wielu spraw. Nie wiem, czy o tym wspominałem, ale w Wydziale Napadów udało nam się w ostatnim roku podnieść wykrywalność do prawie pięćdziesięciu procent, co w porównaniu z międzynarodowymi…
– Tak, już o tym mówiłeś, Ivarsson.
– Dziękuję.
Tym razem Ivarsson skierował swój uśmiech wprost do Harry’ego. Sztywny uśmiech węża, w którym odsłonił głęboko zęby w szczęce z obu stron. Nie schodził mu z twarzy, gdy przedstawiał pozostałych. Dwóch z nich Harry znał. Jednym z nich był Magnus Rian, młody chłopak z Tomrefjorden, który przez pół roku pracował w Wydziale Zabójstw i pozostawił po sobie wrażenie solidności, a drugim – Didrik Gudmundson, najbardziej doświadczony śledczy ze wszystkich zgromadzonych wokół stołu, wiceszef wydziału. Spokojny, metodycznie pracujący policjant, z którym Harry nigdy nie miał żadnych zatargów. Ostatnich dwoje również pracowało w Wydziale Napadów, oboje nosili nazwisko Li, ale Harry od razu stwierdził, że z całą pewnością nie są jednojajowymi bliźniętami. Toril Li była wysoką jasnowłosą kobietą o wąskich ustach i twarzy bez wyrazu, natomiast Ola Li – rudowłosym niewysokim facetem o twarzy jak księżyc w pełni i roześmianych oczach. Harry mijał się z nimi w korytarzu na tyle często, że dla wielu osób naturalną rzeczą byłoby zacząć się pozdrawiać, ale jemu jakoś nigdy nie wpadło to do głowy.
– Mnie, ośmielę się twierdzić, mieliście okazję poznać już wcześniej – zakończył Ivarsson. – Ale dla porządku powiem, że jestem naczelnikiem Wydziału Napadów i zostałem wyznaczony do kierowania tym śledztwem. A w odpowiedzi na to, o co pytałeś na początku, Hole, wiedz, że nie po raz pierwszy zajmujemy się napadem, który dla jednej z ofiar miał skutek śmiertelny.
Harry próbował się powstrzymać. Naprawdę. Ale krokodylowy uśmiech niestety mu na to nie pozwolił.
– Również z blisko pięćdziesięcioprocentową wykrywalnością?
Spośród zgromadzonych roześmiała się tylko jedna osoba, za to głośno. Weber.
– Przepraszam. Najwyraźniej zapomniałem powiedzieć – Ivarsson już się nie uśmiechał – że Hole podobno jest obdarzony talentem komicznym. Prawdziwy Arve Opsahl z Gangu Olsena, jak słyszałem.
Na sekundę zapadła kłopotliwa cisza, w końcu Ivarsson roześmiał się krótko, chrapliwie. Zawtórowały mu śmiechy wokół stołu.
– Okej. Zacznijmy od podsumowania. – Ivarsson przerzucił kartkę na tablicy. Pod napisem „TECHNIKA KRYMINALISTYCZNA” kartka była czysta. Naczelnik zdjął zatyczkę z flamastra i przygotował się. – Weber, bardzo proszę.
Karl Weber wstał. Był niewysokim mężczyzną z lwią grzywą siwych włosów i brodą. Jego głos brzmiał złowieszczo jak powarkiwanie na niskich frekwencjach, ale dostatecznie wyraźnie.
– Będę mówił krótko.
– Ależ proszę. – Ivarsson przysunął flamaster do tablicy. – Poświęć tyle czasu, ile ci potrzeba, Karl.
– Będę mówił krótko, bo dużo czasu nie potrzebuję – burknął Weber. – Nie mamy nic.
– Aha. – Ivarsson opuścił flamaster. – A co dokładnie rozumiesz, mówiąc „nic”?
– Mamy odcisk nowiusieńkiego buta marki Nike, rozmiar czterdzieści pięć. Większość elementów tego napadu sprawia wrażenie działania tak profesjonalnego, że mówi mi to jedynie, iż bandyta z pewnością nie używa tego rozmiaru na co dzień. Pocisk został przeanalizowany przez grupę balistyczną. To standardowa amunicja do karabinu automatycznego AG3, kaliber 7,62 milimetra, najpopularniejsza w Królestwie Norwegii, ponieważ można ją znaleźć w każdym baraku wojskowym, w magazynie broni i w każdym domu, w którym mieszka oficer lub żołnierz z Heimevern, Organizacji Obrony Kraju. Innymi słowy, niemożliwa do wytropienia. To jedyne dowody. Oprócz nich nic nie wskazuje na to, by bandyta był w banku. Albo przed nim. Tam też sprawdziliśmy teren.
Weber usiadł.
– Dziękuję, Weber, to było… hm… wyjaśniające. – Ivarsson odsłonił następną kartkę, tym razem z napisem „ŚWIADKOWIE”.
– Hole?
Harry zniżył się odrobinę na krześle.
– Wszystkie osoby, które znajdowały się w banku podczas napadu, zostały przesłuchane chwilę później. Ale żadna z nich nie potrafiła nam powiedzieć nic takiego, czego nie mogliśmy zobaczyć na filmie. To znaczy, owszem, pamiętają parę rzeczy, co do których mamy pewność, że są błędne. Jedyny świadek widział, że bandyta poszedł w górę Industrigata, nikt inny się nie zgłosił.
– Co prowadzi nas do kolejnego punktu, a mianowicie do samochodów, którymi mógł posłużyć się podczas ucieczki – powiedział Ivarsson. – Toril?
Toril Li wyszła do przodu, włączyła rzutnik, na którym leżała już przygotowana folia z listą samochodów osobowych skradzionych w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Twardym dialektem z Sunnmøre Toril wyjaśniła, które cztery samochody uważa za najbardziej prawdopodobne, opierając się na fakcie, że były to najzwyczajniejsze marki i modele w neutralnych jasnych kolorach, a przy tym dostatecznie nowe, by bandyta czuł się pewny, że nie zawiodą go pod względem technicznym. Interesujący był zwłaszcza jeden z samochodów, Volkswagen Golf GTI, który stał zaparkowany na Maridalsveien, ponieważ został skradziony wieczorem w dniu poprzedzającym napad.
– Samochody przeznaczone do wykorzystania podczas ucieczki bandyci napadający na bank często starają się kraść tuż przed napadem, aby nie zdążyły jeszcze trafić do rejestru skradzionych pojazdów, przekazywanego patrolom – wyjaśniła Toril Li, zgasiła projektor i, zabrawszy z niego folię, wróciła na swoje miejsce.
Ivarsson kiwnął głową.
– Dziękuję.
– Za nic – szepnął Harry do Webera.
Tytuł na następnej kartce brzmiał: „ANALIZA NAGRANIA WIDEO”.
Ivarsson włożył zatyczkę na flamaster. Beate przełknęła ślinę, odchrząknęła, wypiła łyk wody ze szklanki, która stała przed nią, i jeszcze raz chrząknęła, nim wreszcie zaczęła mówić ze wzrokiem wbitym w stół:
– Zmierzyłam wzrost…
– Proszę, mów trochę głośniej, Beate.
Znów ten uśmiech węża. Beate nie przestawała chrząkać.
– Określiłam wzrost bandyty na podstawie nagrania wideo. Mierzy sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów. Konsultowałam się z Weberem, który się ze mną zgadza.
Weber kiwnął głową.
– Świetnie – zawołał Ivarsson z wymuszonym entuzjazmem w głosie. Zerwał zatyczkę z flamastra i zapisał: „WZROST 179 cm”.
Beate kontynuowała swoją przemowę do blatu biurka:
– Właśnie rozmawiałam z Aslaksenem z Politechniki w Trondheim, który wykonuje dla nas analizy głosu. Przebadał tych pięć słów, które bandyta wypowiada po angielsku. Stwierdził… – Beate rzuciła wystraszone spojrzenie na Ivarssona, który stał obrócony tyłem, gotów, by notować. – …że jakość nagrania jest zbyt marna. Do niczego się nie nadawała.
Ivarsson opuścił rękę akurat w momencie, gdy niskie słońce zniknęło za chmurą i wielki prostokąt światła na ścianie z tyłu powoli zgasł. W sali konferencyjnej zapadła grobowa cisza. Ivarsson nabrał powietrza i ofensywnie przeniósł ciężar ciała na palce.
– Na szczęście zachowaliśmy kartę atutową na koniec. – Naczelnik Wydziału Napadów przerzucił ostatnią kartkę na tablicy. „WYWIADOWCY”. – Wam, spoza Wydziału Napadów, powinniśmy być może wyjaśnić, że zawsze, gdy mamy film z napadu, od razu włączamy do sprawy wywiadowców. W siedmiu wypadkach na dziesięć dobre nagranie wideo ujawni, kim jest bandyta, jeśli to któryś z naszych starych znajomych.
– Nawet jeśli są zamaskowani? – spytał Weber.
Ivarsson kiwnął głową.
– Dobry wywiadowca rozpozna starego znajomego po budowie ciała, gestach, głosie, sposobie, w jakim mówi podczas napadu, po wszystkich tych drobnych rzeczach, których nie da się ukryć pod maską.
– Ale nie wystarczy wiedzieć, kto to jest – wtrącił zastępca Ivarssona, Didrik Gudmundson. – Musimy…
– No właśnie – przerwał mu Ivarsson. – Musimy mieć dowody. Bandyta może przeliterować swoje nazwisko do kamery, lecz dopóki jest zamaskowany i nie pozostawi żadnych śladów technicznych, to prawnie nie posuniemy się o krok.
– Ilu więc z tych siedmiu, których rozpoznajecie, dostaje wyrok? – spytał Weber.
– Niektórzy – odparł Gudmundson. – Ale mimo to dobrze jest wiedzieć, kto dokonał napadu, nawet jeśli udaje im się ujść wolno. Mamy dzięki temu okazję nauczyć się czegoś o ich sposobach i metodach działania. I następnym razem ich łapiemy.
– A jeśli nie ma następnego razu? – spytał Harry.
Zauważył, jak dwie wyraźne żyły nad uszami Ivarssona grubieją, gdy naczelnik wybuchnął śmiechem.
– Mój drogi ekspercie od morderstw – odparł Ivarsson wciąż z rozbawieniem w głosie. – Jeśli rozejrzysz się dokoła, zobaczysz, że większość z tu obecnych śmieje się pod nosem z twojego pytania. To dlatego, że bandyta, któremu powiedzie się napad, zawsze, ale to zawsze, decyduje się na ponowne działanie. To takie nieuchronne prawo ciążenia w odniesieniu do napadów na bank.
Ivarsson wyjrzał przez okno, pozwolił sobie na kolejny krótki wybuch śmiechu, a potem obrócił się na pięcie.
– Skończmy już z tym nauczaniem dla dorosłych i sprawdźmy, czy mamy kogoś na oku. Ola?
Ola Li spojrzał na Ivarssona, niepewny, czy ma wstać, czy nie, w końcu zdecydował, że będzie mówił siedząc.
– No tak. Dyżurowałem w weekend. Gotowy zmontowany film mieliśmy już o ósmej wieczorem w piątek, wezwałem więc wywiadowców, którzy byli na służbie, do House of Pain, by go obejrzeli. Ci, którzy akurat nie mieli dyżuru, zostali wezwani w sobotę. W sumie wywiadowców było trzynastu, pierwszy w piątek o ósmej, a ostatni…
– Dobrze, dobrze, Ola – przerwał mu Ivarsson. – Po prostu powiedz, co stwierdziliście.
Ola roześmiał się nerwowo. Zabrzmiało to jak krzyk mewy.
– Słuchamy.
– Espen Vaaland jest na zwolnieniu – powiedział Ola. – To on zna najwięcej ludzi z tego środowiska. Jutro postaram się go ściągnąć.
– Co nam próbujesz powiedzieć?
Spojrzenie Oli błyskawicznie omiotło stół.
– Niewiele – odparł cicho.
– Ola wciąż jest stosunkowo świeży – powiedział Ivarsson. Harry widział, jak mięśnie szczęki zaczęły mu pracować. – Dla niego liczy się tylko identyfikacja ze stuprocentową pewnością, co oczywiście jest bardzo cenne. Ale to trochę zbyt duże oczekiwania, kiedy rabuś…
– Zabójca.
– …jest zamaskowany od stóp do głów, średniego wzrostu, gębę trzyma na kłódkę, próbuje się poruszać nietypowo i nosi za duże buty. – Głos Ivarssona nabrał mocy. – Przedstaw więc nam raczej całą listę, Ola. Kto wchodzi w grę?
– Nikt nie wchodzi w grę.
– Ależ musi być ktoś!
– Nie ma – odparł Ola Li i przełknął ślinę.
– Próbujesz nam powiedzieć, że nikt nie miał żadnej podpowiedzi? Żaden z naszych donosicieli, żaden ze szczurów poczytujących sobie za honor codzienny kontakt z najgorszymi szumowinami Oslo, żaden z tych gorliwych nosów, które w dziewięciu na dziesięć wypadków słyszą jakieś plotki o tym, kto prowadził samochód, kto niósł worki z pieniędzmi, kto stał na czatach przy drzwiach – żaden z nich nagle nie chce nawet zgadywać?
– Owszem, zgadywali – odparł Ola. – Padło sześć nazwisk.
– No to wyduśże je wreszcie z siebie, człowieku!
– Sprawdziłem wszystkich. Trzech siedzi. Jednego któryś z wywiadowców widział w chwili napadu na Plata. Jeden przebywa w Pattai w Tajlandii, sprawdziłem. No i został jeszcze jeden, którego wymieniali wszyscy wywiadowcy, ponieważ budową ciała przypominał tego bandytę i napad był przygotowany tak profesjonalnie. To Bjørn Johansen z gangu Tveita.
– I co?
Ola wyglądał tak, jakby miał ochotę schować się pod stół.
– Leży w szpitalu Ullevål. Miał w piątek operację na auris alatae.
– Auris alatae?
– Odstające uszy – stęknął Harry, wycierając z brwi krople potu. – Ivarsson wyglądał tak, jakby zaraz miał eksplodować.
– Akurat minąłem dwadzieścia jeden. – Głos Halvorsena odbił się od ścian. W tak wczesne popołudnie mieli siłownię w piwnicy Budynku Policji niemal wyłącznie dla siebie.
– Pojechałeś na skróty czy jak?
Harry zacisnął zęby i zdołał jeszcze odrobinę zwiększyć częstotliwość ruchu pedałami. Wokół jego roweru treningowego zdążyła się już wytworzyć kałuża potu, natomiast Halvorsen miał ledwie wilgotne czoło.
– To znaczy, że stoicie na niczym? – spytał Halvorsen bez najmniejszych oznak zadyszki.
– Jeżeli w tym, co Beate Lønn powiedziała na koniec, nie ma nic istotnego, to rzeczywiście mamy niewiele.
– A co ona powiedziała?
– Pracuje z programem komputerowym, w którym na podstawie zdjęć z kamer wideo tworzy trójwymiarowy obraz głowy i twarzy bandyty.
– Zamaskowanego?
– Ten program wykorzystuje informacje przekazywane przez zdjęcia. Światło, cień, wklęśnięcia, wypukłości. Im bardziej obcisła jest maska, tym łatwiej stworzyć obraz twarzy człowieka znajdującej się pod nią. Tak czy owak, będzie to jedynie szkic, ale Beate twierdzi, że potrafi go wykorzystać do porównania ze zdjęciami podejrzanych.
– Przy użyciu tego programu FBI do identyfikacji? – Halvorsen obrócił się do Harry’ego i z pewną fascynacją stwierdził, że plama potu, która zaczęła się przy logo Jokke&Valentinerne na piersi, rozprzestrzeniła się już dokładnie na cały T-shirt.
– Nie, ona ma znacznie lepszy program – odparł Harry. – Gdzie jesteś?
– Na dwadzieścia dwa. Jaki?
– Gyrus fusiformus.
– Microsoft czy Apple?
Harry postukał się palcem w czerwone jako ogień czoło.
– Shareware. Zakręt wrzecionowaty. Znajduje się w płacie skroniowym mózgu i jego jedyną funkcją jest rozpoznawanie twarzy. Nic innego nie robi. To obszar mózgu, dzięki któremu jesteśmy w stanie rozróżnić setki tysięcy ludzkich twarzy, a niespełna tuzin nosorożców.
– Nosorożców?
Harry przymknął oczy, próbując lekkim mruganiem pozbyć się szczypiącego potu.
– To był tylko taki przykład, Halvorsen. A Beate Lønn wydaje się wyjątkowym przypadkiem. Jej gyrus ma parę dodatkowych zakrętów, dzięki którym Beate zapamiętuje dosłownie wszystkie twarze, jakie widziała w całym swoim życiu. Nie mam tu na myśli tylko ludzi, których zna lub z którymi rozmawiała, tylko twarze w ciemnych okularach, które piętnaście lat temu mijały ją w tłumie na ulicy.
– Żartujesz sobie.
– Nie. – Harry pochylił głowę, żeby odzyskać oddech, na tyle, by mógł mówić dalej. – Znanych jest podobno zaledwie około dwustu podobnych przypadków. Didrik Gudmundson powiedział, że w Szkole Policyjnej poddano ją testowi, w którym pokonała wszystkie znane programy identyfikacyjne. To chodząca kartoteka twarzy. Gdy cię spyta, „gdzie ja cię już kiedyś widziałam”, to możesz być pewien, że wcale nie próbuje cię poderwać.
– O rany! Co ona z takim talentem robi w policji?
Harry wzruszył ramionami.
– Przypominasz sobie może oficera śledczego, który został zastrzelony podczas napadu na bank na Ryen w latach osiemdziesiątych?
– To nie za moich czasów.
– Przypadkiem znajdował się w pobliżu, kiedy ogłoszono alarm. Przybył na miejsce jako pierwszy i wszedł do środka bez broni, żeby negocjować. Dostał serię z karabinu automatycznego, a bandytów nigdy nie złapano. Później w Szkole Policyjnej podawano to wydarzenie za przykład tego, czego nie powinno się robić, gdy przybywa się do miejsca, w którym trwa napad.
– Należy czekać na posiłki, nie doprowadzać do konfrontacji z bandytami i nie narażać siebie, pracowników banku i samych przestępców na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
– No właśnie, tak mówi podręcznik. Najdziwniejsze w tym wszystkim, że to był jeden z najlepszych i najbardziej doświadczonych śledczych. Jørgen Lønn. Ojciec Beate.
– Aha. I uważasz, że dlatego została policjantką? Przez ojca?
– Być może.
– Ładna jest?
– Zdolna. Gdzie jesteś?
– Właśnie minąłem dwadzieścia cztery. Zostało jeszcze sześć. A ty?
– Dwadzieścia dwa. Dogonię cię, zobaczysz.
– Nie tym razem. – Halvorsen zaczął pedałować szybciej.
– Właśnie, że tak, bo teraz zaczyna się pod górkę. Ja będę jechał, a ty się wyładujesz i odpadniesz. Jak zwykle.
– Nie tym razem. – Halvorsen naciskał jeszcze mocniej. Na linii gęstych włosów pojawiły się krople potu. Harry uśmiechnął się i pochylił nad kierownicą.
Bjarne Møller patrzył na przemian to na listę zakupów, którą wręczyła mu żona, to na półkę, gdzie jego zdaniem powinna leżeć kolendra. Po wakacjach na Phuket zimą ubiegłego roku Margrete zakochała się w tajlandzkiej kuchni, lecz naczelnik Wydziału Zabójstw wciąż jeszcze nie najlepiej sobie radził z odróżnieniem rozmaitych warzyw, które codziennie przysyłano samolotem z Bangkoku do pakistańskiego sklepu z żywnością na Grønlandsleiret.
– To jest zielone chili, szefie – rozległ się jakiś głos tuż przy jego uchu. Bjarne Møller drgnął przestraszony, obrócił się i spojrzał wprost w mokrą, czerwoną jak burak twarz Harry’ego. – Wystarczy ich parę i kilka plasterków imbiru i już możesz zrobić zupę tom-yam. Będzie ci się po niej dymić z uszu, ale wypocisz sporo ohydy.
– Wyglądasz tak, jakbyś właśnie miał okazję tego posmakować, Harry.
– To tylko mały pojedynek rowerowy z Halvorsenem.
– Tak? A co masz w ręce?
– Japone. Małe czerwone japońskie chili.
– Nie wiedziałem, że gotujesz.
Harry lekko zdziwiony spojrzał na torebkę z chili, jak gdyby i dla niego była nowością.
– Cieszę się, że cię spotkałem, szefie. Mamy pewien problem.
Møller poczuł, że zaczyna go swędzieć skóra na głowie.
– Nie wiem, kto zdecydował, że Ivarsson pokieruje śledztwem w sprawie zabójstwa na Bogstadveien, ale to nie działa.
Møller włożył listę z zakupami do koszyka.
– Jak długo pracujecie razem? Całe dwa dni?
– Nie w tym rzecz, szefie.
– Czy nie mógłbyś wyjątkowo zająć się wyłącznie pracą śledczego, Harry? Niech inni decydują o tym, w jaki sposób należy ją zorganizować. Nie jest powiedziane, że wychodząc z opozycji, nabawisz się trwałych obrażeń.
– Chciałbym tylko, żeby ta sprawa prędko się wyjaśniła, szefie, i żebym mógł zająć się tą drugą.
– Wiem. Ale tą drugą zajmujesz się już dłużej niż tych sześć miesięcy, które ci obiecałem, i nie mogę bronić tego, że tracimy czas i środki, kierując się osobistymi motywami i uczuciami, Harry.
– Ona była policjantką, szefie.
– Wiem – warknął Møller. Urwał, rozejrzał się i ciągnął już spokojniejszym tonem: – W czym problem, Harry?
– Oni przywykli do rozpracowywania napadów i Ivarssona ani trochę nie interesuje konstruktywne współdziałanie.
Bjarne Møller nie zdołał powstrzymać się od uśmiechu na myśl o konstruktywnym współdziałaniu z Holem. Harry pochylił się nad nim i zaczął mówić prędko i z naciskiem:
– Jakie jest pierwsze pytanie, które sobie zdajemy, gdy zostanie popełnione zabójstwo, szefie? Dlaczego, jaki był powód, prawda? W Wydziale Napadów przyjmują, że motywem były pieniądze, i nawet nie zadają sobie tego pytania.
– A ty jak myślisz? Jaki był motyw?
– Ja nic nie myślę. Chodzi mi tylko o to, że posługują się złą taktyką.
– Inną taktyką, Harry, inną. Muszę wreszcie kupić te warzywa i wracać do domu, więc powiedz mi, czego chcesz.
– Chcę, żebyś porozmawiał z tym, z kim musisz, żebym mógł zabrać jedną osobę z tego zespołu i pracować solo.
– Chcesz się wyłączyć z zespołu prowadzącego śledztwo?
– Chcę prowadzić śledztwo równoległe.
– Harry…
– Właśnie w taki sposób złapaliśmy Czerwone Gardło, pamiętasz?
– Harry, nie mogę się wtrącać…
– Chcę, żeby mi dali Beate Lønn i żebyśmy mogli we dwoje zacząć wszystko od nowa. Ivarsson już się klopsuje i…
– Harry!
– Tak?
– Jaki jest prawdziwy powód?
Harry przeniósł ciężar ciała na drugą nogę.
– Nie potrafię pracować z tym krokodylem.
– Z Ivarssonem?
– Niedługo zrobię coś cholernie głupiego.
Brwi Bjarnego Møllera złączyły się u nasady nosa, tworząc czarną literę V.
– To ma być groźba?
Harry położył rękę na ramieniu Møllera.
– Tylko ta jedna przysługa, szefie. Potem już nigdy nie będę o nic prosił. Nigdy.
Møller zaburczał coś pod nosem. Ile to już razy w ciągu tych lat kładł dla Harry’ego głowę pod topór, zamiast posłuchać dobrych rad życzliwych mu starszych kolegów, by trzymał na dystans tego nieobliczalnego policjanta. Jedyną pewną rzeczą co do Harry’ego Hole było to, że któregoś dnia sprawy przybiorą naprawdę zły obrót. Ponieważ jednak do tej pory w dziwny sposób i jemu, i Harry’emu udawało się spadać na cztery łapy, nikt nie mógł przedsięwziąć żadnych drastycznych środków. Do tej pory. Ale najbardziej interesujące pytanie brzmiało: dlaczego on to robi? Møller zerknął na Harry’ego. To alkoholik. Awanturnik. Czasami nieznośnie arogancki uparciuch. I obok Waalera jego najlepszy śledczy.
– Trzymaj się w ryzach, Harry. Bo inaczej wkopię cię za biurko i zamknę. Zrozumiano?
– Jasne, szefie.
Møller westchnął.
– Mam jutro spotkanie z inspektorem i z naczelnikiem Biura Kryminalnego. Zobaczymy. Ale niczego ci nie obiecuję, słyszysz?
– Aj, aj, szefie. Pozdrowienia dla żony.
Wychodząc, Harry odwrócił się.
– Kolendra leży na samym końcu, z lewej strony na najniższej półce.
Po wyjściu Harry’ego Bjarne Møller dalej gapił się w koszyk. Przypomniał sobie powód swojego postępowania. Po prostu lubił tego upartego awanturnika.