Читать книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson - Страница 8

Etap 8

Оглавление

Coś cię martwi, Mojito? – powitała mnie Fiona, kiedy zasuwałem na rowerku stacjonarnym w ramach rozgrzewki przed kolejnym etapem. Było wiele powodów, dla których dało się kochać Fionę, ale nie należała do nich znajomość geografii. Nie wiedzieć czemu uznała, że mojito to kolumbijski napój, i kilka lat wcześniej obdarzyła mnie takim przydomkiem. Prywatnie nazywała mnie „Smokiem”, przy ludziach wolała jednak ksywę „Mojito”; wydawała jej się zabawniejsza. Na szczęście się nie przyjęła – w dodatku nie przepadam za tym drinkiem.

– Dlaczego tak myślisz? – Mój ostry, obronny ton zaskoczył mnie samego.

– Odkąd tu stoję, ani razu nie odwróciłeś się, żeby spojrzeć na potencjometr. Na nic ci taka rozgrzewka. – Fiona miała rację. Rutynowe przygotowanie wymaga skrupulatnego pedałowania zgodnie z techniką opracowaną indywidualnie dla każdego kolarza, polegającą na osiągnięciu co kilka minut określonej liczby watów. Pedałowanie bez kontrolowania mocy jest równoznaczne z marnowaniem energii.

– Zamyśliłem się. Od rana nie widziałem Fleminga; Brexit odwalił już dwie rundy na ergometrze, ale jego nie ma, a moja dzisiejsza strategia zależy od tego, co zrobi, żeby wypuścić Starka na prowadzenie. – Nie do końca skłamałem. Mimo tego, co usłyszałem poprzedniego wieczoru, przez cały ranek czekałem na Anglika, pragnąc, by wróciła normalność. Pojawienie się Fleminga oznaczałoby, że rozmowa z komisarzem była tylko koszmarem, okrutnym żartem albo czymś w tym rodzaju.

Fiona zawahała się, co nie było w jej stylu. Jako główna inspektorka nadzorująca zespoły i przebieg touru wiedziała niemal wszystko.

– Fleming nie wróci – ściszyła głos. – Prawdopodobnie dziś wieczorem organizatorzy wydadzą stosowne oświadczenie. Wczoraj w nocy przewieziono go do szpitala w stanie krytycznym. Wiem tylko tyle.

Moja mina musiała ją wystraszyć, bo zaskoczyła mnie, przeciągając dłonią po moich zgarbionych plecach. Zazwyczaj nie okazywała mi publicznie czułości, chociaż wszyscy wiedzieli, że jesteśmy kochankami. A raczej – i powinienem się z tym pogodzić – że Fiona wybrała mnie na kochanka.

– Zajrzyj wieczorem do kampera, to pogadamy. I nie pozwól, żeby wpłynęło to na twoją jazdę w wyścigu. – Tym razem delikatnie ścisnęła dłonią moją szyję. Spojrzałem na potencjometr: wskazywał sześćset osiemdziesiąt watów, wartość osiąganą raczej przy końcowym sprincie niż przy stopniowej rozgrzewce.

Fiona wiedziała więcej. Ale nie zamierzała mi o tym mówić na kilka minut przed startem. Dzisiejsza trasa, o długości stu osiemdziesięciu jeden kilometrów, była w większości płaska, ale niepozbawiona niebezpieczeństw. Nie spodziewaliśmy się ataków ze strony liderów, którzy oszczędzali siły na góry, jednak odcinki takie jak ten, kiedy peleton do końca pedałuje razem, najbardziej sprzyjają karambolom.

Moje zadanie polegało na utrzymaniu zespołu na przedzie i udaremnianiu ucieczek kolarzy z pierwszej piętnastki. Gdyby któremuś udał się odjazd, czekałby mnie morderczy pościg i spokojny etap mógłby zamienić się w koszmar.

Na szczęście dzień upłynął bez wielkich emocji: uciekło zaledwie kilku słabszych zawodników, którzy pod koniec zostali wchłonięci przez peleton. Kolarze jakby przeczuwali, że coś jest nie tak. Średnia prędkość tego etapu – trzydzieści osiem kilometrów na godzinę – była znacznie niższa niż czterdzieści cztery kilometry z poprzednich dni. Na trasie moi koledzy wypytywali się nawzajem, czy wiadomo coś o Flemingu, krążyły najrozmaitsze plotki o piętrzących się tragediach. Mimo to wszyscy nadal przypisywali prześladujący nas pech losowi.

Podczas pięciogodzinnej jazdy, stosunkowo spokojnej i pozbawionej większych wyzwań, mogłem do woli analizować informacje, które ujawnił mi komisarz. Jeszcze przed pięćdziesiątym kilometrem doszedłem do wniosku, że atakom na kolarzy mogą przyświecać dwa cele. Przede wszystkim chęć zaszkodzenia samemu wyścigowi, niezależnie od tego, kto go wygra. To by oznaczało, że sprawca będzie wybierał ofiary na chybił trafił, dopóki nie doprowadzi do przerwania imprezy albo przynajmniej do zdyskredytowania organizatorów. W takim wypadku podłożem ataków byłaby uraza ze strony któregoś z zawodników albo finansowe czy sportowe interesy sprzeczne z interesem Tour de France. Przypomniałem sobie drużyny wyrzucone z wyścigu w poprzednich latach i kolarzy, którzy z tego czy innego powodu obrzucali błotem organizatorów.

Odruchowo rzuciłem okiem na Wiktora Radka, wybuchowego zawodnika z Polski, który jechał kilka metrów przed moim zespołem. Trzy lata wcześniej upadek, który przypisał niewłaściwemu manewrowi jednego z oficjalnych motocykli, odebrał mu cztery minuty, przez co stracił piąte miejsce w klasyfikacji. Organizatorzy nie chcieli zrekompensować mu opóźnienia, więc Radek zrezygnował z udziału w wyścigu. Przysiągł, że już nigdy nie wróci, ale ku zaskoczeniu wszystkich w tym roku ponownie wystartował w barwach drużyny Locus. Postanowiłem umieścić go na pierwszym miejscu mojej listy podejrzanych.

Kilka kilometrów dalej przypadkiem znalazłem się na wysokości Polaka. Każdy jego ruch poniekąd potwierdzał moje podejrzenia. Wydawał się ucieleśnieniem czarnego charakteru. Chociaż tempo wyścigu było wolniejsze w porównaniu z innymi etapami, jego twarz przypominała mordę rozwścieczonego drapieżnika; zaschnięta, ołowiana ślina ociekająca z kącików ust nadawała mu chory, złowrogi wygląd. Zadałem sobie pytanie, czy właśnie planuje, kogo draśnie pazurem w następnej kolejności. Przypomniałem sobie zardzewiałą wannę w moim pokoju, zwolniłem i zostałem w tyle.

Dwadzieścia kilometrów dalej zmusiłem się, żeby zacząć myśleć jak policjant. Poza nienawiścią i urazą innym mocnym motywem zbrodni jest zachłanność. W przypadku zawodów tak prestiżowych jak Tour de France mogło to oznaczać wyłącznie tyle, że sprawca zamierza zmienić wynik wyścigu.

Wydawało się to absurdalne, ale wcale takie nie było: zawodnicy naprawdę ryzykują życie podczas karkołomnych zjazdów z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Niektórzy przypuszczają niemal samobójcze ataki, licząc, że inni się na to nie odważą. A skoro są gotowi zginąć, dlaczego mieliby nie być gotowi zabić?

Idąc tym tropem, sporządziłem w myślach listę osób, które zyskały na tragediach z ostatnich dni. Osiem z dwudziestu dwóch zespołów startujących w wyścigu do tej pory nie doznało żadnego szwanku, ale tak naprawdę w rywalizacji liczyły się tylko trzy. Stark i Cuadrado byli praktycznie skreśleni. Ich postawa nie pozostawiała wątpliwości co do stanu ich ducha. Stark godnie pedałował, ale było oczywiste, że myślami jest w kostnicy, przy zwłokach swojego przyjaciela. Koledzy z drużyny dwukrotnie musieli holować go z ogona peletonu, kiedy nieświadomie został w tyle. Nie zdziwiłbym się, gdyby zrezygnował z udziału w zawodach, zanim dotrzemy do Paryża.

Óscar Cuadrado trzymał się lepiej, ale wszyscy wiedzieliśmy, że w górach będzie sam jak palec. Był wybitnym góralem, nie należało więc wykluczać, że wygra któryś z etapów, nikt jednak nie jest w stanie zwyciężać kilka dni z rzędu bez gregario osłaniających go na długich podjazdach. A ci leżeli w szpitalu.

Tak więc największym beneficjentem był Steve, co prowadziło do absurdalnego wniosku. Znałem wszystkie wady i zalety mojego przyjaciela, wiedziałem, że nie ma w nim okrucieństwa ani zawziętości niezbędnych do kontuzjowania kolegi. Już sama pycha nie pozwoliłaby mu zabiegać o zwycięstwo innymi sposobami niż przez udowodnienie swojej wyższości nad rywalami.

Zresztą nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy. Nie było żadnych gwarancji, że Steve, ja sam czy inny spośród kluczowych członków naszego zespołu nie będzie kolejną ofiarą. Dzięki tej refleksji pogodziłem się w myślach ze Steve’em, a jednocześnie poczułem ciarki, jakie może wywołać tylko świadomość, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo.

Odwróciłem głowę, żeby sprawdzić, czy Steve jest tam, gdzie powinien: pedałował tuż za moim kołem, starając się minimalizować wysiłek do momentu, kiedy będzie musiał użyć całej swojej energii. Posłał mi porozumiewawczy, ufny uśmiech w uznaniu dla mojego poświęcenia, szczery, intymny, pozbawiony wszelkiego wyrachowania czy złośliwości – potwierdzenie paktu, który czynił z nas parę zawodowców żyjących we własnym świecie. Zrobiło mi się wstyd z powodu podejrzeń, które przemknęły mi przez myśl, i powiedziałem sobie, że dokonam niemożliwego, żeby żaden z nas nie stał się kolejnym nazwiskiem na liście ofiar.

Przez następne siedemdziesiąt kilometrów starałem się uprzedzić ewentualne niebezpieczeństwa: trzymałem nas ściśniętych wewnątrz peletonu, ale wystarczająco daleko od środka, żebyśmy się nie poprzewracali w razie karambolu.

Na ostatniej jednej trzeciej trasy zastanawiałem się nad potencjalnymi sprawcami. Po wykluczeniu Steve’a zostawało jeszcze co najmniej trzech rywali z szansą na podium. Jednym z nich był Włoch Alessio Matosas, weteran, zwycięzca Tour de France sprzed sześciu lat. Dwa tygodnie wcześniej pragnął jedynie wjechać do Paryża w pierwszej dziesiątce. Dziś zajmował szóste miejsce, a gdyby Steve miał wypadek, stałby się jednym z głównych kandydatów do tronu. Był walecznym góralem, miał nosa do wykrywania słabości rywali i wybierania właściwego momentu, by przypuścić atak.

Drugim podejrzanym był Czech Milenko Paniuk. Podobnie jak Matosas sprawdzał się na podjazdach i liczył na awans w klasyfikacji, kiedy dotrzemy w wysokie góry. Zajmował ósme miejsce, od Steve’a dzieliła go niespełna minuta. Jego drużyna – Rabonet – nadal miała dziewięciu członków, w tym dwóch wybitnych górali.

Wreszcie był też Hiszpan Pablo Medel, nieprzewidywalny podczas podjazdów. Nieprzewidywalny pod wieloma względami, jeśli mam być szczery. Jako jedyny z kolarzy nosił przy sobie wizytówki, jak agent ubezpieczeniowy. Kiedyś wpadła mi w ręce jedna z nich. Pod nazwiskiem wydrukował tytuł: „zawodowy kolarz szosowy”, jakby się bał, że ktoś pomyli go z tancerzem baletu z powodu trykotu, którego nigdy nie zdejmował.

Ale na rowerze Medel nie miał w sobie nic z agenta ubezpieczeniowego. Potrafił przez pół godziny pedałować z mocą ponad pięciuset pięćdziesięciu watów, co w przełożeniu na ucieczkę na stromym zboczu oznaczało pięciominutową przewagę nad rywalem na ostatnich kilometrach. Taka różnica mogła wywindować go na podium. Medel był jednym z mistrzów krótkich wyścigów – trzy-, czterodniowych – organizowanych przez resztę roku; na jego nieszczęście ten tytaniczny wysiłek zazwyczaj odbijał się na zawodach trwających kilka tygodni. Mimo to, jeżeli dyrektor sportowy będzie umiejętnie dozował jego wysiłek i Medel wytrwa w pierwszej dziesiątce do trzeciego tygodnia, stanie się prawdziwym zagrożeniem podczas ostatnich, wysokogórskich etapów będących ukoronowaniem wyścigu.

Kiedy peleton wjechał na metę, na mojej liście znajdowały się cztery nazwiska: obrażalski Radek, weteran Matosas, Paniuk ze swoją silną drużyną i mistrz podjazdów Medel. Znałem dobrze wszystkich czterech, zwłaszcza Medla, z którym podczas mniej forsownych wyścigów ćwiczyłem hiszpański i grałem w domino. Nie licząc Radka, ani przez moment nie brałem pod uwagę, że któryś z nich mógłby być poszukiwanym przez nas mordercą. Ale ponieważ zyskiwali na tragediach, głównymi podejrzanymi stawali się ich przełożeni, instruktorzy, lekarze i masażyści.

Kiedy zsiadłem z roweru, zdałem sobie sprawę, że to samo dotyczy Steve’a. Był ktoś równie zainteresowany zwycięstwem mojego przyjaciela jak on sam, a może nawet bardziej: Robert Giraud, dyrektor sportowy Fonaru, facet gotów zwyciężyć za wszelką cenę.

Krótko mówiąc, moja lista rozgałęziała się na pięć różnych linii śledztwa. Trzy z nich oznaczały, że ja sam jestem w niebezpieczeństwie: jeżeli sprawca chciał zostać mistrzem, musiał pozbyć się mnie, Steve’a albo nas obu. Rozżalenie Radka było z kolei jak rosyjska ruletka: jego ofiarą mógł paść każdy. Giraud, ostatni na liście, był szefem Fonaru: nie zaszkodzi nikomu z naszej drużyny. Gdybym jednak musiał wytypować czarny charakter, wolałbym, żeby okazał się nim ktoś w długich spodniach, a nie któryś z moich wytrwałych towarzyszy.

Wieczorem nie zdołałem uciec ani przed Steve’em, ani przed komisarzem. Kiedy przewieziono nas do hotelu na obrzeżach Mûr-de-Bretagne, czekały nas rutynowe rozciąganie, nawadnianie i masaże. Spotkaliśmy się przy kolacji na tarasie, otoczonym przez ogród kwiatowy i warzywnik. Czułem większe zmęczenie niż zwykle, chociaż faktem jest, że w czasie wyścigu co noc myślisz dokładnie to samo. Pod koniec każdego dnia jesteś przekonany, że gorzej już być nie może, że w twoim ciele nie ma paliwa, żeby wystartować następnego dnia. Rutyna powtarzana przez trzy tygodnie to duże wyzwanie, któremu nie jest w stanie podołać niemal jedna trzecia zawodników. Wycofują się z wyścigu przed czasem, bez udziału morderców czy sabotażystów.

Tego wieczoru odczuwałem innego rodzaju zmęczenie: chociaż trasa była prosta i kolarze potraktowali ją jako odpoczynek, ja czułem się tak, jakbym pokonał Alpy. Przypisałem to wyjątkowe wyczerpanie misji, którą zlecił mi komisarz. Pokonanie w pięć godzin stu osiemdziesięciu jeden kilometrów, kiedy doszukujesz się spisków, inwentaryzujesz podejrzanych i drżysz ze strachu, że w każdej chwili ktoś może wbić ci nóż w plecy, nie jest bynajmniej przyjemną przejażdżką.

Dlatego wolałbym dyskretnie się oddalić, zniknąć w krzakach i zwalić się na łóżko w przydzielonym mi pokoju – na szczęście z prysznicem zamiast zardzewiałej wanny – ale nie mogłem drugi dzień z rzędu zostawić Steve’a na lodzie. Poza tym pewnie będzie na mnie czyhał komisarz, któremu obiecałem rozmowę, a w kamperze zaparkowanym kilka metrów od hotelu czekała Fiona.

Kiedy usiadłem przy stole, wystarczył mi rzut oka na twarze moich kolegów, by zrozumieć, że stało się coś złego. W dodatku prasowym poświęconym wyścigowi opublikowano ponoć informację o samobójstwie Fleminga i wszyscy obecni kolarze oraz instruktorzy – w sumie jakieś piętnaście osób – szeptali o tym między sobą w dwu-, trzyosobowych grupkach. Słyszałem słowa podziwu i uznania dla kariery zmarłego, ale też kilka zrezygnowanych przekleństw w związku z taką serią nieszczęść. Portugalczyk Guido nie szczędził ostrych słów organizatorom, jakby samobójstwo Fleminga było aktem buntu przeciwko wymaganiom narzucanym zawodnikom. Pojawienie się Girauda przerwało rozmowy. Dwa kroki za nim szedł Steve. Domyśliłem się, że rozmawiali na osobności, zanim dołączyli do reszty zespołu.

– Niewielu z was wie, że byłem pierwszym trenerem Fleminga – powiedział, zajmując miejsce u szczytu stołu. – Trzy lata temu, w Liverpoolu, gdzie poleciałem wygłosić kilka wykładów, a w końcu zostałem na parę miesięcy jako trener półzawodowej drużyny. Był urodzonym góralem, a ja uświadomiłem mu, że powinien opuścić Wyspy i poszukać gór na miarę swojego talentu – mówił jakby sam do siebie, ale znałem go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to tylko poza; Giraud lubił, żeby wszystko kręciło się wokół jego osoby, nawet życie biednego Fleminga.

Spojrzałem na przygnębioną twarz Steve’a i pierwszy raz, odkąd go znałem, wydało mi się, że na niezachwianym optymizmie mojego przyjaciela pojawiło się pęknięcie. Na widok jego brody wbitej w pierś, wilgotnych oczu i wykrzywionych ust pomyślałem – także pierwszy raz – że bardzo przypomina swojego ojca.

– Dziś odszedł od nas wielki człowiek – ciągnął Giraud i z lubością zawiesił głos, zachwycony samym sobą. – Choć nie ma w swoim dorobku miejsc na podium ani rekordów, kolarski świat wie, że walka o szczyty nie będzie bez niego już taka jak dawniej. Fleming nie wygrywał etapów, ale stworzył wielu zwycięzców; nigdy nie włożył żółtej koszulki, ale bez niego nie przywdziałby jej w Paryżu niejeden Anglik. A przede wszystkim zasłużył sobie na sympatię i podziw tych wszystkich, którzy mieli zaszczyt pedałować u jego boku. Uszanujmy powody, dla których podjął tak straszną decyzję, uczcijmy go minutą ciszy i zadedykujmy mu każdy pokonany kilometr jutrzejszej trasy.

Giraud zdołał poruszyć cały stół, nawet dwóch zawodników, którzy mieli na pieńku z Flemingiem – nie miał skrupułów, żeby zajechać komuś drogę. Steve zdusił szloch, paru kolegów sięgnęło po serwetki, chcąc wydmuchać nosy.

Poruszył cały stół, oprócz mnie. Może dlatego, że przetrawiałem śmierć Fleminga już od wielu godzin, albo dlatego, że manipulatorski sentymentalizm naszego dyrektora wydał mi się skandaliczny. Odkryłem, że nie tylko nie jestem poruszony – czułem dyskomfort. Szybko zrozumiałem dlaczego. To, co powiedział o Flemingu, mogło być także moim epitafium, które za trzy dni albo za dwadzieścia lat zostanie wygłoszone na cmentarzu w Perpignan. Padną te same słowa: „Nigdy nie włożył żółtej koszulki, ale bez niego…”. Poczułem skurcz w szyi.

Skończyliśmy jeść, powtórzyliśmy strategię na następny dzień i rozeszliśmy się w małych grupkach. Steve wziął mnie pod rękę i wsparł się na mnie, jakby zaraz miał zemdleć.

– Wszystko w porządku? Źle się czujesz? – zapytałem wystraszony, próbując sobie przypomnieć, czy w przeszłości Steve’a i Fleminga łączyły jakieś bliskie relacje, ale na nic nie wpadłem: od początku zacięcie rywalizowaliśmy z Anglikiem. Reakcja Steve’a wydawała się przesadzona, nawet w sytuacji, gdy doszło do tragicznej, nieoczekiwanej śmierci kolegi. Przypomniałem sobie słowa komisarza: „upozorowane samobójstwo, straszna fuszerka”, i w głowie zaświtała mi przerażająca myśl.

Wszystkie wypadki zostały dokładnie zaplanowane poza tym kiepsko upozorowanym samobójstwem. Istniała możliwość, że sprawcy nie chcieli zabić Fleminga, a jedynie go okaleczyć i skłonić do wycofania się z wyścigu. Może Anglik rozpoznał napastników, zaczął wzywać pomocy i ci byli zmuszeni go zabić. Czyżby to właśnie dręczyło Steve’a, poczucie bezpośredniej lub pośredniej winy za morderstwo? Dlatego Giraud próbował go uspokoić w cztery oczy? Obaj byli zamieszani w tę sprawę?

– Nie rozumiesz, brother? – odparł z lekkim rozdrażnieniem. Zaszedł mi drogę i złapał mnie za ramiona. – Możesz być następny!

– O czym ty mówisz? – zapytałem. Rzekomo tylko ja wiedziałem, że wśród nas jest morderca. Z kim jeszcze rozmawiał komisarz?

– Giraud ma wtyczki w biurze Jitrika. Dowiedział się, że organizatorzy skontaktowali się z policją; są przekonani, że ktoś próbuje wyeliminować faworytów. Cuadrado został bez drużyny, a Stark bez Fleminga. To nie były wypadki, ale zaplanowane ataki. Teraz wezmą się za nas.

– Uspokój się, nic takiego się nie stanie, to tylko plotki, pogłoski krążące między zespołami. To przeklęty wyścig, już wcześniej zbierał ofiary.

– Na szosie, ale nie nocą na korytarzu czy w pokoju, bro – powiedział, badając wzrokiem otaczającą nas ciemność. W jego spojrzeniu malowało się autentyczne przerażenie. Mnie także przeszły ciarki. Odwróciłem się, żeby wrócić na taras.

– Ty w każdym razie nie musisz się niczego bać, masz obstawę – przypomniałem mu, szukając wzrokiem goryli, którzy nie odstępowali go ani na krok. Dwa lata wcześniej milionowy kontrakt reklamowy zobowiązał Steve’a do korzystania z usług profesjonalnej agencji ochrony, która strzegła miliarderów i arabskich szejków odwiedzających Zachód.

– To nie ja jestem w niebezpieczeństwie – zaprotestował zniecierpliwiony, jakbym nie dostrzegał tego, co oczywiste. – Nie uderzyli w Cuadrado ani w Starka, ale w tych, którzy pomagają im wygrać. Nie przyjdą po mnie, przyjdą po ciebie.

Zamierzałem odpowiedzieć, kiedy zjawił się Giraud i zabrał Steve’a pod pretekstem jakichś poprawek w butach, które uwierały go w ostatnich dniach. Nasz lider miał tylu indywidualnych sponsorów, że nie zawsze mógł wybierać marki, które najbardziej mu odpowiadały. Ciało i głowa Steve’a zostały zeskanowane w wysokiej rozdzielczości i odtworzone w postaci misternego manekina, którego używano do projektowania jego kolarskiego stroju przy użyciu najnowszych materiałów i technologii.

Byłem wdzięczny Giraudowi, że nam przerwał. Poszukałem najkrótszej drogi na ulicę, żeby pójść do Fiony. Komisarz dorwał mnie, gdy tylko stanąłem na chodniku.

– Jak miło, że wychodzi mi pan na spotkanie, będziemy mogli się przespacerować i wymienić spostrzeżeniami – powiedział Favre, jednak wbrew własnym słowom złapał mnie pod rękę i zaciągnął pod latarnię. Całe szczęście: my, kolarze, nie spacerujemy między kolejnymi etapami, ograniczamy chodzenie do minimum, a jeżeli już musimy gdzieś iść, robimy to w tempie staruszka. Dzięki temu oszczędzamy kalorie, które odzyskuje nasze ciało.

– Nie ma pan nic przeciwko temu, że usiądę? – zapytałem, kucając i opierając plecy o słup latarni. Pierwsze przykazanie kolarza biorącego udział w trzytygodniowym wyścigu głosi, że należy oszczędzać energię: „Jeżeli stoisz, usiądź, jeżeli siedzisz, połóż się, i unikaj schodów jak ognia”.

Lekki wietrzyk o zapachu morza zaczął rozpraszać gęsty upał, który nękał nas przez cały dzień. Komisarz ukucnął obok mnie, wyraźnie skrępowany tym nietypowym rozwiązaniem. Miałem wrażenie, że w swojej pracy wzoruje się na ideale policjanta wziętym z jakiegoś serialu telewizyjnego; siedzenie na ziemi na środku ulicy nie figurowało w żadnym scenariuszu.

– Coś nowego? Jakie reakcje wywołała wśród kolarzy wiadomość o śmierci Fleminga? Któraś zwróciła pańską uwagę, sierżancie?

– Same oczywiste: smutek, zdziwienie, konsternacja. To był duży szok, ale nie dopatrzyłem się żadnej nietypowej reakcji. – Kiedy to mówiłem, pomyślałem o Stevie i jego załamaniu sprzed kilku minut; zastanowiło mnie, czy Favre obserwował nas zza krzaków.

Przyglądał mi się długo, tak jak ubiegłego wieczoru, i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że zaaranżował to w taki sposób, by światło latarni padało prosto na moją twarz, pozostawiając jego oblicze częściowo w cieniu, podobnie jak podczas rozmowy przy kominku. Może mimo wszystko ta scena była znacznie bardziej typowa, niż przypuszczałem.

– No tak. Domyślam się, że na trasie miał pan niewiele okazji, by wymieniać uwagi z innymi – powiedział ze zrozumieniem. – Ale jak było na zebraniu Fonaru? To musiał być główny temat rozmów, prawda? Wasz dyrektor coś skomentował?

Poczułem się jak na prawdziwym przesłuchaniu: kontrast między moją oświetloną twarzą a jego, pozostającą w cieniu, przywiódł mi na myśl okładkę kryminału z lat pięćdziesiątych; brakowało tylko czarnego filcowego kapelusza na głowie komisarza.

– Tradycyjne wyrazy ubolewania – odpowiedziałem niechętnie. Favre dostrzegł moje poirytowanie. Rozluźnił mięśnie, najwyraźniej z zamiarem aktywowania drugiego oblicza swojej postaci.

– Mogę zapalić? Wiatr rozwieje dym – obiecał. W milczeniu zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął, jakby podejmował jakąś trudną decyzję. – Sierżancie, nie chcę, żeby nasze spotkania wyglądały jak przesłuchania; interesują mnie nie pańskie zeznania, ale pańskie obserwacje, wyniki pana śledztwa. Wolałbym, żebyśmy rozmawiali jak koledzy.

– W porządku, komisarzu, niech tak będzie. Rozumiem, o co toczy się gra, i obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ale o tej porze powinienem odpoczywać, w przeciwnym razie na kolejnych etapach nie będę w stanie nadążyć za peletonem. Wystarczy, że jednego dnia nie osiągnę określonego minimum i mogę się pożegnać z wyścigiem, a wtedy na niewiele się panu przydam. Mam inną propozycję: kiedy dowiem się czegoś, co może okazać się pomocne, dam panu znać. Skoro mam działać w cieniu jako pańska wtyczka w peletonie, lepiej, żeby nas razem nie widywano. – Ten ostatni argument wydał mi się oczywisty, przyjąłem za pewnik, że sprawa została ostatecznie zamknięta. Tymczasem Favre zareagował tak, jakby w ogóle nie słyszał, co powiedziałem.

– Sprawdziliśmy pochodzenie pieniędzy, które dostali napastnicy z Marsylii. Zostały wpłacone gotówką w niewielkim banku w Warszawie.

Natychmiast pomyślałem o Polaku Radku i jego niespodziewanym powrocie. Komisarz mówił dalej, jakby podsumowywał wyniki śledztwa na spotkaniu ze współpracownikami.

– Jeśli chodzi o zakłady bukmacherskie, nie odnotowaliśmy żadnych przesadnych, niezwykłych ruchów, które usprawiedliwiałyby tego rodzaju ataki. Przejrzeliśmy też umowy ze sponsorami, żeby sprawdzić, czy któraś z gwiazd nie podpisała milionowej klauzuli zobowiązującej ją do wygrania wyścigu: nic takiego nie ma, premie i bonusy są podobne jak w ubiegłych latach. Odkrycie tożsamości mordercy czy morderców nie powinno być jednak trudne: jest wielce prawdopodobne, że jeden z tych, którzy wejdą na podium w Paryżu, albo sam jest sprawcą, albo ma z nim jakiś związek. Problem w tym, sierżancie, że musimy zdemaskować go teraz, zanim zaatakuje kolejną ofiarę.

Wyczułem w słowach komisarza coś w rodzaju wyrzutu pod moim adresem, jakbym ponosił winę za każdą minutę, którą morderca spędzi na wolności. Nie wiem, może nie takie były jego intencje; faktem jest, że należę do osób, które już na sam widok radiowozu dopada poczucie winy. Przeszedłem więc do defensywy: jako że Favre wyprzedzał mnie o lata świetlne w dziedzinie kryminalistyki, musiałem mu pokazać, że w kwestii rowerów jest żółtodziobem.

– Z całym szacunkiem, komisarzu, ale nie ma pan pojęcia o kolarstwie. Kieruje pan wszystkie reflektory na walkę o żółtą koszulkę, nie zdając sobie sprawy, że Tour de France to sto dziewięćdziesiąt osiem różnych batalii. Każdy zawodnik toczy swoją własną wojnę i większość jest gotowa w niej polec. Drużyny przypisują swoim członkom miejsca od pierwszego do dziewiątego, każdy z nich chce się wspiąć w hierarchii – gregario jadący jako pierwszy w swojej trójce chciałby być na drugim miejscu, a drugi na trzecim i ostatnim. Chłopak, który pierwszy raz bierze udział w Tour de France, wie, że czterej inni zawodnicy liczą na to, że odpadnie, robi więc wszystko, co w jego mocy, by móc wrócić za rok. Kolarz, który jechał w dwóch tourach, ale żadnego nie skończył, ma świadomość, że to może być jego ostatnia szansa. Górale starają się zasłużyć, żeby w następnym sezonie któraś z drużyn wzięła ich na liderów. I tak dalej. Presja jest ogromna, i to nie tylko dla zawodników z czołówki. Proszę mi podać nazwisko któregokolwiek kolarza, a ja wymienię panu co najmniej trzy bitwy, które toczy, nie wspominając o rywalizacji między drużynami. Zatem problem nie sprowadza się bynajmniej do trzech zawodników, którzy po pokonaniu ostatniego etapu staną na podium – zakończyłem resztką tchu, ale zadowolony. Chociaż hipoteza komisarza skupiająca się na liderach zgadzała się z moją listą podejrzanych, nie zamierzałem mu tego mówić; miałem już trochę dosyć jego źle maskowanej protekcjonalności.

– Każdy piłkarz, koszykarz czy inny gracz walczy, żeby się wyróżnić; mimo to nie przypominam sobie żadnych morderstw w szatniach – odparł, także przechodząc do defensywy.

– Tego właśnie pan nie rozumie. Kolarstwo to nie gra. Mówimy: zagrajmy w piłkę, w kosza, w tenisa, ale nikt nie mówi: zagrajmy w kolarstwo, bo w kolarstwo się nie gra, w kolarstwie się bije, w kolarstwie się walczy. – Nie ja to wymyśliłem, usłyszałem to zdanie u jakiegoś dziennikarza, ale Favre nie musiał tego wiedzieć. – Nieprzypadkowo w wielu językach to samo słowo znaczy peleton i pluton: jesteśmy oddziałem idącym na wojnę, tyle że ta wojna toczy się między nami. – Zakończenie wydało mi się jeszcze lepsze, bo uznałem je za własne, choć mogłem się mylić.

– W takim razie tym bardziej musimy się przyłożyć, jest zbyt wielu podejrzanych – powiedział bez urazy, wywieszając białą flagę.

W milczeniu skinąłem głową i wróciłem myślami do mojej listy, którą za żadne skarby nie zamierzałem się z nikim dzielić. Jeszcze nie teraz. Postanowiłem wykorzystać moje małe zwycięstwo. Skoro komisarz chciał się bawić w kolegów, będzie musiał dać mi coś więcej.

– Mówi pan, że samobójstwo Fleminga było mistyfikacją. Skąd ta pewność? Jakie macie dowody?

Favre obrzucił mnie wzrokiem. Wydało mi się, że widzę w jego oczach zaskoczenie. Wypalił w milczeniu połówkę papierosa, zanim odpowiedział.

– Podano mu narkotyki, może podczas kolacji albo w jednym z tych napojów czy batonów, które bez przerwy pochłaniacie. Napastnicy liczyli na to, że będzie spał. Podejrzewamy, że chcieli mu coś złamać, pozorując upadek przy wychodzeniu z wanny. Przynajmniej taką przyjęliśmy hipotezę. Fleming w ostatniej chwili stawił opór: na jego obojczykach widnieją niewielkie siniaki, jakby ktoś go przytrzymywał. Tak naprawdę nie zmarł wskutek wykrwawienia, tylko został utopiony.

– Zawodnicy Brexitu zatrzymali się w małym hostelu, który wynajęli na wyłączność; osoba spoza drużyny zwróciłaby uwagę personelu – zastanawiałem się na głos, wreszcie zadowolony, bo zorientowałem się, że zaczynam używać policyjnych sformułowań. – Organizatorzy touru wybierają hotele na każdy etap, przydzielają je dwudziestu dwóm zespołom drogą losowania i z wyprzedzeniem publikują listę.

– No właśnie. Niebieski Galeon jest tak mały, że ma tylko jedną kamerę monitoringu, kiepskiej jakości i umieszczoną w fatalnym miejscu. Na nagraniu widać jednak, jak jakaś postać, prawdopodobnie mężczyzna, przecina hol i wchodzi na piętro. Recepcjonista twierdzi, że niczego nie zauważył. Zajmuje się też księgowością: kiedy nie ma ruchu, przenosi się do małego biura, gdzie trzyma księgi rachunkowe. Wystarczyła podstawowa umiejętność manipulowania kluczami i zamkami, żeby wejść do hotelu i otworzyć drzwi do pokoju Fleminga. Nie ma śladów włamania.

Odruchowo pomyślałem o całym zastępie mechaników, którzy utrzymują peleton w ruchu: każdy z nich potrafi w kilka minut zmontować i rozmontować rower. Dla większości otwarcie zamka byłoby dziecinnie proste. To sprawiło, że przypomniałem sobie o Fionie: pewnie czeka na mnie w swojej przyczepie, być może zaniepokojona, że się spóźniam. Tylko tak mówię – niewiele rzeczy jest w stanie zaniepokoić tę kobietę.

Wstałem, dając do zrozumienia, że nasze spotkanie dobiegło końca. Komisarz rzucił ostatnią uwagę, jakby czytał w moich myślach.

– Nie ma potrzeby wtajemniczania madame Fiony w to, o czym rozmawialiśmy, choć warto byłoby się zorientować, czy ona albo ktoś z jej biura zauważył w ostatnich dniach coś dziwnego. – W milczeniu przytaknąłem, uścisnąłem mu rękę na pożegnanie i ruszyłem w stronę kampera. Komisarz miał rację: niewiele rzeczy umykało uwadze biura madame Fiony.

Tak jak agencja antydopingowa dba o to, żeby kolarze nie zyskiwali przewagi dzięki niedozwolonym substancjom, biuro Fiony pilnuje, żeby drużyny i zawodnicy przestrzegali rygorystycznych norm dotyczących rowerów, sprzętu i strojów. Waga – minimum sześć kilogramów – i rozmiary każdego z rowerów są skrupulatnie mierzone, żeby rywalizacja nie zamieniła się w wyścig technologii. W kolarstwie, inaczej niż w Formule 1, władze życzą sobie, by zwycięzca zawdzięczał sukces wysiłkowi, strategii i talentowi, a nie kwalifikacjom instruktorów czy wypchanym portfelom sponsorów.

Tak, Fiona mogła coś wiedzieć. Pozostawało ustalić, ile z tego zechce mi zdradzić. Światła w przyczepie były zgaszone; pomyślałem, że tej nocy już niczym się ze mną nie podzieli. Było po dwunastej, pewnie uznała, że coś mnie zatrzymało, i poszła spać.

Długo przewracałem się w łóżku, rozmyślając o dwóch listach: zestawieniu podejrzanych i klasyfikacji generalnej po zakończeniu etapu. Na obu figurowali Matosas, Paniuk i Medel. Oraz Steve.


Klasyfikacja generalna, etap 8

Morderczy wyścig

Подняться наверх