Читать книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson - Страница 7

Etap 7

Оглавление

Mój syn wsiadł na rower w wieku czterech lat – pochwalił się Murat, umięśniony sprinter z Fonaru, naszej drużyny.

– W takim razie musi być już bardzo daleko – zażartował Steve, nikt jednak nie roześmiał się z jego dowcipu, który w dodatku nie był nowy. Poczucie humoru mojego przyjaciela nie pomaga w przełamywaniu lodów – zresztą nie pomaga w łamaniu niczego, oprócz cudzych szczęk i nosów.

Jedliśmy kolację w hoteliku na obrzeżach Rennes, wyczerpani po zakończeniu siódmego etapu. To był kolejny dołujący dzień, deszczowy i obfitujący w wypadki. Nikt nie miał specjalnej ochoty na żarty. Zresztą nabijanie się z Murata jest niebezpieczne dla zdrowia: jego uda i plecy są równie imponujące jak jego wybuchy wściekłości.

Ale Steve już taki był, nieświadomy zagrożeń, obojętny na odczucia innych. Tylko ja wiedziałem, że jego skłonność do zadawania bólu była bezwiedna. Tak naprawdę nie miał w sobie za grosz podłości; na swój sposób był wręcz niezwykle wspaniałomyślny. Niejeden nasz kolega zawdzięczał karierę czy nowy kontrakt spontanicznej pochwale opublikowanej przez Steve’a na Twitterze (jego konto obserwuje ponad milion użytkowników) albo rzuconej podczas jednego z niezliczonych wywiadów, którymi zamęczała go prasa. Z czasem doszedłem do wniosku, że jego brak zrozumienia dla obaw i niepewności, które dręczyły innych zawodników, wynikał z przekonania, iż pozostali bawią się równie dobrze jak on. Dzięki niemu mógł bez wyrzutów sumienia wieść swoje uprzywilejowane życie.

Przy stole zapadła cisza, przerwana odgłosem spadającego na talerz widelca Murata. Dopiero wówczas do Steve’a dotarło, że złamał jedną z licznych niepisanych reguł, których nawet nie próbował sobie przyswoić. Jak zawsze, kiedy wpadał w tarapaty, poszukał mnie wzrokiem z nadzieją, że z uśmiechem wyjaśnię pozostałym, iż jego komentarz to tylko niewinny żart, a nie drwina z syna naszego kolegi. A ja, jak zawsze, zrobiłem znacznie więcej, niż ode mnie oczekiwał.

– Tak, chłopak zajdzie daleko; podczas ostatniego treningu jechał za nami na jednym z odcinków i prawie nas dogonił, pamiętacie? Wreszcie jest szansa, że w branży pojawi się jakiś przystojny Murat. – Teraz owszem, niektórzy koledzy siedzący przy stole wybuchnęli śmiechem. Potężny Katalończyk nosił ksywę Bestia, którą zawdzięczał w równym stopniu nieforemnej, grubo ciosanej twarzy, co zaciekłym atakom na ostatnich metrach przed metą. Murat z dumą nosił swój przydomek.

Dziesięć minut później rozeszliśmy się do pokoi. Abstrahując od niefortunnego żartu mojego przyjaciela, wśród kolarzy panowała przygnębiająca atmosfera. Przejechaliśmy zaledwie jedną trzecią z niemal trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu kilometrów, które mieliśmy pokonać podczas tegorocznego wyścigu, tymczasem w ciągu tygodnia wskutek wypadków i skandali odpadło więcej zawodników niż podczas wszystkich dwudziestu jeden zeszłorocznych etapów.

Tego ranka ku ogólnemu zaskoczeniu został wyeliminowany Hiszpan Carlos Santamaría, oskarżony o stosowanie dopingu, choć uchodził za bojownika o czyste, honorowe kolarstwo. Dla wszystkich był to ogromny szok, tym bardziej że Santamaría, lider zespołu Astana, zajmował trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej.

Tylko Steve był w dobrym humorze. W ostatnich dniach jego szanse na wygraną wzrosły, niektóre z najlepszych zespołów osłabły. Zaproponował mi, żebyśmy się napili napoju energetycznego nazwanego jego imieniem i chwilę pogadali. Odpowiedziałem, że jestem wypluty, i ruszyłem w stronę windy. Wyczułem jego rozczarowanie: od pierwszych wspólnych zawodów wymienialiśmy uwagi na temat minionego dnia i wyzwań czekających nas w dniu następnym. Jeżeli tego nie robiliśmy, to dlatego, że Steve miał ciekawsze plany: na początku kariery kobiety, a w ostatnich latach spotkania z agentem i nowymi sponsorami. Postanowiłem, że tym razem to ja będę miał coś lepszego do roboty, nawet jeśli miałoby to być tylko zwalenie się na łóżko.

Jako jedyni z całego zespołu cieszyliśmy się przywilejem zakwaterowania w jednoosobowych pokojach, a to dzięki klauzuli w kontrakcie Steve’a, którą wielkodusznie rozciągnął na moją osobę. Odprowadził mnie wzrokiem, kiedy przecinałem lobby, po czym usunął mnie z myśli, jak robił ze wszystkim, co nie czyniło zadość jego życzeniom. Pewnie nawet nie zauważył, że wcale nie wsiadłem do windy.

– Panie Moreau, czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut?

Na dźwięk tych słów serce zaczęło bić mi mocniej niż na stromym podjeździe czy po kilku godzinach pedałowania po szosie. Nie bez powodu: nikt nie zwracał się do mnie po nazwisku. Wytworny facet, który delikatnie dotykał mojego ramienia, jakby próbował uniemożliwić mi ucieczkę, nie wyglądał na reportera, któremu udało się zakraść do hotelu, ale na ucieleśnienie moich najgorszych koszmarów. Jego nienaganny garnitur i starannie przystrzyżony wąsik przywodziły na myśl urzędnika jakiejś instytucji, a w tych okolicznościach mogła nią być tylko budząca strach WADA, Światowa Agencja Antydopingowa.

Chociaż byłem pewien, że nie przyjmowałem żadnych zabronionych substancji, istniała możliwość, że badanie moczu sprzed kilku dni wykazało obecność nielegalnych środków. Mogłem przecież zażyć je nieświadomie, nie dało się też wykluczyć błędu popełnionego w laboratorium. Nie byłbym pierwszym zawodnikiem zdyskwalifikowanym z powodu zanieczyszczonej próbki. Pomyślałem o Carlosie Santamaríi i wyobraziłem sobie moje nazwisko na pierwszych stronach porannych gazet.

– Słucham – odparłem, szykując się do obrony, i odruchowo odsunąłem rękę, by zdystansować się od tego, co mnie czeka.

– Moglibyśmy porozmawiać w sali kominkowej, sierżancie Moreau? Nie zajmę panu dużo czasu. – Tak naprawdę nigdy nie zaszedłem wyżej niż do stopnia kaprala, ale nie miałem zamiaru wyprowadzać go z błędu. Obok lobby rzeczywiście znajdowała się niewielka salka oświetlona słabym blaskiem sztucznego kominka, chociaż na zewnątrz było dwadzieścia osiem stopni. Hotele na trasie nie są szczytem ani luksusu i wygody, ani dobrego gustu.

Szedłem za nim w najdalszy kąt sali, jakbym wchodził do pułapki. Nawiązanie do wojskowej przeszłości rozbudziło moją ciekawość, ale nie rozwiało obaw.

– Pozwoli pan, że się przedstawię: komisarz Favre. – Wypowiadając te słowa, machnął mi przed oczami legitymacją zręcznym, tysiące razy powtarzanym ruchem. – Oczywiście jestem również fanem pańskich sportowych dokonań – dodał z ukłonem.

Jego słowa, ale przede wszystkim jego pochlebczy ton sprawiły, że moja ciekawość zaczęła brać górę nad strachem. Nie wyglądał na kogoś, kto zamierza aresztować mnie za doping, choć nie mogłem wykluczyć, że chce mnie przesłuchać w związku z obiegiem niedozwolonych substancji w środowisku kolarskim. To, co powiedział chwilę później, jedynie potwierdziło moją teorię.

– Potrzebujemy pańskiej pomocy, sierżancie. Proszę sobie wygodnie usiąść.

Zająłem niewielką kanapę – czułem się tak komfortowo, jakbym siedział na fotelu dentystycznym. Komisarz nadal uparcie promował mnie w wojskowej hierarchii; bez słowa przyjąłem ten awans, uznawszy, że jeśli mam kłopoty, lepiej być sierżantem niż kapralem.

– Nie mogę panu pomóc w kwestii dopingu. Jestem czysty, trzymam się z daleka od wszystkich i wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z tym gównem. Powinien pan to wiedzieć.

– To nie to gówno nas martwi, ale inne, znacznie bardziej szkodliwe. – Przerwał, przysunął twarz do mojej i dodał niemal szeptem: – Jest wśród was morderca. – Wyprostował plecy, obserwując moją reakcję.

Musiałem go rozczarować, bo nie zdobyłem się na żadną. To, co powiedział, było tak absurdalne, że mój mózg nie zdołał tego przyswoić; przynajmniej nie od razu. W świetle sztucznego kominka dostrzegłem natomiast błysk pomady na jego cienkim wąsiku wyrzeźbionym nad mięsistymi, wilgotnymi wargami. Pomyślałem, że niektóre kobiety uznałyby ten efekt za uwodzicielski, inne – za odrażający.

Zawiedziony moim milczeniem, przystąpił do wyjaśnień, jakby składał meldunek.

– Punkt pierwszy: Hugo Lampar, Australijczyk, najlepszy góral Locomotivu, dwa tygodnie temu został potrącony podczas treningu na opustoszałej drodze. Brak świadków, liczne złamania, musiał zrezygnować z udziału w tourze. Bez niego szanse Siergieja Talancóna są znikome, żeby nie powiedzieć zerowe. Punkt drugi: Hankel został napadnięty po zmroku kilka kroków od hotelu trzy dni przed rozpoczęciem wyścigu. Chociaż twierdzi, że nie stawiał oporu i od razu oddał portfel, jeden z napastników nie zadowolił się skromnym łupem. Ciosem pięści powalił go na ziemię i zmiażdżył mu kostkę tak, że do niczego się nie nadaje, przynajmniej przez jakiś czas. Nie był faworytem, ale po tym, jak w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat nieoczekiwanie zajął trzecie miejsce w Giro d’Italia, część prasy skłaniała się ku teorii, że jeśli tegoroczny Tour de France szykuje jakąś niespodziankę, będzie nią właśnie Niemiec. Punkt trzeci: Anglik Cunninham pokonał pierwszy etap w stanie zatrucia, nafaszerowany lekami przeciwhistaminowymi. On jako jedyny mógł rywalizować w jeździe na czas z pańskim kolegą Steve’em Panatą. Cunninham skończył trzy minuty później, przez co do końca touru nie będzie już stanowił zagrożenia. Lekarze nie rozumieją, dlaczego się rozchorował; jadł to samo co reszta drużyny i nie cierpi na żadne alergie. Punkt czwarty: kilka dni temu, w trakcie piątego etapu, dwóch „kibiców” wdarło się na drogę akurat w momencie, kiedy nadjeżdżał zespół Movistaru, udając, że chcą pomachać do kamery umieszczonej na motorze jadącym przed peletonem. Pomocnicy Cuadrado nie mieli szans, żeby zareagować: doszło do karambolu. Czterech zawodników musiało się wycofać z wyścigu, Kolumbijczykowi została połowa drużyny i prawie cały tour do przejechania. Okazało się, że faceci, którzy doprowadzili do kraksy, to pseudokibice z Marsylii, do tej pory niezainteresowani kolarstwem. Oni też trafili do szpitala, pojawiła się jednak ciekawa informacja: niedawno na konto jednego z nich wpłynęło osiem tysięcy euro.

Komisarz przerwał i obserwował, jak przyswajam sobie jego słowa. Żaden z tych wypadków nie był nowością ani dla mnie, ani dla reszty świata, choć do tej pory nie znałem szczegółów. Incydent z Movistarem wydawał się najbardziej niepokojący: bez połowy zespołu Óscar Cuadrado miał mniejsze szanse na zwycięstwo, a to zmieniało spojrzenie na cały wyścig. Jeżeli komisarz mówił prawdę i nie chodziło o wypadek, ktoś ingerował w historię kolarstwa.

Mimo to nie wierzyłem w teorię zamachu na Tour de France, a tym bardziej w to, że ktoś zamierza wykończyć kandydatów do podium. Wyścig był drogą krzyżową, która co roku pociągała za sobą ofiary, często w dramatycznych okolicznościach; my, zawodowcy, w końcu pogodziliśmy się z myślą, że niektóre lata szczególnie obfitują w tragedie, i to była właśnie taka edycja.

– Dziwny napad rabunkowy i kilka wypadków niekoniecznie muszą oznaczać spisek. Uczestniczę w Tour de France od dziesięciu lat i nie raz widziałem takie rzeczy, a nawet gorsze. Czy to nie przesada twierdzić, że jest wśród nas morderca?

– Jeszcze nie skończyłem – oznajmił triumfalnie komisarz i zrobił długą przerwę, rozkoszując się moją reakcją. – Dwie godziny temu znaleźliśmy ciało Saula Fleminga z podciętymi żyłami, pływające w wannie w jego pokoju; ten, kto starał się upozorować samobójstwo, odstawił straszną fuszerkę. To właśnie skłoniło nas do rozmowy z panem. – Tym razem komisarz osiągnął zamierzony efekt. Musiał dostrzec na mojej twarzy przerażenie, jakie poczułem na myśl o poczciwym Saulu utopionym we własnej krwi. Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale darzyliśmy się szacunkiem. Fleming był dopełnieniem Starka, tak jak ja jestem dopełnieniem Steve’a. Stoczyliśmy niezliczone bitwy koło w koło, osłaniając naszych czempionów. Na górskich etapach prowadziliśmy po cichu naszą własną rywalizację w obrębie rywalizacji ogólnej: kto posunie się dalej w obronie swojego lidera? Wzdrygnąłem się na myśl o tym, że Anglik już więcej nie rzuci mi wyzwania na podjeździe. Coś się nieodwracalnie zmieniło.

Moja druga myśl była bardziej trzeźwa, choć nie mniej straszna: bez Fleminga jego rodak Stark jest stracony. Znajdował się na piątej pozycji, dwadzieścia osiem sekund za Steve’em, ale liczył na to, że odrobi stratę na górskich etapach, które nas jeszcze czekały. Co prawda w górach radził sobie lepiej niż mój przyjaciel, ale tylko cud mógł sprawić, że pokona go bez pomocy potężnej lokomotywy, jaką był Fleming.

– Na pewno rozumie pan, dlaczego jest nam pan potrzebny, sierżancie.

– Nie, nie rozumiem. – Mój mózg zatrzymał się na obrazie wanny zbyt krótkiej, by pomieścić długie, chude ręce mojego rywala.

– Doszliśmy do wniosku, że mordercy albo morderców należy szukać wśród ekip uczestniczących w tourze; uderzyli z chirurgiczną precyzją, żeby mieć jak największy wpływ na wynik wyścigu.

– Każdy mógł to zrobić – zaprotestowałem. Trudno mi było uwierzyć, że któryś członek naszej niewielkiej wspólnoty targnął się na życie jednego ze swoich kolegów. Pomimo rywalizacji peleton był jak rodzina, do której należeli również mechanicy, lekarze, masażyści, kierownictwo i instruktorzy. – Każdy kibic wie, jacy są faworyci, zna ich mocne i słabe strony.

– Ależ proszę, sierżancie Moreau. Pan wie najlepiej, że żaden kibic nie ma dostępu do kuchni przygotowującej posiłki dla zespołu, do rowerów zawodników czy do wanny drużyny tak hermetycznej jak Batesman.

Tu akurat miał rację. W skład zespołu Starka i Fleminga wchodzili sami brytyjscy zawodnicy i pomocnicy. Pozostałe drużyny były jak małe ONZ, rekrutowały członków na wszystkich kontynentach, w przeciwieństwie do Batesmana, który przypominał wyspę, niemal bractwo. Nie bez powodu koledzy z innych zespołów nazywali ich „Brexitem”.

– Należałoby sprawdzić ludzi, którzy obstawiają zakłady, przy takich wyścigach w grę wchodzą fortuny – upierałem się, chociaż mój argument zabrzmiał mniej przekonująco, niżbym tego chciał. Mimo to nalegałem: – Także niektórzy sponsorzy kładą na szali milionowe inwestycje, które w zależności od wyniku mogą zakończyć się albo katastrofą, albo boomem.

– Nie odrzucamy żadnej z tych hipotez i już je badamy. Ale nawet jeżeli motyw jest zewnętrzny, nie ulega wątpliwości, że sprawców – a może także mózgu całej operacji – należy szukać wśród zawodników.

– Ale dlaczego ja?

– To oczywiste, sierżancie: w głębi duszy pozostał pan jednym z nas. Był pan w żandarmerii wojskowej. Osobiście przejrzałem pańskie akta i wiem, że zaliczył pan odpowiednie szkolenia z technik śledczych, a nawet rozwiązał w swoim czasie kilka spraw. – Położył na dzielącym nas stoliku teczkę z urzędową pieczęcią. Poprosiłem wzrokiem o pozwolenie, otworzyłem teczkę i przerzuciłem kilkanaście kartek, w większości wyblakłych wskutek upływu czasu.

Akta miały mi pewnie udowodnić, że jestem nie tylko kolarzem, ale także francuskim funkcjonariuszem. Niemniej jedyną rzeczą, którą odnotowałem, był upływ czasu. Moje dokumenty przedstawiały różne warianty śniadej twarzy o niebieskich oczach, otoczonej kręconymi włosami, wspomnienie z życia, które wiodłem, zanim zawładnął nim rower.

Próbowałem sobie przypomnieć trzy-, czterodniowe seminaria w Paryżu, w których uczestniczyłem dwanaście lat wcześniej wraz z innymi żandarmami i policjantami z prowincji, ale udało mi się odgrzebać w pamięci tylko kilka mglistych pojęć z dziedziny balistyki i medycyny sądowej spowitych papierosowym dymem. Pamiętałem za to Claude, drobną funkcjonariuszkę z Biarritz; rekompensowaliśmy sobie nudne biurokratyczne warsztaty sesjami, w trakcie których na własną rękę przerabialiśmy niektóre tematy z anatomii.

– Śmieszy to pana, sierżancie?

Wyraz, jaki przybrała moja twarz w związku z tym miłym wspomnieniem, nie umknął uwadze komisarza. Przyglądał mi się jak mechanik kręcący kołem roweru w poszukiwaniu niemal niedostrzegalnej usterki; pomyślałem, że wcale mu się nie uśmiecha powierzanie śledztwa osobie spoza policji, i zrozumiałem, że to nie był jego pomysł. Prawdopodobnie szukał argumentów na potwierdzenie, że się do tego nie nadaję.

– Nie, to tylko przejaw bezsilności. Nie mam pojęcia, jak mógłbym pomóc, nawet jeżeli pańskie podejrzenia są trafne. Nie wiem, jak dobrze zna się pan na kolarstwie, ale udział w tourze jest wyczerpujący, i to nie tylko fizycznie. Wymaga pełnej koncentracji: nie sposób bawić się w detektywa, kiedy jedynym, na czym ci zależy, jest dożyć do kolejnego etapu.

– Dożyć do kolejnego etapu – powtórzył komisarz. – Ciekawy dobór słów, sierżancie Moreau. Właśnie takie pytanie sobie zadajemy: który z was nie dożyje następnego dnia. Na razie nie było ofiar w pańskiej drużynie, ale dopóki nie odkryjemy, kto za tym wszystkim stoi, pan i pańscy koledzy jesteście w niebezpieczeństwie.

Jego argument przyprawił mnie o dreszcz. Gdyby morderca chciał uderzyć w Steve’a zamiast w Starka, pewnie to ja wykrwawiłbym się w wannie. Spróbowałem przypomnieć sobie swoją pozycję w peletonie dwa dni wcześniej, kiedy pseudokibice zablokowali drogę Movistarowi: nasz zespół jechał na przedzie, gdy pokonaliśmy zakręt, usłyszeliśmy za plecami odgłos zderzających się rowerów. Chuligani z Marsylii nie dybali na nas. Mózg przeszyło mi złe przeczucie. Moje rozmyślania przerwało pojawienie się mężczyzny, który usiadł naprzeciwko komisarza, ale odezwał się do mnie.

– Hannibalu, potrzebujemy pana; to musi się skończyć – powiedział Sam Jitrik, człowiek, którego nie trzeba było przedstawiać. – Mam nadzieję, że komisarz wyjaśnił panu powagę sytuacji. Przeanalizowaliśmy argumenty policji i jesteśmy zdania, że ma rację: wypadki zostały sprowokowane – oznajmił główny szef Tour de France, święty patron całego tego cyrku, najważniejsza postać światowego kolarstwa. – Jeżeli to prawda, mamy do czynienia z największym zagrożeniem w dziejach touru. Do zakończenia wyścigu pozostały dwa tygodnie, ale władze mogą przerwać zawody, jeśli dojdzie do kolejnych zbrodni. W ciągu przeszło stu lat nie doświadczyliśmy czegoś takiego. – Każde ze zdań, wypowiadanych poważnym, głuchym głosem, przypieczętowywał niczym batuta dyrygenta jego długi palec wskazujący. Mimo swoich siedemdziesięciu dwóch lat Jitrik wyglądał imponująco, nawet kiedy siedział; należał do mężczyzn, którym – jak kultowym plakatom – służy upływ czasu.

– Można by wzmocnić ochronę, ograniczyć dostęp publiczności do szosy, pozamykać hotele, w których kwaterują drużyny – odparłem, nieświadomie starając się wytrącić mu broń z ręki. Mimo że brałem udział w tym wyścigu już od dziesięciu lat, pierwszy raz rozmawiałem z wielkim faraonem.

– Na nic się nie zda zamykanie od zewnątrz, jeśli sprawcy są w środku, nie uważa pan?

– I tylko pan może nam pomóc, jest pan oficerem francuskiej armii oraz jednym z najbardziej znanych i szanowanych zawodników – zawtórował mu Favre. – Nie moglibyśmy zaufać nikomu innemu. Informacje, które panu wyjawiliśmy, nie powinny przeniknąć dalej; to wzmogłoby czujność sprawców.

– Nie mówiąc już o uczcie, jaką miałaby prasa, i o panice, jaką by zasiała. Zagroziłoby to samym zawodom – powiedział Jitrik, po czym odchrząknął, ponownie uniósł palec i dodał podniosłym tonem: – W oczach świata Tour de France jest jedną z wielkich instytucji naszego kraju, a dla nas najważniejszą. Nie możemy dopuścić, żeby zamienił się w krwawą jatkę, musimy za wszelką cenę uniknąć skandalu. Jego ochrona jest sprawą wagi państwowej. Apeluję do pana sumienia jako Francuza, wojskowego, a przede wszystkim zawodowego kolarza.

Jitrik wzruszył się własnymi słowami i ja prawdopodobnie też bym się nimi wzruszył, gdybym nie był tak bardzo zaniepokojony. Chciałem mu powiedzieć, że nie jestem wojskowym ani nawet rodowitym Francuzem, że nie dopuszczam do siebie myśli, iż ktoś z wielkiej rodziny, do której należę, byłby gotów zamordować kolegę, żeby zmienić bieg wyścigu, ale zachowałem to dla siebie i przystałem na jego prośbę. Omówiliśmy plan na najbliższe dni, po czym każdy z nas poszedł w swoją stronę.

W normalnych warunkach byłaby to całkiem niezła noc; chwilowo zajmowałem dziesiątą pozycję w klasyfikacji generalnej, niezwykłe miejsce dla gregario. Nie mogłem jednak spać, chociaż zamknąłem drzwi na zasuwkę: obtłuczona wanna upstrzona niedoczyszczonymi plamami rdzy, którą odkryłem w łazience, była bohaterką skąpych snów, jakie nawiedziły mnie tej nocy.


Klasyfikacja generalna, etap 7

Morderczy wyścig

Подняться наверх