Читать книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson - Страница 10

Etap 9

Оглавление

Obudziłem się z przeświadczeniem, że umyka mi coś ważnego, jakbym po wyjściu z domu sprawdził, że mam w kieszeni klucze, portfel i komórkę, a mimo to czuł, że zapomniałem o czymś nieokreślonym, ale istotnym.

Moja lista podejrzanych sprowadzała się dotąd do osób, które zyskiwały na atakach mordercy. Czech Paniuk, Włoch Matosas, Hiszpan Medel, otoczenie Steve’a z Giraudem na czele oraz powodowany żalem Polak Radek.

Jednak ubiegłej nocy Favre rzucił nieco inne światło na całą tę sprawę. Do zabójcy mógł nas doprowadzić jego modus operandi. Policyjna logika komisarza uwzględniała nie tylko motywy, ale także możliwości i umiejętności potencjalnych sprawców. Przypomniałem sobie fragmenty szkoleń z kryminalistyki, na które przed dwunastoma laty wysłał mnie Lombard, zaraz jednak przesłonił je uśmiech drobnej Claude z Biarritz. Dodałem do niego wspomnienie małego kajmana wytatuowanego na jej brzuchu i poczułem w ustach lekko słonawy smak.

Zmusiłem się, żeby wrócić do wątku nieszczęsnego modus operandi: mechanicy z ich umiejętnościami pozwalającymi otworzyć każdy zamek, lekarze znający się na środkach nasennych i truciznach, masażyści o silnych dłoniach, na jakie wskazywały siniaki na ciele Fleminga. Przed oczami przesunęły mi się dziesiątki znajomych twarzy, bliższych i dalszych, anonimowi członkowie licznego personelu, który co roku towarzyszy jadącym w tourze kolarzom.

Uznałem, że ten trop donikąd mnie nie zaprowadzi. Lista podejrzanych mogła się wydłużać w nieskończoność, poza tym nie miałem dostępu do akt zawierających dokładną godzinę zgonu, opis miejsca zbrodni i szczegóły tego, jak została popełniona. Bez tych informacji nie sposób było ani wskazać podejrzanych, ani wykluczyć niewinnych.

Doszedłem do wniosku, że powinienem wrócić do mojej pierwotnej listy i skupić się na beneficjentach i na mózgach całej operacji. Wcześniej czy później morderca musi zadać kolejny cios. Jeżeli jest nim psychopata pragnący zniszczyć Tour de France, będzie potrzebował bardziej spektakularnych ataków, żeby osiągnąć swój cel. Podobnie jeżeli sprawcom zależy na tym, by za wszelką cenę narzucić nowego czempiona. Obie możliwości były przerażające.

Postanowiłem chwilowo dać sobie spokój z tą sprawą i skoncentrować się na czekającym mnie dniu. Albo przez najbliższe godziny poświęcę się kolarstwu, albo następne etapy obejrzę w telewizji. Dla wielu osób indywidualna jazda na czas to główna konkurencja kolarska: pokonujemy odcinek krótszy niż zwykle, ale pędzimy, jakby ścigała nas skarbówka. Samotna walka ze stoperem, bez pomocy gregario, o której wyniku może zdecydować każdy obrót pedałem, każdy metr i każda sekunda. Konkurencja, w której Steve był niekwestionowanym królem. Pytanie nie brzmiało, kto wygra dzisiejszy etap, lecz jaką przewagę nad innymi zyska mój przyjaciel. W peletonie jechało trzech czy czterech wybitnych czasowców, ale żaden z nich nie był liderem drużyny ani kandydatem do tronu. Nimi się nie przejmowaliśmy.

Dla wielu górali etap ten mógł się okazać prawdziwym Waterloo, tym bardziej że w tej edycji organizatorzy – co za skurwiele! – wybrali nadzwyczaj długi, czterdziestodwukilometrowy odcinek. Jeżeli Steve będzie w formie, może finiszować z przewagą od trzech do czterech minut, co ostatecznie przesądziłoby o tym, kto zostanie tegorocznym zwycięzcą.

Kiedy dotarłem do pawilonu, w którym drużyny zainstalowały ergometry rowerowe, wyczułem zdenerwowanie unoszące się w powietrzu niczym smog nad miastem. Zobaczyłem Matosasa z jego czarnymi krzaczastymi brwiami złączonymi w jedną kreskę. Rozciągał się na stojąco, podczas gdy jego dyrektor sportowy udzielał mu jakichś wskazówek. Wydawało się, że nie interesuje go nic poza tym, co miał w słuchawkach. Pomyślałem, że leci w nich okropny włoski pop, choć tak naprawdę wcale go nie znałem – równie dobrze mógł słuchać arii operowych. Doszedłem jednak do wniosku, że to mało prawdopodobne: Matosas był stereotypowym wytworem popkultury swojego kraju, tyle że w dobrym wydaniu. Jednym słowem, nieszkodliwy facet, nie licząc jego oddechu, który mógł zabić.

Kilka metrów dalej pedałował zawzięcie Paniuk, także ze słuchawkami w uszach. Na temat jego upodobań muzycznych nie musiałem spekulować, wszyscy wiedzieliśmy, że jest fanem metalu. Wyobraziłem sobie ogłuszający hałas biczujący jego bębenki. Ze wszystkich kolarzy górskich to właśnie Czech mógł najlepiej wypaść w dzisiejszej konkurencji, osiągał niezłe wyniki w czasówkach i miał szansę wyprzedzić innych górali. Podszedłem do niego, wcielając się w rolę detektywa. Zastanawiałem się, jak najlepiej zacząć niezobowiązującą rozmowę, która mogłaby doprowadzić do ważnego odkrycia. Ponieważ nic nie przyszło mi do głowy, stanąłem dwa metry za jego plecami; mimo odległości dotarł do mnie spowijający go zapach. Paniuk był oryginałem: któż inny wylewałby na siebie flakon perfum przed jazdą po polach? Chociaż jeśli dobrze się nad tym zastanowić, który z nas, oddanych temu absurdalnemu zawodowi, nie był oryginałem? Przecież przed chwilą ja sam, jak co dzień, obtoczyłem swoje ciało w skrobi kukurydzianej, żeby opóźnić żrące działanie potu.

Powiodłem wzrokiem dookoła i zauważyłem, że jeden z ergometrów jest wolny. Znajdował się akurat obok rowerka, na którym ćwiczył Wiktor Radek, pan obrażalski. Szybko go zająłem.

– Co tam, Wiktor? Jak obchodzi się z tobą Tour de France? – próbowałem zagaić rozmowę. Jak wielu Polaków, posługiwał się płynną francuszczyzną.

– Źle, jak z nami wszystkimi. Tour de France z nikim się dobrze nie obchodzi – odparł rozgoryczony. – No, może poza twoim podopiecznym – dodał po chwili przerwy. Nie od razu zareagowałem na jego komentarz: włosy Radka potrafią odwrócić uwagę od wszystkiego innego, nie tylko dlatego, że są z natury nieujarzmione, ale też dlatego, że Polak nie używa rano grzebienia. Do jego manii – a ma ich wiele – należy przesąd, że spojrzenie w lustro, zanim wsiądzie na rower, przynosi pecha.

– Steve też nie jest zbyt zadowolony, w tym roku wlepili nam więcej etapów wysokogórskich.

Radek nie odpowiedział. Niepotrzebnie oponowałem, trzeba było przyznać mu rację i pozwolić, żeby wylał swoje żale. Chciałem sprawdzić, jak głęboko sięga jego uraza. Dziwny był z niego facet, nie tylko pod względem fizycznym: jego jasne, kręcone włosy, nogi i ręce nieproporcjonalnie długie w porównaniu z wątłym tułowiem, oraz synkopowy chód upodabniały go do stracha na wróble, który próbuje się poruszać. Poirytowanego stracha na wróble.

– Ale masz rację: odpadło już ponad sześćdziesięciu zawodników, a za nami dopiero łatwiejsza część – ciągnąłem jak gdyby nigdy nic, chociaż od jego odpowiedzi minęły dwie minuty.

– Łatwiejsza część? To zbrodnia puszczać nas na bruk na pierwszych etapach. Chciałbym zobaczyć, jak Jitrik pedałuje po tej mokrej, przysypanej piachem kostce w wioskach, przez które każą nam jechać, wszystko po to, żeby tour zgarnął po pięćdziesiąt tysięcy pierdolonych euro od każdej z nich. Cudem uniknąłem dwóch karamboli.

– A do tego jeszcze Fleming. Zagadkowa sprawa…

– Nie taka zagadkowa, mając na uwadze presję, jakiej jesteśmy poddawani. Cholera wie, co gryzło Fleminga, że podjął taką decyzję. Tego samego ranka zdyskwalifikowano Santamaríę, niby za doping. Wszyscy wiemy, że był czysty.

Kiedy to mówił, przyglądałem się jego twarzy, nagle poczerwieniałej z oburzenia. Jeżeli to Radek popełnił tę zbrodnię, lepszy był z niego aktor niż kolarz: ani śladu skruchy czy zmieszania, czysta nienawiść, wypolerowana i zakonserwowana. Ale jego wątłe ręce nie wydawały się zdolne do tego, by siłą przytrzymać kogokolwiek pod wodą. Jeżeli morderca, który utopił Anglika, działał sam, istniały niewielkie szanse na to, że był nim Polak.

Chwilę później organizatorzy wezwali Radka na start. Kolarze ruszali w dwuminutowych odstępach; lepiej było, żeby się nie doganiali. Steve miał wyjechać przedostatni, jako że w klasyfikacji generalnej zajmował drugie miejsce, ja dziewiąty od końca, zgodnie z moją pozycją. Przede mną była jeszcze prawie godzina czekania. Włożyłem słuchawki i zanurzyłem się w cumbiach i salsach z playlisty, którą ułożyłem do pedałowania na ergometrze.

Poruszałem nogami w umiarkowanym tempie, edytując w myślach wykaz podejrzanych; przesunąłem Radka na ostatnią pozycję, ale go nie wyeliminowałem.

– Biedak, ma udręczoną duszę – oznajmił Lombard i poklepał mnie po plecach, spoglądając w stronę, gdzie zniknął Polak.

– Pułkownik! Ależ mnie pan wystraszył. Niech pan nie robi takich rzeczy – powiedziałem, o mało nie spadłszy z roweru. Od czasów wojska mówiłem mu na pan, chociaż on zwracał się do mnie per ty.

– Zawsze witam cię tak samo – odparł, również zaskoczony.

„Tak, ale nie może pan tego robić, kiedy gdzieś tu krąży morderca” – pomyślałem, jednak nie powiedziałem tego na głos. Odkąd sześć lat temu stary żołnierz przeszedł w stan spoczynku, celem jego życia stało się śledzenie mojej kariery, przynajmniej podczas zawodów. Początkowo krępowała mnie jego obsesyjna, aczkolwiek serdeczna obecność, w końcu jednak do niej przywykłem, a nawet byłem mu za nią wdzięczny. Był na bieżąco ze wszystkimi technologicznymi, medycznymi i sportowymi nowinkami. Z pomocą syna, z zawodu informatyka, obserwował moje wyczyny gorliwiej niż sam Fonar. Nieraz za jego radą zmieniałem strategię czy program treningów. Z czasem całe środowisko zaczęło go traktować jako stały element krajobrazu: miał środki, wolny czas i odpowiednie kontakty, by zapewnić sobie miejsce w wielkiej rodzinie towarzyszącej kolarzom. Pierwszą akredytację na zawody uzyskał jako konsultant Bimea, budzącego strach, wszechmocnego szefa ochrony Tour de France. W ostatnich latach nie odstępował na krok Fiony, która w końcu załatwiła mu drugą akredytację – jako inspektora do spraw czegoś związanego z protokołami i procedurami. Korzystał z obu, by móc poruszać się swobodnie pośród uczestników wyścigu; czuł się jak ryba w wodzie. Wojskowego i moją partnerkę wydawało się łączyć nie tylko całkowite oddanie kolarstwu, ale być może także coś na kształt relacji ojciec – córka. No i rzecz jasna dzielili przekonanie, że powinienem się wyrwać spod dominacji Steve’a.

Tym razem byłem mu podwójnie wdzięczny. Lombard poruszył niebo, morze i ziemię, żeby Fonar i sponsor Steve’a oddali mi do dyspozycji sprzęt, którego mój przyjaciel używał w ubiegłym roku. Miałem dziś jechać w stroju i na rowerze czasowym o łącznej wartości ponad pół miliona euro. Sam rozwój technologii i zaprojektowanie nowego kasku Steve’a kosztowały dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Inwestycja zwróci się producentowi, kiedy wypuści na rynek prototyp, który miałem teraz na głowie.

– Klasyfikacja generalna jest jeszcze bardzo wyrównana, jeżeli wyciągniesz swój najlepszy czas, możesz trafić do pierwszej piątki, a jeśli wytrwasz w niej do gór, dalej pójdzie już jak z płatka: mistrzostwo albo co najmniej podium.

– Niech pan mówi ciszej – powiedziałem wystraszony, rozglądając się na boki, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie słyszał. Taką rozmowę pomiędzy gregario a jego osobistym doradcą uznano by za większe świętokradztwo niż gdybanie dwóch kardynałów, jak by to było odprawić w białej sutannie mszę na placu Świętego Piotra.

– Przeprowadziliśmy symulacje, tylko siedmiu czy ośmiu zawodników ma lepsze wyniki w czasówkach. Pomogą nam dwa wzniesienia na trasie – nalegał, teraz szepcąc mi do ucha. Nie widziałem jego ust, ale przysiągłbym, że się ślinił. Poczciwy staruszek.

Pomyślałem, że wyglądamy jak dwaj konspiratorzy, którzy wymieniają szeptem jakieś sekrety; jak ci kardynałowie, tyle że tym razem rozmawiający o truciznach. Zdałem sobie jednak sprawę, że nikt nie zwraca na nas uwagi. Z powodu potajemnych spotkań z komisarzem i intryg Lombarda popadałem w paranoję. Mimo wszystko poruszył mnie jego optymizm: to, o czym mówił, nie miało najmniejszych szans na urzeczywistnienie, ale jego lojalność i sympatia były rozczulające. Co roku trafiają się jeden albo dwa wysokogórskie etapy, gdzie moje zadanie polega na holowaniu Steve’a, dopóki nie wyczerpię resztek energii. Ich ostatnie kilometry zamieniają się dla mnie w powolne tortury. W takie dni finiszowałem piętnaście minut po zwycięzcy. Rola gregario skazywała mnie na miejsce poza pierwszą dwudziestką mimo wszystkich wysiłków Lombarda.

Jednak tego dnia się nie pomylił: skończyłem czasówkę na szóstej pozycji, pięćdziesiąt osiem sekund za Steve’em. Matosasowi udało się uzyskać jeden z dziesięciu najlepszych czasów na tym etapie; było oczywiste, że Włoch zrobi wszystko, co uzna za konieczne, by wjechać do Paryża na czele peletonu.

Tej nocy odkryłem, że jedną z rzeczy, które Matosas uważał za konieczne, by wygrać, było pozbawienie mnie życia.

– Myślałam, że już nie przyjdziesz – powiedziała Fiona, nie odwracając głowy; smażyła na swojej mikroskopijnej kuchence filet z łososia.

Kilka tygodni wcześniej dała mi klucz do swojego kampera, ale czułem, że już zaczęła tego żałować. Byłem pewien, że mnie kocha – nie mogło być inaczej, od dwóch lat dzieliła ze mną to wariackie życie – widziałem jednak, że broni swojej prywatności i przestrzeni równie zaciekle jak pierwszego dnia.

– Coś mnie zatrzymało – odparłem, rozważając, czy nie powiedzieć jej o moich detektywistycznych obowiązkach. Uznałem jednak, że lepiej będzie jej w to nie mieszać, przynajmniej na razie. – Zwycięstwo Steve’a wprawiło Girauda w euforię, więc przeciągnął swoją pogadankę przed kolacją.

– Wspomniał coś o twoim wyniku? W zeszłym roku Steve wyprzedził cię o ponad trzy minuty i skończyłeś na piętnastym miejscu, teraz zdobyłeś szóste. Jesteś zawodnikiem, który zrobił największe postępy w czasówce. Ten skurczybyk nic o tym nie napomknął?

– Nieee – odparłem. Podszedłem do niej, pocałowałem ją w szyję i przywarłem do jej pleców. Zdziwiło mnie niespodziewane podniecenie wywołane kontaktem z jej sprężystym ciałem. Przypomniałem sobie, że nazajutrz mamy dzień odpoczynku i przez moment rozważałem, czy nie złamać paktu czystości, jaki zawieraliśmy na czas trwania touru.

– A to skurwiel! Dla Fonaru liczy się tylko Steve – odpowiedziała wzburzona, wymykając się z moich objęć. Spojrzałem rozczarowany na ciało rysujące się pod cienkim kimonem, w które ubierała się wieczorami. Zrozumiałem, że pozostanie zasłonięte. Fiona rzadko się złościła, ale kiedy już to robiła, mogła się wściekać godzinami.

– Steve cieszył się z mojego szóstego miejsca bardziej niż ja sam, celebrował je jak własny sukces – zaprotestowałem.

– Bo uważa je za własny sukces! Jest tak bardzo zapatrzony w siebie, że przyjmuje za pewnik, że stałeś się lepszym czasowcem dzięki niemu, jakby jego talent promieniował na tego, kto stoi najbliżej – odparła.

Wciąż się zastanawiałem, czy jest jakaś szansa, żeby dziś w nocy zajrzeć pod ten szlafroczek; bronienie Steve’a nie było najlepszą drogą do osiągnięcia tego celu, ale nie mogłem się powstrzymać. Była niesprawiedliwa wobec mojego przyjaciela.

– Źle go osądzasz. Gdybyś zobaczyła Steve’a wczoraj, był załamany, kiedy dowiedział się o śmierci Fleminga. Nigdy nie widziałem go w takim stanie.

– Nie wiem, skąd taka reakcja, nigdy się nie przyjaźnili – oznajmiła kategorycznym tonem, jakby wiedziała wszystko o moim przyjacielu. – I nie bądźmy naiwni: śmierć Fleminga praktycznie eliminuje Starka. Jeżeli nie dojdzie do żadnej katastrofy, Giraud i Steve mają wolną drogę do zwycięstwa w Paryżu, zabrakło im rywali.

– Niekoniecznie, zostali jeszcze Matosas, Paniuk i Medel. Wszyscy trzej są lepszymi góralami niż Steve, mogą wykorzystać okazję w Alpach.

– To ty jesteś najlepszym góralem! Z twoją pomocą Steve może ich unieszkodliwić – stwierdziła, spoglądając na mnie pierwszy raz tego wieczoru, po czym dodała ciszej: – W zasadzie tylko ty byłbyś w stanie pokonać Panatę.

Kolejny raz Fiona ujęła w słowa to, czego ja do tej pory nie miałem odwagi powiedzieć. Zapadła długa cisza, jej krótkie odkrywcze zdanie było niczym tykająca bomba, którą postanowiłem natychmiast rozbroić. Przypuszczam, że moja lojalność wobec Steve’a była bezwiedna: zamiast przetrawić komentarz Fiony i straszliwe konsekwencje, jakie za sobą pociąga, mój mózg skupił się na ostatnim słowie. Fiona nie darzyła Steve’a zbytnim szacunkiem, ale zawsze mówiła o nim po imieniu. To, że tym razem użyła jego nazwiska, wydało mi się dziwne i trochę niepokojące.

Znów zadałem sobie pytanie, co, do diabła, między nimi zaszło. Nie miałem odwagi ich o to zagadnąć, a oni nie zamierzali mnie w to wtajemniczać. Sześć lat wcześniej Fiona nadzorowała mechaników Fonaru. Mój przyjaciel próbował ją uwieść, zresztą nie on jeden w naszym światku. Oprócz niej w otoczeniu kolarzy były też inne kobiety: masażystki, dietetyczki, lekarki. Nieliczne, ale były. Jednak fakt, że uchodziła za najlepszego specjalistę w branży uważanej do tej pory za czysto męską, budził wśród zawodników skrywaną fascynację. Jej nieprzystępność, pobrudzone smarem ręce i T-shirty, mało seksowne ogrodniczki, duże piersi, które zdawały się nie wiedzieć, co to stanik, rude włosy, zielone oczy i surowa, ale ładna twarz tworzyły dziwną, pociągającą mieszankę, czyniącą z niej nieosiągalną zdobycz dla wszystkich wilków ze stada, wśród których wyróżniał się samiec alfa, Steve Panata.

Mój przyjaciel próbował zdobyć Fionę wszelkimi możliwymi sposobami przez dwadzieścia miesięcy, jakie przepracowała w naszej drużynie. W którymś momencie musiał popaść w obsesję na jej punkcie, bo nigdy wcześniej nie nadużywał statusu gwiazdy, by przełamać opór kobiety: żądał, żeby osobiście dokonywała przeglądów jego roweru, by pobyć z nią sam na sam, o niestosownych porach wpadał do jej kampera pod pretekstem konsultacji, przed rozpoczęciem sezonu poprosił, żeby pojechała z nim do Monachium rzucić okiem na nowe włókna węglowe do roweru najnowszej technologii, który projektował dla niego sponsor. Coś się między nimi wydarzyło albo przestało dziać, bo pod koniec sezonu Fiona odeszła z zespołu i wyjechała bez pożegnania.

W czasie, kiedy pracowała w Fonarze, przeprowadziliśmy może ze dwie czy trzy długie rozmowy, ale nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. Co prawda moja legendarna nieśmiałość wobec kobiet należała już do przeszłości, lecz miałem świadomość, że Irlandka jest poza moim zasięgiem. Ona z kolei pewnie uważała, że jestem zbyt zżyty ze Steve’em, i dlatego nie była w stanie odprężyć się w moim towarzystwie.

Mimo to kilka miesięcy później wysłała mi maila ze szczegółowym opisem programu dopasowania mojej pozycji, pedałów i siodełka, żeby zrekompensować pięciomilimetrową różnicę między moim lewym i prawym piszczelem; jej sugestia zapoczątkowała regularną wymianę wiadomości, które z czasem stały się bardziej osobiste.

Wiosną dwa lata temu, pod koniec Volta a Catalunya, zapukała nocą do moich drzwi i po szybkim powitaniu wsunęła mi się do łóżka. W kolejnych miesiącach, kiedy rozkład zajęć pozwalał nam spotkać się w tym samym miejscu, regularnie mnie odwiedzała, choćby po to, żeby zasnąć w moich objęciach. Powściągliwa, szorstka Fiona, która mieszkała w niej w ciągu dnia, nocami wydawała się opuszczać jej ciało: wtulała się we mnie we śnie, czule mnie głaszcząc i szepcąc niezrozumiałe słowa.

Muszę przyznać, że związek z Fioną znacznie podniósł mój prestiż w oczach innych zawodników. Przez kilka miesięcy koledzy traktowali mnie z takim szacunkiem, jakbym wygrał Vuelta a España czy Giro d’Italia. Poza Steve’em oczywiście.

Kiedy zyskał pewność, że Fiona weszła do mojego życia, coś zaczęło się psuć w symbiotycznej relacji, którą od lat utrzymywaliśmy. Przez pierwsze dni nieraz przyłapywałem go na tym, jak z uwagą mi się przygląda, jakby chciał dostrzec we mnie coś, czego dotąd nie zauważył. Przypuszczam, że próbował odkryć powody, dla których to mnie wybrała i które dla mnie samego były zagadką.

Widocznie nie doszukał się niczego, co tłumaczyłoby wybór Fiony, bo uznał, że chodzi o zemstę, jakąś karę rodem z Irlandii: wiążąc się ze mną, nie tylko okazywała mu pogardę, ale też siała między nami niebezpieczną niezgodę, która mogła się odbić na jego karierze kolarskiej.

Wówczas postanowił pokonać Fionę i odzyskać mnie dla swojej sprawy. Tak przynajmniej interpretuję wzmożone zabieganie o moje względy i kampanię skierowaną przeciwko Fionie. Nalegał, żeby włączyć mnie do kilku dochodowych reklam z jego udziałem, coraz wylewniej dziękował swojemu gregario w każdym wywiadzie, przedstawiał mi jedną po drugiej swoje atrakcyjne koleżanki z międzynarodowego jet setu i jak się później dowiedziałem, w czasie zawodów starał się uprzykrzać życie Fionie. Kiedy poniósł porażkę na obu frontach i zrozumiał, że nasz związek jest trwały, zmienił nastawienie. Przez kolejne miesiące wyglądał na lekko obrażonego, jakbym dopuścił się wobec niego zdrady, mimo że bardzo się pilnowałem, co do joty przestrzegając zawodowych i prywatnych zasad, które wypracowaliśmy w ciągu długich lat. Było jednak oczywiste, że ucierpiała jego dotąd niezłomna wiara we własne siły, a ponieważ cios padł z nieoczekiwanej strony – od kogoś, kto darzył go bezwarunkową przyjaźnią – poczuł się jeszcze bardziej zraniony. Od tej pory zaczął poświęcać więcej uwagi żądaniom swojego agenta i imprezom dla celebrytów; upublicznił swój związek ze Stevlaną, wymazując ze swojego życia Fionę i wszystko, co miało z nią cokolwiek wspólnego. Muszę mu jednak oddać honor: nadal obsesyjnie trenował i w żadnym momencie nie zaniedbał codziennej dyscypliny niezbędnej do utrzymania sztywnych parametrów ciała, jakich wymaga tego rodzaju życie. Nie zmieniła się też nasza rutyna współpracy, która czyniła z nas najlepszy kolarski tandem.

Fiona natomiast po prostu ignorowała Steve’a: najpierw jego wrogie zaczepki, potem jego bezgraniczną pogardę. Traktowała go jak jedną ze zmiennych będących częścią mojego życia, nie poświęcając mu więcej uwagi niż innym czynnikom, takim jak klimat czy rowery, którymi jeżdżę.

Tak przynajmniej myślałem. Ale kiedy powiedziała, że mógłbym pokonać Panatę, zdałem sobie sprawę, że Fiona od kilku miesięcy tkała sieć najskuteczniejszej kampanii skierowanej przeciwko mojemu bro (jak lubił nazywać mnie Steve), jaka mogła się zrodzić w ludzkim umyśle: przekonanie mnie, że jestem lepszym kolarzem niż on.

– Steve wyprzedza mnie w klasyfikacji generalnej o prawie dwie minuty, żeby je odrobić, musiałbym zdradzić go w górach. Poza tym Giraud nigdy nie pozwoli mi na ucieczkę, jeżeli nie pociągnę za sobą Steve’a. Skasuje mnie moja własna drużyna.

– Nie, jeśli zrobisz to we właściwym momencie.

Pomyślałem o Alpe d’Huez, ostatnim dwudziestokilometrowym odcinku, długim i stromym, który przyjdzie nam pokonać na dwudziestym etapie, dzień przed wjazdem do Paryża. Z technicznego punktu widzenia Fiona miała rację: jeśli postarałbym się, żeby reszta drużyny Fonaru dotarła do podjazdu kompletnie wypompowana, tak że zostalibyśmy tylko ja i lider, mógłbym pozbyć się Steve’a kilka kilometrów przed metą, nadrabiając przewagę, jaką w tym momencie miałby nade mną w klasyfikacji generalnej. Wyobraziłem sobie zdziwioną minę, jaką zrobiłby mój przyjaciel, kiedy stanąłbym na pedałach i zostawił go samego na podjeździe o dziesięcioprocentowym nachyleniu.

– Ale tego nie zrobię – powiedziałem. – Żadne zwycięstwo nie usprawiedliwia zdrady tego kalibru.

– To Steve zdradził ciebie. Jestem w stanie zrozumieć, że jedenaście lat temu pozwoliłeś, żeby to on został liderem, a ty jego służącym. – Wymówiła to ostatnie słowo tak, jakby przeżuwała coś wstrętnego. – Taką decyzję podjęło kierownictwo Ventoux, a ty byłeś wtedy jeszcze nieznanym kolarzem, miałeś ograniczone możliwości. Trzy, cztery lata później każda średnia drużyna z chęcią wzięłaby cię na lidera. Wiem, że miałeś wiele takich propozycji.

– Nigdy nie dorównywały temu, co oferuje mi Fonar – broniłem się.

– Żebyś dalej był na drugim miejscu. Steve podnosił twoją stawkę, odzierając cię z szansy na dołączenie do grona mistrzów, bo leżało to w jego interesie. Tego się nie robi przyjacielowi.

– Jestem najlepszym gregario w peletonie. Nasze wspólne osiągnięcia przeszły już do historii – odparłem urażony. Był to słaby argument, wzmacniało go jednak moje oburzenie. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym tak otwarcie. Osobiste relacje łączące mnie ze Steve’em do tej pory były tematem tabu.

– Rzecz w tym, że nie jesteś najlepszym gregario w peletonie. Jesteś najlepszym góralem w peletonie! Lombard i jego syn od kilku miesięcy robią obliczenia i symulacje. Gdybyś jechał w obstawie ośmiu zawodników, jak Steve, nie mówiąc już o najwyższej technologii, do której ma dostęp jako pierwszy, byłbyś od trzech do pięciu minut szybszy od niego, w zależności od dawki gór w danej edycji.

– To tylko obsesja Lombarda, igranie z ogniem.

– Wcale nie. Od lat obserwuję twoją technikę i śledzę wyniki. Jako kolarz zrobiłeś większe postępy niż Steve, tyle że przesłaniają je role, jakie obaj odgrywacie w drużynie. Osiągnąłeś w czasówce to, czego Steve nie osiągnął w górach. Kilometr po kilometrze stawałeś się lepszym kolarzem niż on. Chociaż przyjmij to do wiadomości, nawet jeżeli później nie odważysz się podjąć decyzji.

Ostatnie zdanie wypowiedziała prowokującym tonem, czerwona na twarzy, trzymając się pod boki. Nigdy jej takiej nie widziałem. Zadałem sobie pytanie, na ile jej zacietrzewienie jest spowodowane miłością do mnie, a na ile żalem do Steve’a.

Nagle poczułem efekty zmęczenia ciężkim dniem; chciałem już tylko wrócić do pokoju, zwalić się na łóżko, zapomnieć o spiskach i zdradach. Życie było znacznie prostsze, kiedy sprowadzało się do pomagania Steve’owi w zdobyciu tytułu mistrza. Chociaż może Fiona miała rację: przez długie lata ukrywałem się w tej służalczej wersji samego siebie.

Kiedy już ruszyłem w stronę drzwi, zrozumiałem, że nie mogę tak tego zostawić. Fiona wyszła z kuchni i usiadła na niewielkiej kanapie w przedniej części swojego lokum, żeby zjeść kolację. Wiedziałem, że nie ma zamiaru podzielić się ze mną łososiem i sałatką, których zgodnie z planem mojej diety nie powinienem jadać o tej porze. Podszedłem do niej, żeby pożegnać ją długim uściskiem, który częściowo odegnałby przywołane duchy, ale nie zdążyłem nawet jej dotknąć: kamperem wstrząsnął wybuch, w plecy uderzyła mnie fala ciepła, jakby zionął na nie ogniem smok. Wylądowałem na podłodze u stóp mojej kochanki, ogłuszony i oszołomiony. Kiedy opadł dym, zobaczyłem olbrzymią wyrwę w jednej ze ścian przyczepy i płomienie liżące pojazd. Spojrzałem na Fionę, która zaczynała się podnosić. Dostrzegła malujące się w moich oczach pytanie i pokręciła głową: oboje byliśmy cali i zdrowi.

– Chodźmy stąd, kamper może w każdej chwili wybuchnąć – krzyknąłem, nadal ogłuszony.

– To, co miało wybuchnąć, już wybuchło. Tam była butla z gazem – powiedziała. Pokonała chwiejnym krokiem dwa metry i zdjęła ze ściany gaśnicę. Kiedy po kilku minutach zjawili się pierwsi policjanci, po pożarze została już tylko dymiąca dziura w ścianie nadającego się na złom kampera.

W moim pokoju znaleźliśmy się dopiero dwie godziny później, kiedy już obejrzał nas lekarz, a miejscowa policja poddała nas rutynowemu przesłuchaniu. Cudem wyszliśmy z tego bez jednego zadrapania. Komisarz obiecał, że przyśle eksperta, by ustalił przyczyny eksplozji, ale z góry wiedział, jakie będą jego wnioski: zamach, choć nieudany, czynił mnie szóstym celem mordercy z Tour de France.

Łamiąc regulamin mojej drużyny, tej nocy Fiona została u mnie na noc. Głaskała mnie, póki nie zasnęła, podczas gdy ja modyfikowałem w myślach swoją listę podejrzanych, dodając i usuwając nazwiska. Wściekałem się nie tylko dlatego, że atak był wymierzony we mnie, ale także dlatego, że w niebezpieczeństwie znalazło się życie Fiony. Powiedziałem sobie, że wszelkie dywagacje na temat moich szans w tourze będą musiały zejść na drugi plan: priorytetem było odkrycie morderców, zanim uderzą kolejny raz. Mimo to ostatnim obrazem, jaki stanął mi przed oczami, zanim zapadłem w sen, była – jakżeby inaczej – tabela klasyfikacji łącznej. Nigdy wcześniej nie znalazłem się w pierwszej szóstce Tour de France.


Klasyfikacja generalna, etap 9

Morderczy wyścig

Подняться наверх