Читать книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson - Страница 5

2006

Оглавление

Wszyscy od razu go znienawidzili, poza mną. Bez przerwy żuł gumę i co trzy sekundy poprawiał włosy, jakby nosił tupecik i bał się, że go zgubi. Ale nawet bez tych tików wzbudziłby niechęć całej drużyny: przyjechał na zgrupowanie kolekcjonerskim modelem land rovera i zdjął z bagażnika aerodynamiczny rower, na jakich jeździli tylko uprzywilejowani zawodowcy. To, że był Amerykaninem, wyglądał jak hollywoodzki aktor i uśmiechał się jak ktoś, kto zawsze dopina swego, również nie zjednywało mu sympatyków.

Ja przyjąłem go z otwartymi ramionami, nowo przybyły był jedyną szansą na to, by inni zostawili mnie wreszcie w spokoju. Odkąd przyjechałem tu dwa tygodnie wcześniej, musiałem znosić bezustanne otrzęsiny, inspirowane tradycją, ale też frustracją z powodu ciężkich treningów, jaka panowała na tym zgrupowaniu zdominowanym przez stres i testosteron. Kolarze zamienili w czyściec moje pierwsze tygodnie w roli zawodowca – jeśli czyniła mnie takowym otrzymywana co tydzień wypłata w wysokości pięćdziesięciu euro. Byłem więc wdzięczny za to, że przestanę być jedyną ofiarą prześladowań.

Może właśnie to najbardziej nas połączyło. Obaj podeszliśmy filozoficznie do mąk, jakim poddawali nas inni zawodnicy, przypisując je rytuałowi inicjacyjnemu stosowanemu wobec nowych. A raczej on podszedł do tego filozoficznie, a ja w końcu wziąłem z niego przykład.

– Nie jedz owsianki; chyba do niej napluli – powiedział, kiedy pierwszy raz się do mnie odezwał, podając mi baton proteinowy. Wyglądał bardziej na rozbawionego niż zirytowanego, jakby to odkrycie czyniło go sprytniejszym od reszty.

Z czasem zrozumieliśmy, że nie chodziło o rytuał inicjacyjny – po prostu się nas bali. Z czterdziestu sześciu kolarzy, którzy przyjechali na obóz, grupa Ventoux wybierze zaledwie dwudziestu siedmiu, a tylko dziewięciu najlepszych trafi do pierwszej drużyny wysyłanej na liczące się zawody.

Miesiąc później, kiedy treningi stały się bardziej wymagające – pokonywaliśmy dziennie stusześćdziesięciokilometrowe, miejscami strome odcinki – zrozumieliśmy, że strach, jaki budziliśmy, był uzasadniony. Byliśmy najlepsi. Steve Panata utrzymywał naturalny rytm, pedałował z gracją, jakiej nigdy wcześniej ani nigdy później u nikogo nie widziałem; pokonywał kolejne kilometry bez widocznego wysiłku, z prędkością, przy której pozostali musieli niemal kłaść się na kierownicy. Na moją korzyść działała z kolei pewna anomalia fizjologiczna, która w innych okolicznościach uczyniłaby ze mnie cyrkową atrakcję: DNA ojca urodzonego we francuskich Alpach i geny matki Kolumbijki odziedziczone po andyjskich przodkach musiały stworzyć doskonałą kombinację, bo zapewniły mi trzecie płuco. Oczywiście go nie posiadam, ale mam taki poziom tlenu we krwi, że praktycznie jeżdżę jak na dopingu.

Zaczęliśmy ze Steve’em mścić się na szosie za doznane upokorzenia. Robiliśmy to bez wielkiej premedytacji, chociaż nieco złośliwie. Dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów przed wyznaczoną przez instruktorów metą Steve uśmiechał się do mnie przebiegle i wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, przyspieszaliśmy, początkowo nieznacznie, żeby inni się nie poddali i zmusili do dodatkowego wysiłku. Dziesięć kilometrów dalej, kiedy widzieliśmy, że są już na granicy wytrzymałości, wyrywaliśmy do przodu, zostawiając ich w tyle. Wcześniej jednak Steve zadawał ostateczny cios: spokojnym głosem zaczynał relacjonować ostatnio widziany film, jakbyśmy gawędzili w barze, a nie pokonywali podjazd, który pozostałym zapierał dech w piersiach.

Do strachu, jaki budziliśmy, dołączyła wrogość. Czasami przychodziło mi do głowy, że zamknięci na tym odludziu w górach Katalonii razem z kilkudziesięcioma przepełnionymi żalem kandydatami na zawodowców, zdecydowanymi za wszelką cenę osiągnąć cel, narażamy się na łomot, który zagrozi naszej dalszej karierze. Dla wszystkich tych chłopaków – nie wyłączając mnie samego – przesiew, jakiego dokonają trenerzy z Ventoux, był jedyną rzeczą dzielącą ich od nudnej, znojnej pracy w gospodarstwie rolnym czy fabryce. Paru z nich miało wręcz zadatki na przestępców. Nie dotyczyło to Steve’a, dla którego kolarstwo zawodowe było tylko jedną z wielu opcji w na pewno rozrzutnym i beztroskim życiu. Kolejny powód, żeby go nienawidzić.

Było ich więcej, na przykład to, że kiedy chciał, roztaczał nieodparty urok, który działał zwłaszcza na kobiety, kierownictwo i instruktorów. Urok, który nieraz doprowadzał do zatargów z miejscowymi, przy nielicznych okazjach, kiedy naszej grupie udało się wymknąć do któregoś z okolicznych barów, choćby po to, żeby napić się piwa korzennego; bezczelny flirt czy wymiana serwetek z namazanymi numerami telefonów wystarczały, żeby wywiązała się sprzeczka, często prowadząca do rękoczynów.

Jak na osobę tak skorą do wywoływania zazdrości i niechęci innych, Steve ewidentnie nie potrafił się bronić. Elegancja, jaką odznaczał się na rowerze czy parkiecie, zamieniała się w nieporadność, gdy dochodziło do wymiany ciosów. Wychodziliśmy z opałów względnie bez szwanku wyłącznie dzięki szkoleniu, jakie przeszedłem w żandarmerii, oraz doświadczeniu w bójkach, które podczas pobytu w wojsku stoczyłem z podchmielonymi klientami podłych spelunek.

Z czasem udało nam się ostudzić zapał naszych przeklętych dręczycieli, wcześniej jednak musiałem się zmierzyć z największym zabijaką, twardym, nieokrzesanym typem z Bretanii, o mięśniach i twarzy buldoga. Ważył jakieś dziesięć kilo więcej ode mnie, ale nie dorastał w ubogiej dzielnicy na obrzeżach Medellín ani nie spędził czterech lat w koszarach w Perpignan. Wypracowałem sobie strategię przeżycia, polegającą przede wszystkim na unikaniu wszelkich konfliktów, co doskonale pasuje do mojego temperamentu. Działa ona jednak tylko pod warunkiem, że wykażę się skrajną agresją przy rzadkich okazjach, kiedy nie sposób uniknąć starcia, jak wtedy, gdy musiałem stanąć w obronie Steve’a.

Bretończyk Ivan parokrotnie zniszczył nocą obręcze w rowerze mojego przyjaciela, przez co musieliśmy gorączkowo naprawiać koła w ostatniej chwili, żeby zdążyć na spotkanie z instruktorami. Któregoś ranka odkryliśmy, że rower zniknął; kpiący uśmiech, jakim przywitał nas Ivan, jasno wskazywał, czyja to sprawka. Pewnie założył, że tym razem Steve wreszcie mu się postawi – to uśpiło jego czujność, nie spodziewał się ataku z mojej strony. Wyrzuciłem przedramię z całą siłą, na jaką byłem w stanie się zdobyć, i wyrżnąłem go łokciem w twarz; trafiłem dokładnie między szczękę i skroń. Kretyn wylądował na ziemi, a jego stronnicy w osłupieniu przyglądali się atakowi, który był dla nich nie do pomyślenia. Nie spodziewali się również tego, co nastąpiło później: kopałem zwinięte w kłębek ciało zabijaki, dopóki nie zdradził, gdzie schował rower. Po tym incydencie zostawili nas w spokoju.

Pomogła też uprzejmość, z jaką Steve zaczął traktować innych kolarzy. Hojnie rozdzielał zawartość paczek, które dostawał ze Stanów, pełnych płyt z muzyką, odżywek białkowych, batonów proteinowych, butów sportowych i T-shirtów; to dyskretne łapownictwo wkrótce przyniosło owoce. Pod koniec sezonu traktowano nas tak, jakbyśmy byli królami szosy.

Czasami zadaję sobie pytanie, czy głęboka przyjaźń, która miała zdecydować o naszych losach, nie została przypieczętowana tym pierwszym przymierzem opartym na wzajemnej ochronie. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Mimo tego, co wydarzyło się kilka lat później, jestem przekonany, że w tym bezwarunkowym braterstwie i bezgranicznej lojalności, które połączyły nas od pierwszej chwili, było coś autentycznego i głębokiego.

Tak naprawdę obaj czuliśmy wobec siebie fascynację. Kiedy się poznaliśmy, on miał dwadzieścia jeden lat, ja – dwadzieścia trzy. Steve był jedynakiem rozpieszczonym przez parę wybitnych prawników z Santa Fe w stanie Nowy Meksyk. Rodzice akceptowali i wspierali jego kolarską pasję, załatwili mu półprofesjonalnych instruktorów, kiedy postanowił wziąć udział w młodzieżowych zawodach w swoim kraju. We wszystkich zgarniał złote medale, otoczony i wspierany przez niewielką ekipę opłacaną najpierw przez jego rodzinę, a potem przez sponsorów zwabionych potencjałem, jakim wprost tryskał ten złoty chłopiec.

Ale teraz, na północy Hiszpanii, Steve pierwszy raz w życiu znalazł się w nieprzyjaznym otoczeniu. Ku jego niezadowoleniu amerykańscy trenerzy uznali, że nigdy nie trafi do czołówki kolarstwa szosowego, jeżeli nie zahartuje się podczas morderczych szkoleń oferowanych przez europejskie zespoły.

Może właśnie z tego powodu wydawał się zafascynowany moimi umiejętnościami przetrwania w scenerii, która dla niego była egzotyczna i oszałamiająca, a dla mnie – chujowa. Ja stałem się tym, kim jestem, wskutek zbiegu okoliczności, tak jak wszyscy ci, którzy nie noszą nazwiska Panata. Zostałem kolarzem – jak inni zostają pracownikami biurowymi czy sprzedawcami – bo to była deska, której mogłem się uczepić, kiedy znoszony prądem próbowałem utrzymać się na powierzchni. Steve z kolei należał do ludzi, których przyszłość jest konsekwencją nieodwracalnego przeznaczenia.

To, że byłem, praktycznie rzecz biorąc, sierotą, on uważał za synonim nieograniczonej wolności. Kiedy miałem niespełna dziewięć lat, mój ojciec, francuski wojskowy wysyłany do ambasad w różnych krajach Ameryki Łacińskiej, rozstał się z moją matką, bogotanką o peruwiańskich korzeniach, pochodzącą z podupadłej rodziny. Od tego czasu spędzałem wakacje w domku w Alpach, gdzie ojciec osiadł po przejściu w stan spoczynku, a przez resztę roku mieszkałem w bloku z czerwonej cegły na obrzeżach Medellín. Miałem samotne dzieciństwo z powodu wykańczającej pracy matki pielęgniarki, która pełniła dyżury w dwóch szpitalach; z czasem zrozumiałem, że po prostu szukała pretekstu, by trzymać się z dala od syna, owocu małżeństwa zawartego w pośpiechu z powodu niechcianej ciąży. Później, jako nastolatek, byłem przekonany, że tylko czeka, bym za którymś razem nie wrócił z mojej letniej wyprawy do Francji, co chętnie bym zrobił, gdyby nie to, że ojciec także chciał się mnie jak najszybciej pozbyć. Opłacenie podróży i goszczenie mnie przez pięć tygodni było obowiązkiem, który pułkownik Moreau wypełniał niezwykle sumiennie, aczkolwiek bez krzty entuzjazmu. Prawdopodobnie trafiłbym do jednego z młodzieżowych gangów, które terroryzowały naszą dzielnicę, gdyby nie uratował mnie rower. Nieświadomie przyczyniła się do tego matka. Dodatkowe dyżury w szpitalu i podwyżka pensji pozwoliły nam przeprowadzić się z San Cristóbal, miejscowości na obrzeżach miasta, do San Javier, robotniczej dzielnicy Medellín. Był to awans społeczny, a zarazem spadek orograficzny, który skazał mnie na pokonywanie pieszo pod górę prawie siedmiu kilometrów, dzielących mój dom od szkoły. Musiałem wstawać o 4.30, żeby zdążyć na pierwszą lekcję. Matce chyba zrobiło się mnie żal, bo pewnego dnia przyprowadziła duży, ciężki, używany rower, najpewniej kradziony, który nazywaliśmy „murarskim”, ale który odmienił moje życie.

Paradoksalnie to lenistwo zrobiło ze mnie górala. Dzięki nowemu wierzchowcowi mogłem przestawić budzik na 5.30. Później, żeby móc dłużej pospać, zacząłem mierzyć czas jazdy. W końcu popadłem w obsesję. Z każdym tygodniem starałem się skrócić o minutę czy dwie przejazd do szkoły. Zredukowałem ciężar plecaka, nauczyłem się ścinać zakręty, policzyłem, ile razy używam hamulca, i ograniczyłem to do niezbędnego minimum. Część kolegów wyśmiewała się z moich starych zniszczonych butów, w których zacząłem przychodzić do szkoły, ale miałem to w nosie: dzięki ich grubym podeszwom pewniej sięgałem pedałów i udało mi się skrócić przejazd o trzy minuty.

Jedna z nauczycielek zauważyła, że codziennie hamuję przed szkołą z piskiem opon, po czym sprawdzam godzinę i zapisuję ją w notesie. Zapytała, dlaczego to robię, i z zainteresowaniem przejrzała tabelę wyników. Tydzień później poinformowała mnie o wyścigu kolarskim dla amatorów, była jedną ze współorganizatorek. Początkowo myśl o współzawodnictwie wydała mi się absurdalna, wręcz śmieszna. Moje zniszczone buty i toporny rower nie pasowały do wizerunku kolumbijskich idoli w kolorowych strojach, dosiadających aerodynamicznych maszyn. Ale nie sposób było odmówić. Połowa klasy – a przynajmniej ta część, która skończyła już trzynaście lat – była zakochana w pani Carmen. Jej niezmordowany entuzjazm, ciepły uśmiech, zielone oczy, a przede wszystkim to, jak falowała przy chodzeniu jej spódnica, uczyniły z niej bohaterkę naszych mokrych snów.

Co prawda wszyscy zawodnicy mieli lepsze buty, ale przynajmniej było jeszcze kilka rowerów takich jak mój. Chcąc zaimponować nauczycielce, wyrwałem do przodu od samego startu. Zdziwiło mnie, z jaką łatwością zostawiam w tyle resztę, choć nie zrobiłem niczego wyjątkowego: z tą samą prędkością jeździłem codziennie do szkoły. Szybko zrozumiałem powód. Pozostali pedałowali w tempie pozwalającym na pokonanie trzydziestu dwóch kilometrów dzielących nas od mety, ja przy dziesiątym byłem już wypompowany; wkrótce zaczęli mnie wyprzedzać pierwsi rywale. Na pięć kilometrów przed finiszem jechałem jako ostatni. To był mój pierwszy kontakt z torturami szosy: nogi jak nitki, każde naciśnięcie pedału wspierane mięśniami brzucha, ból rozrywający wnętrzności. Był to również mój pierwszy kontakt z wrogiem, którego ma w sobie każdy kolarz i który namawia go, żeby odpuścił sobie te męczarnie. Przekonywałem sam siebie, że zrobiłem już wystarczająco dużo, że jestem najmłodszy z zawodników, że lepiej zrezygnować, niż wlec się na szarym końcu, ale wyobraziłem sobie rozczarowanie Carmen i postanowiłem, że nie zdezerteruję ani nie będę ostatni. Skupiłem wzrok na plecach zawodnika jadącego trzydzieści metrów przede mną, wkładając w każde naciśnięcie pedału wszystko, co miałem; dogoniłem go i poszukałem kolejnych pleców. Szybko zapomniałem o zmęczeniu. Kiedy wjechałem na metę, zwymiotowałem, kłucie w boku zgięło mnie wpół. Ale nie ruszyłem się z miejsca, chciałem policzyć zawodników, którzy przyjadą po mnie. Było ich dziesięciu. Zanim wróciłem do domu, Carmen uścisnęła mnie i pocałowała w policzek. Od tego dnia poświęcałem każde popołudnie na wspinaczkę po okolicznych wzniesieniach. Opracowałem dłuższe trasy, zmierzyłem i skróciłem czas przejazdu, przeczytałem wszystkie materiały o odżywianiu i technikach pedałowania, które dała mi nauczycielka, i w miarę możliwości starałem się wcielić w życie te zalecenia. Moje stopy urosły i musiałem wyrzucić buty. Minęło jednak jeszcze dużo czasu, zanim udało mi się wygrać pierwszy wyścig. Wystarczał mi entuzjazm Carmen i świadomość, że kiedy zatrzymuję się za metą, liczba zawodników przyjeżdżających po mnie jest za każdym razem większa.

W trakcie tamtych długich treningów organizowanych we własnym zakresie ukształtował się zawodnik, którym teraz jestem. Nauka technik i strategii miała przyjść później, ale to właśnie wtedy zyskałem prawdziwą glinę, z jakiej ulepiony jest zawodowy kolarz: umiejętność zadawania sobie bólu, doprowadzania się do granic wytrzymałości i jechania dalej. Wyciskałem z siebie siódme poty na katorżniczych zboczach, przekonany, że całe to cierpienie zbliża mnie do Carmen, że dzięki niemu zasługuję na jej uwagę i sympatię.

Jej odejście dwa lata później – przeniosła się do prywatnej szkoły w Bogocie – wstrząsnęło moim małym światem i pogrążyło mnie w rozpaczy. Po kilku niespokojnych tygodniach doszedłem do przekonania, że mogę ją odzyskać wyłącznie dzięki rowerowi. Moja sława jako kolarza dotrze do stolicy i wreszcie nas połączy. Zrobiłem z roweru moje narzędzie tortur i podwoiłem masochistyczne treningi. Ból stał się moim najlepszym przyjacielem.

To w tamtym okresie wykształciła się druga mania, z której słynę: kalkulowanie, mierzenie czasu, obliczanie i robienie notatek. Kilka lat później koledzy – ze Steve’em na czele – będą kpili z mojej obsesji na punkcie liczb i niejeden złośliwie przezwie mnie „księgowym”. Ale prędzej czy później każdy z nich zapyta, ile kilometrów zostało do mety albo jakie miejsce w klasyfikacji zajmuje zawodnik, który oderwał się od peletonu i ruszył do ucieczki. Nigdy nie przeszkadzało mi bycie Wikipedią w chwilach, gdy nikt nie może skorzystać z komórki. Na zboczach Medellín odkryłem także, że inni nie doświadczają dziwnej relacji, jaka łączy mnie z moim własnym potem. Chujowo jest być uczulonym na coś, co produkuje twoje ciało, jeżeli żyjesz z wyciskania z siebie potu. Nie żebym odkrył to dopiero wtedy, kiedy wsiadłem na rower – klimat panujący w moim kraju zadbał o to, żebym miał wysypki i musiał szukać ulgi w talkach i maściach – ale wcześniej była to zwykła niedogodność ograniczona do upalnych dni. Teraz podrażnienia zamieniały się w czerwony tatuaż pokrywający części ciała, których nastolatek nie powinien się wstydzić, a przynajmniej nie z tego powodu.

Pocąc się i dokonując obliczeń, regularnie uczestniczyłem w wyścigach, które odbywały się w wybrane weekendy w okolicach Medellín. W pewnym momencie przestałem się skupiać na zawodnikach wjeżdżających na metę po mnie i przerzuciłem się na liczenie tych, którzy docierali przede mną; katowałem się, wciskając pedały, aż zaczęło być ich coraz mniej.

Wreszcie przyszedł czas na pierwsze podia, chociaż rywalizowałem z dorosłymi. Drobne nagrody pieniężne i napiwki od amatorów zakładów trzymały mnie z dala od przemocy, która w tamtych latach trawiła Kolumbię. Jednak nie był to dla mnie szczęśliwy okres. Mój rower ważył ponad dwadzieścia kilo, z powodu kiepskiego stanu obręczy często łapałem gumy, przez co musiałem się wycofywać z połowy wyścigów. Nigdy nie czułem takiej bezsilnej wściekłości jak wtedy, kiedy stałem na poboczu drogi i ze łzami w oczach patrzyłem na przejeżdżających kolarzy, których wyprzedziłem kilka minut wcześniej.

Wszystko zmieniły pieniądze z handlu narkotykami, przed którym tak uciekałem. Kolega z sąsiedztwa zrekrutowany przez jeden z gangów zaczął obstawiać wyścigi, w których brałem udział. Miał jakieś szesnaście, siedemnaście lat i był tylko szeregowcem w oddziałach zorganizowanej przestępczości, ale pieniądze, z którymi się obnosił, mnie wydawały się istnym majątkiem. Kiedy któregoś razu zdobyłem trzecie miejsce, pogratulował mi entuzjastycznie, ciesząc się, jakby to był jego własny sukces. Musiał być naćpany, bo w euforii podniósł mój rower i cisnął go do niewielkiego wąwozu, na krawędzi którego staliśmy. Zanim zdążyłem się rzucić w ślad za nim, zaciągnął mnie do sklepu i kupił mi najlepszy sprzęt, jaki znaleźliśmy. Przez kolejne miesiące drżałem ze strachu, że w którymś momencie w ten czy inny sposób każe mi zapłacić za tę przysługę; na szczęście ograniczył się do stawiania na mnie w wyścigach. Chcę myśleć, że inwestycja zwróciła mu się z nawiązką, bo od tego momentu zacząłem częściej wygrywać.

Krótko po tym, jak skończyłem siedemnaście lat, dowiedziałem się, że Carmen wróciła do Medellín jako dyrektorka mojej dawnej szkoły. W pierwszej chwili chciałem do niej pobiec i pokazać jej, jakim jestem kolarzem. Ale się powstrzymałem, uznawszy, że mogę się pochwalić jedynie medalami z amatorskich wyścigów – co z tego, że i na nich można było nieoficjalnie zgarnąć wysokie nagrody i pieniądze z zakładów. Postanowiłem, że spotkam się z nią dopiero wówczas, gdy wygram profesjonalne zawody. Udało mi się zapisać na Vuelta a la Cordillera organizowaną trzy miesiące później – zażarty wyścig, w którym brali udział świeżo upieczeni zawodowcy i weterani u schyłku kariery. Trenowałem zapamiętale, osiągając wyniki, które przekonały mnie, że naprawdę mam szansę na zwycięstwo.

Dwa tygodnie przed wyścigiem zadzwonił do mnie kolega ze starej szkoły i powiedział, że Carmen zginęła w strzelaninie pomiędzy dwoma wrogimi gangami. Z daleka obserwowałem pogrzeb, opłakując rzewnie koniec okresu dorastania. Powiedziałem sobie, że już nigdy nie wsiądę na rower, który podarował mi mój kolega diler, ani na żaden inny.

Wkrótce po tym, jak skończyłem osiemnaście lat, moja matka przyjęła oświadczyny lekarza z dobrym sercem i galopującą halitozą. Był to z jej strony raczej akt kapitulacji niż efekt zakochania; tak czy inaczej, nie uwzględniała mnie w swoich planach. Dwa tygodnie później zostawiłem jej w kuchni liścik, a po trzech dniach zapukałem bez uprzedzenia do drzwi ojca po drugiej stronie oceanu. Nie okazał wielkiego zdziwienia, postawił przede mną talerz soczewicy i zaniósł mój bagaż do pokoju, który zajmowałem podczas wakacji.

Przez kolejne miesiące robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby zdobyć miejsce w jego sercu. Jeżeli prosił, żebym narąbał drzewa, wycinałem las, dopóki nie zdarłem sobie rąk do krwi. Nauczyłem się przyrządzać jego ulubioną potrawkę i prowadzić starego peugeota kombi, żeby wyręczać go w cotygodniowych zakupach w pobliskiej miejscowości. Kiedy spadł pierwszy śnieg, zabrałem się do nauki jazdy na nartach z takim samym zapałem, jaki wcześniej wkładałem w pedałowanie. Ojciec uznawał tylko sporty zimowe, uważał, że męczenie się na rowerze to głupota, skoro motor może wykonać tę samą pracę, i to znacznie skuteczniej. Tak przynajmniej oznajmił, kiedy próbowałem mu opowiedzieć o moich skromnych osiągnięciach na dwóch kółkach.

Kosztem licznych upadków i siniaków, w okolicach Bożego Narodzenia przestałem być żenującym narciarzem; postanowiłem zostać przewodnikiem górskim. Kilka dni później ojciec poinformował mnie, że zaciągnę się do wojska. Załatwił mi przydział do pułku stacjonującego u podnóży Pirenejów niedaleko Perpignan, dowodzonego przez jego starego znajomego. Osiemnaście lat wcześniej zażądał, żebym się urodził na terenie Francji, przez co matka musiała lecieć do Europy w ósmym miesiącu ciąży, z zaświadczeniem załatwionym przez lekarza ambasady.

Wyjeżdżałem do koszar przekonany, że czeka mnie galernicza praca, kopanie okopów i długie wyprawy na Saharę. Prawdopodobnie tak właśnie by to wyglądało, gdyby nieoczekiwany zwrot akcji nie posadził mnie z powrotem na rowerowym siodełku. Znajomy ojca umarł kilka dni po moim przyjeździe. Zastąpił go pułkownik Bruno Lombard, który bardziej niż wojskowym życiem i teorią sztuki wojennej interesował się kolarstwem i zawodami lekkoatletycznymi między rywalizującymi pułkami. Kiedy dowiedział się o moim udziale w młodzieżowych wyścigach w kolumbijskich górach, włączył mnie do swojej drużyny.

– Dbaj o niego jak o własny – powiedział, pokazując mi odrapany, zniszczony rower wyścigowy. Nie wiem, jak udało mu się zdobyć kilkanaście takich maszyn ani co musiał dać w zamian. Wyglądały na stary sprzęt zawodowego zespołu niższej ligi, ale bez wątpienia były to profesjonalne kolarzówki, choć z ubiegłej dekady.

Wprawdzie formalnie rower należał do państwa francuskiego, ale czułem się tak, jakbym dostał w prezencie ferrari. W następnych tygodniach starałem się z niego nie zsiadać, ryzykując zdarcie skóry z pośladków i zaniedbanie obowiązków rekruta.

Któryś z oficerów musiał się poskarżyć na moje nieróbstwo, bo Lombard podjął radykalną decyzję, z powodu której teraz uczestniczę w Tour de France jako śledczy: przydzielił mnie do niewielkiej jednostki żandarmerii pod jego bezpośrednim dowództwem. To zwolniło mnie z większości nudnych rutynowych ćwiczeń i pozwoliło oddać się w ręce instruktora zatrudnionego przez pułkownika.

Don Rulo był starym raptusem, surowym i bezwzględnym. Przypuszczam, że to właśnie przez swój charakter nie został trenerem profesjonalnej drużyny, choć nie brakowało mu doświadczenia ani talentu. Dostrzegł moje zamiłowanie do gór i przez kolejne miesiące doprowadzał moje ciało do granic wytrzymałości na zboczach okolicznych imponujących szczytów.

W ciągu następnych czterech lat nasz pułk wygrywał absolutnie wszystko, nie tylko wyścigi z udziałem drużyn reprezentujących inne francuskie instytucje, ale także regionalne zawody, kiedy tylko poczciwy Lombard znalazł jakiś pretekst, by zabrać na nie swoich chłopców.

„Jego chłopcami” byliśmy zasadniczo ja i Julien, plus około dwudziestu poborowych, którzy zmieniali się w ciągu kolejnych lat, a dołączali do nas nie tyle z powodu talentu czy miłości do roweru, ile przerw w szkoleniach i drobnych przywilejów, jakie Lombard oferował ochotnikom. Julien był dobrym kolarzem, z czasem mógłby zostać zawodowcem w jakimś mniejszym zespole, gdyby po zakończeniu służby wojskowej nie doścignęła go przeszłość w marsylskiej mafii. Wykazywał właściwy instynkt na szosie, odznaczał się niesamowitą odpornością na ból i dawał z siebie wszystko na podjazdach – tyle wystarczyło. Sam też nie potrzebowałem niczego więcej, żeby stawać na podiach. Wchodziłem na nie tyle razy, że w końcu nie cieszyło to już nikogo poza Lombardem. Jako dwudziestodwulatek często gościłem na łamach lokalnej prasy pod ksywą Hannibal. Początkowo nie rozumiałem aluzji do marszu starożytnego kartagińskiego wodza, który na czele wojska przeprawił się na słoniu przez Pireneje i Alpy, by zaatakować Rzym. Z czasem polubiłem to przezwisko, choć przez pierwsze miesiące obrażałem się, kiedy mnie tak nazywano; nie podobało mi się porównanie mojego szybkiego roweru do gruboskórego wierzchowca Kartagińczyka. Postanowiłem nawet wytatuować sobie na karku małego smoka, symbol naszego pułku, z nadzieją, że dzięki temu uniknę skojarzenia ze słoniami. Za to Lombard był zachwycony; bez przerwy nazywał mnie Hannibalem, jakby mówił o jakiejś legendzie.

Po upływie czterech lat pułkownik był zmuszony pozwolić mi odejść, niepocieszony, ale dumny ze swojego dzieła. Wcześniej jednak załatwił mi miejsce w belgijskiej drużynie Ventoux, legendarnej wylęgarni zawodowców. Nie wiem, w którym momencie postanowiłem zająć się zawodowo kolarstwem; wiedziałem już, że to kariera naznaczona dyscypliną i bólem zadawanym samemu sobie. Może zadecydowało zdanie, które wypowiedział mój ojciec, kiedy po zakończeniu służby wróciłem do jego alpejskiego ustronia. „Nie nadajesz się nawet do koszar” – oznajmił, gdy ponownie zapukałem do jego drzwi. Prawdopodobnie myślał, że pójdę w jego ślady i zostanę wysokim rangą oficerem, kiedy dowiedział się, że już kilka tygodni po przyjeździe do Perpignan awansowałem na kaprala żandarmerii. Jego słowa ostatecznie mnie przekonały: w tym momencie postanowiłem, że któregoś dnia wjadę do Paryża w żółtej koszulce. Minęło ponad dziesięć lat, a prasa nadal nazywa mnie Hannibalem, chociaż nie udało mi się wygrać żadnego etapu w Pirenejach, nie mówiąc już o miejscu na podium w którymś z wielkich wyścigów.

Morderczy wyścig

Подняться наверх