Читать книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson - Страница 11
Etap 10
ОглавлениеHumanitaryzm Girauda, naszego dyrektora sportowego, może i pozostawia wiele do życzenia, za to jego skuteczność jest niepodważalna. Wczoraj, kiedy korzystając z dnia przerwy, cała ferajna miała się przenieść z Bretanii w Pireneje, Giraud z samego rana wysłał mnie do Tuluzy wynajętą awionetką. Dzięki temu dotarłem do hoteliku na obrzeżach Pau, gdzie mieliśmy spędzić dwie najbliższe noce, kilka godzin przed resztą drużyny. W ten sposób odciął mnie od tabunu dziennikarzy, którzy liczyli na to, że skomentuję eksplozję w kamperze. Misją Girauda było doprowadzenie do zwycięstwa Steve’a i żaden zamach, żaden reporter ani policjant nie mogli mi przeszkodzić w wykonaniu mojej części zadania. Dyrektor sportowy chciał się upewnić, że nic nie odwróci mojej uwagi od roli, jaką powinienem odegrać na górskich odcinkach rozpoczynających się następnego dnia. W końcu po to mnie tu sprowadzili: miałem być tarczą dla Steve’a na siedmiu etapach, podczas których atak przypuszczą górale.
Żałowałem, że zostawiam Fionę samą z niewdzięcznym zadaniem walki z prasą, chociaż ona nie miała sponsorów, z którymi musiała się liczyć. Wystarczy, że rzuci kilka zdań i zamknie się w mobilnym biurze organizacji do czasu, aż ucichnie burza. Mimo to czułem niesmak, opuszczając ją dzień po stracie tego, co uważała za swój dom – przynajmniej w sezonie wyścigów. A raczej podwójny niesmak, bo już po przebudzeniu miałem gardło ściśnięte od dymu; przepłukałem je, przekonany, że wypluję do umywalki sadzę. Ci przeklęci piromani byli przynajmniej na tyle uprzejmi, że zaatakowali dzień przed przerwą.
Mimo wszystko przyjemnie było choć na kilka godzin uciec od touru. Dzięki temu, że hotel znajdował się w ustronnym miejscu oraz że prasa i kibice spodziewali się przybycia kolarzy dopiero pod wieczór, zyskałem nieoczekiwanie chwilę wytchnienia. Była to nie lada gratka: tysiące nachalnych kibiców i dociekliwi kamerzyści potrafią być równie wykańczający jak pedałowanie przez kilka tysięcy kilometrów. Zastanawiałem się, jak Steve radzi sobie z presją, która w jego przypadku była nieporównanie większa i nie ograniczała się tylko do wielkich wyścigów, jak u mnie: dołączył do grona celebrytów stale napastowanych przez paparazzich. Prasa plotkarska obsesyjnie śledziła jego romanse i przygody z modelkami czy aktorkami.
Samotność, chociaż chwilowa, wydała mi się tak kojąca, że pozwoliłem sobie na krótko wyjść z hotelu. Leżąc pod starym dębem, rozmyślałem, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie pojawił się w nim rower. Duże, zielone, poprzecinane żyłkami liście, na które patrzyłem od dołu, odradzały się każdej wiosny obojętne na to, kto wygra czy przegra Tour de France; pozwalały spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Dwadzieścia miesięcy wcześniej zmarł mój ojciec, pozostawiając mi w spadku swój domek u podnóża Alp. Na łożu śmierci kazał mi przysiąc, że kiedyś się tam przeprowadzę, by kontynuować rodzinną tradycję zapoczątkowaną przez jego dziadka. Obiecałem mu to, choć nie miałem najmniejszej ochoty wypełnić jego woli; pragnąłem jak najszybciej zostawić zgrzybiałe ciało tego obojętnego, egoistycznego mężczyzny konającego w prowincjonalnym szpitalu. Ale teraz, kiedy u podnóża innych gór spoglądałem na kołyszące się liście, pomyślałem, że takie sielankowe, spokojne życie mogłoby mieć pewien urok. Przez moment wyobrażałem sobie, że siedzę na tarasie wychodzącym na przepiękne alpejskie doliny, ubrany w kraciastą flanelową koszulę, z dużym kubkiem kawy w ręku. Zdałem sobie jednak sprawę, że to obraz pułkownika Moreau, który zachowałem w pamięci z czasów jednej z wizyt złożonych ojcu w dzieciństwie. Kurde. Gdybym tam zamieszkał, stałbym się jego klonem. Nie. Moim życiem, moim sposobem na konfrontację ze światem jest rower, a to, co mnie czeka przez kolejnych trzydzieści lat, będzie konsekwencją pierwszych trzydziestu, spędzonych na siodełku. Wolałem zestarzeć się jak Lombard, oddany swojej pasji, niż jak ojciec pielęgnujący własne rozgoryczenie.
Opuściłem Alpy i przeniosłem się w ukochane Pireneje. Co by się stało, gdybym zaspokoił życzenie Fiony i pułkownika i w górach zaatakował Steve’a oraz własną drużynę? Naprawdę miałbym szansę odebrać mu koszulkę lidera? Nie było to wcale oczywiste, nawet gdybym zdecydował się spróbować. Od pierwszego momentu stałbym się wyrzutkiem i przez resztę wyścigu byłbym zdany tylko na siebie, bardziej niż ten biedak Cuadrado. A nawet gdyby mi się powiodło, czy faktycznie jestem gotowy żyć pod presją paparazzich, być stale na widelcu i próbować sprostać wygórowanym oczekiwaniom przed kolejnymi zawodami? Pomyślałem o wielkich interesach będących w grze i kluczowej roli, jaką odgrywają zwycięzcy ważnych wyścigów w tym skomplikowanym układzie. Teraz te interesy uruchomiły lawinę tragedii.
Ta myśl przypomniała mi, że jest wśród nas morderca, który przed kilkoma godzinami próbował mnie zabić. Podniosłem się, wystraszony, że trzydzieści lat, nad którymi przed chwilą dumałem, może się zredukować do trzydziestu minut. Stałem na skraju lasu, sam, bezbronny. Gdyby morderca zamierzał doprowadzić do końca swój plan, znalazłby we mnie doskonałego wspólnika. Wróciłem do pokoju, szybko jak niezdecydowany żółw. Wieczorem napisałem do Fiony na WhatsAppie i zaprosiłem ją do siebie. Przypuszczałem, że moje nagłe zniknięcie pozostawiło niesmak także u niej, bo odpisała, że jest zmęczona – przez cały dzień prowadziła kamper Lombarda. Miała tam spać, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego.
Następnego dnia Giraud nadal osłaniał mnie tarczą. Zarządził, żeby jedzenie, masażysta i ergometr zostały wcześnie rano dostarczone do mojego pokoju. Chodziło o to, żeby prasa nie zobaczyła mnie, zanim wysiądę z autobusu kilka sekund przed regulaminowym podpisaniem listy obecności w Tarbes, miasteczku, skąd miał wystartować etap. Chwilę później w moim pokoju pojawił się drugi ergometr, a za nim Steve. Trenerzy chcieli, żebyśmy po dniu przerwy rozluźnili zesztywniałe mięśnie.
– Mówiłem, że wezmą się za ciebie! – powiedział od progu, po czym mnie przytulił.
– To tylko defekt butli z gazem – odpowiedziałem, wyswobadzając się z jego objęć. Obaj czuliśmy się skrępowani. Zdałem sobie sprawę, że podczas tysięcy spędzonych razem godzin nasz kontakt fizyczny ograniczał się do minimum. Krótkie spontaniczne uściski dla uczczenia zwycięstwa i tradycyjne poklepywanie po plecach towarzyszące życzeniom urodzinowym. Ale w tym obejmowaniu się w pokoju, sam na sam, było coś niezręcznego. Przypomniałem sobie wywiad z dziennikarką, która żeby mnie sprowokować, zacytowała jakieś opracowanie na temat homoseksualizmu udającego koleżeństwo, jakim jest ponoć naładowana atmosfera w szatniach lekkoatletów. Natychmiast odrzuciłem tę myśl.
– Chuj nie defekt – wrócił do tematu Steve. – Przykażę moim gorylom, żeby odtąd ochraniali też ciebie, przynajmniej do zakończenia touru, dopóki się stąd nie zmyjemy – podsumował, po czym wsiadł na jeden z rowerów i zaczął rutynową rozgrzewkę.
– To nie był atak. Fiona powiedziała mi, że planowała wymienić instalację gazową, od dawna wymagała naprawy. Na szczęście butla była prawie pusta. – Nie kłamałem: takiego wyjaśnienia udzieliła policji i to samo powtórzyła rano dziennikarzom, którzy złapali ją w drodze do autokaru, pełniącego funkcję jej biura. Szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem, co o tym myśleć. Pięć ofiar to za dużo, żeby uważać szósty incydent za zwykły wypadek, ale nie chciałem jeszcze bardziej alarmować Steve’a, a tym bardziej skazywać się na towarzystwo jednego z jego goryli. Zadałem sobie pytanie, co sądzi o tym reszta moich kolegów z Fonaru, a także pozostali zawodnicy. Nadal myślą, że tragedie, do których doszło, to zwykły pech, czy może wiedzą już, że wokół nich krążą demony?
– Myślisz, że to ludzie Paniuka? Matosasa? Przeklęty Włoch, desperacko chce wygrać swój drugi Tour de France, zanim się wycofa – powiedział Steve, jakby czytał w moich myślach.
– Jeśli chcą mieć jakąkolwiek szansę, powinni zaatakować w Pirenejach – odparłem, starając się odwrócić jego uwagę od wybuchu. – Teoretycznie ataki mogłyby się zacząć dziś.
– Siedem górskich etapów, trzy w Pirenejach i cztery w Alpach; reszta to bułka z masłem. Ale w tym roku podjazdy są cięższe niż na poprzednich czterech Tour de France, które wygrałem – zastanawiał się na głos Steve. Pedałowaliśmy nieco rozkojarzeni, spoglądając na gobelin przedstawiający jelenie i las; wyglądał tak, jakby za chwilę miał się oderwać od ściany. – Nawet organizatorzy nie chcą, żebym wygrał w tym roku – dodał zmartwiony.
Już miałem mu odpowiedzieć, kiedy do pokoju wszedł Lombard, poprzedziwszy swoje wtargnięcie dwoma obłudnymi puknięciami.
– Hannibalu, nawet nie wiesz, jak mi przykro – powiedział na powitanie, nie zwracając uwagi na Steve’a. – To moja wina: Fiona prosiła, żebym pomógł jej z przeglądem kampera, ale zwalił nam się na głowy tour.
Lombard wyglądał jak uosobienie rozpaczy, jakby naprawdę to on ponosił winę za eksplozję. Kiedy jednak dostrzegł Steve’a, jego twarz przybrała inny wyraz: nie spodziewał się zastać go u mnie o tej porze. Przywitał się skinieniem głowy, powiedział, że zobaczymy się przed początkiem wyścigu, i opuścił pokój tym samym dystyngowanym krokiem, którym wszedł.
– Temu staremu coraz bardziej odbija, bro. Kiedy się go pozbędziesz? Tylko cię rozprasza.
– To ten stary mnie w to wszystko wprowadził. Poza tym sam słyszałeś: butla była uszkodzona. Możesz sobie darować ochroniarza, bo i tak się na to nie zgodzę; on by mi dopiero przeszkadzał.
Jeszcze przez chwilę dyskutowaliśmy o tym, co się wydarzyło, wkrótce jednak skupiliśmy się na strategii na dzisiejszy etap. Steve się denerwował. To był pierwszy dzień w wysokich górach, chociaż najbardziej strome szczyty zaplanowano dopiero na dalsze etapy. Dziś czekało nas tylko jedno wyzwanie: imponujący podjazd pod La Pierre Saint-Martin na zakończenie niemal czterogodzinnej trasy. Ostatni piętnastokilometrowy odcinek będzie zabójczy, z długimi podjazdami o nachyleniu ponad dziesięć procent. Na takich zboczach kierowca samochodu musi wrzucić pierwszy bieg, a kolarz wprawić w ruch lędźwie.
Pierwsze sto pięćdziesiąt kilometrów pokonaliśmy szybko i bez wypadków. Kilka słabszych drużyn bez aspiracji do podium wykorzystało ten odcinek i spróbowało długich, agresywnych ucieczek. Peleton niechętnie przyspieszył, by uciekinierzy nie zyskali zbytniej przewagi. Wolelibyśmy nie marnować sił przed ciężką próbą, która czekała nas na ostatnim odcinku.
Chociaż zmęczony, liczny peleton dotarł w komplecie do stóp długiego zbocza, ale gdy tylko zaczęliśmy podjazd pod La Pierre Saint-Martin, zawodnicy zaczęli odpadać jak mrówki strącane z patyka. Spodziewaliśmy się szturmu Matosasa, ale nie zmasowanego ataku trzech głównych rywali, którzy zostali po czystce przeprowadzonej przez mordercę. Pomocnicy Włocha, Paniuka i Medla przyspieszyli już na początku zbocza, wymieniając się na czele peletonu. Nie wyglądało to na zaimprowizowaną strategię: co dwieście metrów jeden z nich wysuwał się na prowadzenie i zwiększał prędkość. Skurwysyny pogrywały sobie z nami – trzy zespoły były w zmowie!
Do połowy podjazdu – czyli do najcięższego odcinka – dotarło zaledwie dziesięciu zawodników. Trzy kilometry przed metą było nas już tylko pięciu: ja, Steve i jego trzej rywale.
Pozbawieni eskorty, Matosas, Paniuk i Medel robili to samo co ich pomocnicy: działali jak jedna drużyna, zmieniając się na czele peletonu. Raz po raz triada próbowała się nas pozbyć, jechała zygzakiem, zmieniając strony szosy, ale ja odpierałem ataki, liżąc koło ostatniego z nich. Bałem się, że Steve nie da rady utrzymać się za moimi plecami podczas jednej z tych zmian kierunku i prędkości, ale dzięki automatyzmom i resztkom energii trzymał się kilka centymetrów za mną. Pedałował, nie zwracając uwagi na innych zawodników, skoncentrowany na tym, by nie zgubić tropu. Wiedział, że ja zajmę się resztą.
Nie było to łatwe zadanie. Teoretycznie ucieczka powinna być trudniejsza dla zawodnika na czele peletonu niż dla tego, który jedzie osłonięty dwa czy trzy miejsca za nim i może po prostu siedzieć komuś na kole, tyle że ciało nie reaguje w ten sposób. Zawodnik, który niespodziewanie przyspiesza, żeby uciec, wie, że czeka go dodatkowy wysiłek i jest na niego przygotowany. Ten, który próbuje go ścigać, reaguje z jedno- czy dwusekundowym opóźnieniem i zmusza swój organizm do niespodziewanego wysiłku, któremu ten czasem nie jest w stanie podołać. Kiedy uciekinier oderwie się na trzy czy cztery metry, korzyści z jazdy na kole znikają i powstaje trudny do nadrobienia dystans.
Wyglądało na to, że nasi rywale uzgodnili jakiś sposób komunikowania się, bo po każdych dwóch czy trzech zmianach na czele ten, który wysuwał się na prowadzenie, tak naprawdę rozpoczynał ucieczkę, za nią zaś natychmiast podążało dwóch pozostałych. Na szczęście za każdym razem reagowałem na czas i udawało mi się neutralizować ich ataki. W takim momencie wściekłość była najlepszym paliwem. Steve jechał jak w transie, mechanicznie odpowiadał na moje manewry, jakby jakiś niewidzialny pręt połączył moje tylne koło z jego przednim.
Na kilometr przed metą pomyślałem, że niebezpieczeństwo minęło. Ataki naszych trzech rywali straciły na sile. Do tego samego wniosku doszedł Medel: uznał, że wspólna strategia już nie obowiązuje, stanął na pedałach i postanowił iść w trupa. Może Hiszpan chciał zdobyć szczyt Pirenejów oddzielający Francję od jego kraju – po drugiej stronie mety była już Nawarra. Tym razem Matosas i Paniuk nie ruszyli w pościg. Ja zachowałem jeszcze trochę sił, jechałem im na kole i miałem szanse go dopaść, ale taki odjazd byłby zbyt gwałtowny dla Steve’a, dlatego postanowiłem puścić Medla. Wyobraziłem sobie Fionę, jak trzyma się pod boki i z rozczarowaniem kręci głową.
Ta wizja sprawiła, że postanowiłem wysunąć się na czoło naszej czwórki. Nie chciałem, żeby uciekinier zyskał zbyt dużą przewagę. Skoro już miałem być tchórzem, to przynajmniej tchórzem z inicjatywą. Dwieście metrów przed metą Matosas i Paniuk wyrwali naprzód, walcząc o drugie miejsce, żeby oddalić się od Steve’a i skorzystać z bonusowych sekund, które organizatorzy przyznają trzem pierwszym zawodnikom każdego etapu. Spojrzałem na przyjaciela: jego twarz wyglądała jak pomnik na cześć zmęczenia. Zostałem z nim i doholowałem go do mety.
Tego dnia Medel wyprzedził lidera o czterdzieści osiem sekund, a Matosas z Paniukiem – o dwadzieścia jeden. Strata niemała, ale do strawienia. Niestrawna była natomiast taktyka obrana przez trzy zespoły, które zmówiły się przeciwko Fonarowi. Na dłuższym i bardziej stromym podjeździe nasze straty byłyby niepowetowane. Nie potrzebowali kolejnej tragedii, żeby zmienić skład podium, wystarczyło, że będą przypuszczać podobne ataki jeszcze na sześciu etapach.
Kiedy wsiedliśmy do autokaru, który miał nas zawieźć do hotelu, Giraud szalał ze złości. Zagroził, że pozwie trzy konkurencyjne drużyny. Steve także był wściekły. Jeśli o mnie chodzi, uważałem to, co się stało, za poniekąd naturalne: Medel, Paniuk i Matosas byli liderami zespołów dysponujących skromniejszymi środkami i mniej sławnymi gregario niż trzy potęgi na czele ze Steve’em, Cuadrado i Starkiem, ale nieoczekiwane straty Movistaru i Batesmana dawały im szansę na zwycięstwo, pod warunkiem że uda im się pokonać Fonar. To właśnie próbowali zrobić. Uznałem, że na tym zależy również mordercy: na wygranej jednego z zawodników, którzy dzisiaj zdradzili swoje zamiary. Zrobiłem w myślach przegląd dyrektorów sportowych ich drużyn, szefów ich mechaników, sponsorów. To musiał być któryś z nich: ani Matosas, ani Paniuk, ani Medel nie mogliby liczyć na podbój Paryża, gdyby okoliczności nie wyeliminowały pięciu czy sześciu kolarzy o większych szansach na wygraną. Ktokolwiek stał za tymi zamachami, dokonał ich w interesie któregoś z nich. I wbrew temu, co powiedziałem Steve’owi, uważałem, że eksplozja w kamperze Fiony doskonale wpisywała się w tę strategię. Gdyby butla z gazem była pełna, to dzisiejsze popołudnie spędziłbym w szpitalnym łóżku, a nie na stole do masażu, a co gorsza rano nie ochroniłbym Steve’a w górach, i teraz to Matosas nosiłby żółtą koszulkę.
Na moje szczęście dramatyczny etap przyciągnął uwagę prasy, która chwilowo zapomniała o wybuchu z ubiegłej nocy: wszystkie pytania zadawane przez dziennikarzy członkom Fonaru dotyczyły dzisiejszej porażki Steve’a w walce z trzema rywalami, którzy ścigali go w klasyfikacji generalnej. Nikt, a najmniej media, nie chce, żeby zwycięzca wyłonił się już w połowie wyścigu. Przewaga Steve’a oraz upadek Starka i Cuadrado groziły tym, że tegoroczny Tour de France będzie nijaki i pozbawiony suspensu, tymczasem atak Medla, Matosasa i Paniuka otwierał drogę do nowej rywalizacji i zapowiadał dramatyczne etapy w wysokich górach. To, co rozgrzewało prasę, przygnębiało Steve’a. Nie wspomniał więcej o wybuchu butli gazowej ani o konieczności przydzielenia mi ochrony; nowe wyzwanie było zbyt straszliwe, żeby je zignorować.