Читать книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson - Страница 9

2005-2016

Оглавление

Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Fiona wybrała mnie, a nie Steve’a. Czasami zastanawiam się jednak, czy właśnie nie to było pierwszą rysą na naszej dotąd niezłomnej przyjaźni.

Jedenaście lat wcześniej pierwszy raz uczestniczyliśmy w wyścigu jako zawodowcy, w barwach drużyny Ventoux. Obaj jechaliśmy jako gregario, zwykłe tłoki na usługach legendarnego lidera zespołu Bijona. Był to ostatni sezon Belga, spekulowano więc, kto w przyszłym roku zajmie jego miejsce. Zespół nie miał pieniędzy na zakontraktowanie którejś z kolarskich gwiazd, dlatego przyjmowaliśmy za pewnik, że dyrektor sportowy awansuje kogoś z własnych szeregów, a wybór ograniczał się do mnie i Steve’a.

Dla kierownictwa Ventoux był to prawdziwy dylemat: w tamtym czasie nie różniliśmy się zbytnio pod względem umiejętności ani talentu. Większość ekspertów skłaniała się ku mojej kandydaturze – Tour de France wygrywają zazwyczaj najlepsi górale, a ja miałem wszelkie warunki do tego, by stać się jednym z nich. Jako dwudziestoczterolatek wydawałem się lepszym kandydatem na lidera drużyny niż zaledwie dwudziestodwuletni Steve; tak naprawdę obaj byliśmy zbyt młodzi, ale on stanowił ewenement w dziejach zawodów kolarskich.

W końcu jednak pokonały mnie okoliczności. Hiszpan Miguel Indurain, który w latach dziewięćdziesiątych zdominował kolarstwo szosowe, wcale nie był wybitnym góralem. Na górskich etapach zwykle wyprzedzało go kilku rywali, uchodził natomiast za niedoścignionego klasykowca i najlepszego czasowca swojego pokolenia; w indywidualnych czasówkach zyskiwał przewagę, którą dozował podczas kolejnych dni dzięki własnej wytrwałości i obronnej strategii drużyny mającej w swoim składzie wielu dobrych górali ochraniających go podczas ciężkich podjazdów. I właśnie taki był profil Steve’a: niepokonany zawodnik, nie licząc etapów górskich. Ventoux postawił na niego, wierząc, że będzie kolejnym Indurainem.

Decydujący okazał się jednak być może drugi czynnik. Ventoux potrzebował nowych, solidniejszych sponsorów, a żaden nie był tak obiecujący jak wielkie amerykańskie marki sportowe; zrobienie gwiazdy ze złotego chłopca zabezpieczało finansową przyszłość drużyny.

– Nie, głównym czynnikiem byłeś ty – przekonywała mnie Fiona za każdym razem, kiedy rozmowa schodziła na ten temat. – Ventoux postawił na Steve’a mimo jego słabych wyników w górach, bo mieli ciebie, żebyś nadrabiał jego braki. Bez ciebie by się na to nie odważyli. Wiedzieli, że masz potencjał, by stać się najlepszym z górali, i postanowili poświęcić cię dla Steve’a. Gdyby zamiast modelu Induraina wybrali profil Merckxa czy Pantaniego, dziś byłbyś mistrzem świata.

Byłem wdzięczny Fionie, że wierzy w taki hipotetyczny rozwój wydarzeń, jednak nie brałem jej słów zbyt poważnie. Przypisywałem je przyjaźni – nieco szorstkiej, ale bezwarunkowej – jaką mnie darzyła, oraz brakowi sympatii wobec mojego przyjaciela i otaczającej go świty.

W głębi duszy wiedziałem, że kierownictwo Ventoux nie było wyłącznie odpowiedzialne za decyzję, która przypieczętowała naszą przyszłość. Podczas tamtych miesięcy niepewności przysięgliśmy sobie ze Steve’em, że zaakceptujemy każde rozwiązanie, a przegrany stanie się wiernym giermkiem zwycięzcy. Naprawdę w to wierzyliśmy. Przed nami stało ciężkie zadanie, jakim jest przejście na zawodowstwo, szykowaliśmy się do niego jak do bitwy, niczym wojownicy, którzy złożyli przysięgę, że będą walczyć ramię w ramię, niezależnie od tego, kto będzie ich sprzymierzeńcem, a kto wrogiem.

Nie tylko staliśmy się nierozłączni; dojrzewaliśmy jakby zamknięci w bańce, kompensując swoje słabości mocnymi stronami przyjaciela. Moje towarzystwo i temperament hamowały wybuchy Steve’a, jego zaś pragnienie, by zawojować świat, i bezgraniczna wiara we własne siły w końcu uwolniły mnie od nieśmiałości i niepewności, wynikających z dorastania w poczuciu, że jestem zawadą dla własnych rodziców.

– Jutro mamy randkę, przystojniaku – powiedział Steve kilka tygodni po tym, jak się poznaliśmy. W sobotnie wieczory umawiał się z którąś z nielicznych dziewczyn, z jakimi mieliśmy do czynienia w naszym położonym na uboczu ośrodku w pobliżu Girony; przeważnie były to pracownice pobliskich sklepów i restauracji. Nigdy nie rozumiałem, jakim cudem udaje mu się zaaranżować obiecującą randkę w ciągu kilkuminutowej przerwy w treningu.

– Mamy? – zapytałem zaskoczony i lekko zaniepokojony. Wojskowa dyscyplina i moja wrodzona nieśmiałość nie sprzyjały bujnemu życiu miłosnemu czy seksualnemu. Kobiety nadal były dla mnie czymś magicznym i fascynującym, niemal zawsze niedostępnym, a także niewyczerpanym źródłem obsesji i lęków.

– Susy przyprowadzi swoją najlepszą przyjaciółkę, przyjdą po nas – oznajmił, po czym otworzył szufladę i rzucił mi dwie prezerwatywy. – To moja szczęśliwa marka.

Wtedy było dla mnie nie do pomyślenia, żeby pierwsza randka mogła się zakończyć „tym”, co zwykle osiągałem w wyniku żmudnego oblężenia i przemyślanej strategii. I rzeczywiście: randka okazała się niewypałem. Bóg jeden wie, pod jakim pretekstem Susy ściągnęła tamtej soboty swoją przyjaciółkę Elenę, ale wystarczyło pierwsze spojrzenie, jakim mnie obrzuciła, bym zrozumiał, że spodziewała się drugiego Steve’a.

Mój przyjaciel nie dał za wygraną: nadal szukał mi towarzystwa, rezygnując z Susy i innych samotnych podbojów. Z czasem wyluzowałem, pozwoliłem, by Steve zaraził mnie swoją spontanicznością, i przestałem bać się rozmowy z dziewczyną, która akurat przypadła mi w udziale. Mimo to dopiero po czterech miesiącach zużyłem pierwszą z prezerwatyw, które z optymizmem i pietyzmem wkładałem do kieszeni przed każdą randką. Drugą wykorzystałem zaledwie trzy tygodnie później.

Tak naprawdę to ja ponoszę odpowiedzialność za to, że Ventoux wybrał na lidera drużyny Steve’a. Kiedy patrzę wstecz, dostrzegam, że w tamtych miesiącach cofnąłem się o krok. Nie wiem, czy był to efekt strachu przed presją, jaka ciąży na liderze, który musi zwyciężać, by usprawiedliwić poświęcenia reszty zespołu, czy też rozumiałem, że pomimo naszej przysięgi Steve nie zniesie zepchnięcia na drugi plan. W każdym razie, kiedy decyzja została już podjęta, odczułem nieopisaną ulgę. Uznałem, że to najlepsze rozwiązanie dla nas obu, że tylko ono pozwoli nam dalej razem jeździć. Powiedziałem sobie, że z nas dwóch to ja jestem silniejszy i dzielnie zniosę wszelkie przeciwności. Eddy Merckx, którego widzi we mnie Fiona, umarł, jeszcze zanim się narodził.

W ciągu kolejnych lat Steve zamienił się w Davida Beckhama kolarstwa, osiągał znakomite wyniki, ale jeszcze większy podziw wzbudzała łatwość, z jaką stał się światowym celebrytą przyciągającym zamożnych sponsorów. Ja zaś zostałem najlepszym góralem, który nigdy nie stanął na podium ani nie założył koszulki lidera, najlepszym gregario wśród kolarzy. Albo prawie – mój jedyny rywal utopił się dwie noce temu w zardzewiałej wannie trzygwiazdkowego hotelu. Steve sumiennie wywiązał się z naszej umowy. Obaj się wywiązaliśmy. Wzbogaciłem się na jego zwycięstwach, stałem się klauzulą w kontraktach każdej drużyny, która chciała mieć go w swoim składzie. Zawsze dziękował mi z podium, zawsze byłem pierwszą osobą, którą ściskał, kiedy z niego schodził. Do tej pory z rozrzewnieniem wspominam, jak próbował wciągnąć mnie na podwyższenie, kiedy wygrał swój pierwszy Tour de France.

Czy to oznacza, że jestem frajerem i tchórzem? Czy tak właśnie postrzegał mnie ojciec i dlatego mną gardził? Nigdy nie rozpatrywałem tego w takich kategoriach, aż do teraz, kiedy insynuacje Fiony i Lombarda, jakobym był lepszym zawodnikiem, niż myślę, zaczęły spędzać mi sen z powiek. A może po prostu nigdy wcześniej nie miałem szansy wjechać do Paryża w czołówce – nieważne, że dzięki interwencji mordercy. Pierwszy raz nie wystarczała mi rola gregario. To, czym kierowałem się przez tyle lat, było tchórzostwem czy lojalnością? Wreszcie otwierałem oczy czy po prostu życie zahartowało mnie już wystarczająco, bym mógł stanąć do walki o pozycję lepszą niż wieczny przegrany?

Tym, czego Fiona i mój ojciec – dopóki żył – nigdy nie zrozumieli, jest charakter relacji, jaka łączy mnie ze Steve’em. Od początku obaj przeżywaliśmy sukcesy przyjaciela jak własne, i pod wieloma względami takimi one były. Jadąc mi na kole, na długim zboczu Steve mógł zaoszczędzić do dwudziestu pięciu procent energii. Żyłem po to, żeby ratować go na górskich etapach w Pirenejach i Alpach, gdzie przeciwnicy mieli szansę zdobyć nad nim miażdżącą przewagę. Kiedy reszta naszych kolegów z drużyny zostawała w tyle, ja utrzymywałem tempo Steve’a i niezmordowanie go holowałem, dopóki nie eksplodowały mi płuca i nie zwiotczały nogi. Ale to działo się dopiero na ostatnim odcinku trasy, a wtedy rywale nie mogli mu już wyrządzić wielkiej krzywdy. Cóż z tego, że w tym momencie doznawałem zapaści i wyprzedzało mnie kilkudziesięciu miernych zawodników. Nigdy nie znalazłem się w pierwszej piętnastce klasyfikacji generalnej, rzecz dziwna, zważywszy, że uważano mnie za jednego z najlepszych górali. Wystarczały mi szacunek, który ta opinia budziła wśród moich kolegów, i puchary, które dzięki mojej pomocy dostawał Steve.

Kilka lat później zamieszkaliśmy w sąsiednich domach na jednym ze wzgórz nad jeziorem Como, niedaleko ośrodka Fonaru, gdzie trenowaliśmy przed rozpoczęciem sezonu. Nie licząc krótkiego urlopu, który braliśmy w grudniu (on wybierał się wtedy do Kolorado, ja – nigdzie), praktycznie przez cały rok trzymaliśmy się razem. Kilkakrotnie naszą rutynę zakłócały przeprowadzki kolejnych partnerek Steve’a, które zazwyczaj poddawały się po paru miesiącach, zniechęcone opuszczeniem, na jakie skazywały je wymogi życia poświęconego kolarstwu.

Uzależniliśmy się od treningów, także poza harmonogramem wyznaczonym przez instruktorów. Wpadałem po Steve’a o piątej rano i przez sześć, siedem godzin jeździliśmy ramię w ramię po górach północnych Włoch, nawet w zimnych miesiącach poprzedzających początek sezonu. Nie były to rekreacyjne wycieczki: mało rozmawialiśmy, mierzyliśmy czas na podjazdach i zjazdach, każdego dnia wyznaczaliśmy sobie nowe wyzwania i cele, ćwiczyliśmy strategie ataków i pościgów. Krótko mówiąc, zadawaliśmy sobie ból i wypruwaliśmy żyły, jednak w krańcowym zmęczeniu, jakie dopadało nas pod koniec dnia, było coś pokrzepiającego: mieliśmy poczucie, że wypełniliśmy nasz obowiązek.

I rzeczywiście go wypełniliśmy. Byliśmy tak doskonale zsynchronizowani, że kiedy kilka lat później trenerzy wpuścili nas do tunelu aerodynamicznego monitorowanego przez komputery, żeby zoptymalizować kąt i odległość, przy których moje ciało zaoszczędzi Steve’owi maksimum energii, okazało się, że wyniki pokrywają się z techniką, którą intuicyjnie wypracowaliśmy podczas tych długich samotnych treningów. Reagowaliśmy na zmianę siły i kierunku wiatru jak stado ptaków, odruchowo wprowadzając drobne zmiany, które pozwalały nam utrzymać maksymalną prędkość. Staliśmy się bezspornie najszybszą parą w dziejach kolarstwa. Byliśmy zresztą parą pod wieloma względami, mimo licznych kobiet, które przewinęły się przez nasze życie.

Do czasu, aż pojawiła się Fiona.

Morderczy wyścig

Подняться наверх