Читать книгу Wakacje w Trzeciej Rzeszy - Julia Boyd - Страница 4

1
OTWARTE RANY

Оглавление

„Niemcy zapraszają”, głosi tytuł ulotki turystycznej skierowanej do amerykańskich turystów. Na okładce młody mężczyzna w bawarskich portkach ze skóry i kapeluszu z piórkiem idzie skrajem leśnego wąwozu. Nad nim góruje gotycki zamek, a w tle kusząco lśnią zaśnieżone góry. Rozentuzjazmowany człowieczek wskazuje zachęcająco na zamieszczoną wewnątrz fotografię, która przedstawia liniowiec w nowojorskim porcie, gdzie słońce wschodzące zza Statuy Wolności zwiastuje nową, wspaniałą przyszłość.

Wszystko pięknie, ale uderzający jest rok powstania ulotki. Wydrukowana kilka miesięcy po zakończeniu pierwszej wojny, stanowiła śmiałą próbę podjętą przez wiodące niemieckie hotele (w tym berliński Bristol oraz Englischer Hof we Frankfurcie), mającą na celu ożywienie turystyki. Rzecz jasna, przemilcza okropności, które do niedawna trawiły Europę i za które to głównie Niemcy zostały pociągnięte do odpowiedzialności. Optymistyczny przekaz ulotki był jednakże prawdziwy, gdyż urzekający krajobraz Niemiec mimo wojny pozostał w dużej mierze nietknięty. Ponieważ walki toczyły się poza granicami kraju, większość niemieckich miast – przynajmniej w sensie dosłownym – wyszła z nich bez szwanku. Broszura uwzględnia dwadzieścia miast, a tylko w opisie Essen („dawniej największy światowy arsenał, dziś ośrodek na rzecz krzewienia pokoju”) znajdziemy aluzję do wojny. Autor, świadomy nostalgii Amerykanów, którzy pamiętają kraj z pogodniejszych czasów, kreuje wizję powracającego gościa, „w którego piersi wzbiera radosne wspomnienie” romantycznych i poetycznych Niemiec, katedr oraz zamków, bezcennych eksponatów, a także Bacha, Beethovena i Wagnera.

Jednym z takich powracających Amerykanów był Harry A. Franck. Kiedy w kwietniu 1919 roku (pięć miesięcy po rozejmie) wyruszał w podróż po nieokupowanych Niemczech na wschód od Renu, w wieku zaledwie dwudziestu siedmiu lat był już uznanym autorem książek podróżniczych (do 1918 roku wydał pięć, z czego najbardziej znana to A Vagabond Journey Around the World, 1910). Było to śmiałe przedsięwzięcie, gdyż lukrowana wizja broszury turystycznej skrywała ponurą rzeczywistość. Młodzieniec z okładki być może nigdy nie zaznał trudów walki w okopach i nie był świadkiem śmierci swoich przyjaciół rozerwanych przez bombę, lecz dla tych, którzy to przeżyli, i dla milionów głodnych obywateli niemieckich wesoła propaganda zakrawała z pewnością na kiepski żart. I choć Franck wyczekiwał swoich podróży z entuzjazmem zdrowego, młodego człowieka, zwykli Niemcy – z którymi tak chętnie nawiązywał kontakt – po wojnie zmagali się z niepewnością, rozpaczą i klęską głodową.

Kiedy jedenastego listopada przedstawiciele dwudniowej Republiki Weimarskiej podpisywali rozejm, nowi przywódcy Niemiec stanęli w obliczu widma rozpadu zewnętrznego i wewnętrznego. Jeszcze przed zakończeniem wojny rewolucja, którą zapoczątkował bunt marynarzy w Kilonii, błyskawicznie się rozprzestrzeniła, pociągając za sobą strajki, przypadki dezercji oraz wojnę domową. Po jednej stronie znaleźli się członkowie Związku Spartakusa (nazwanego na cześć zbuntowanego gladiatora), którzy niebawem utworzyli Komunistyczną Partię Niemiec, po drugiej zaś Freikorpsy, czyli korpusy ochotnicze, prawicowe formacje do walki z bolszewizmem. Spartakusowcy (pod kierownictwem Róży Luksemburg i Karola Liebknechta) mieli nikłe szanse w starciu ze zdyscyplinowanymi, paramilitarnymi bandami zdemobilizowanych żołnierzy i do sierpnia 1919 roku rewolucja została stłumiona, a jej przywódcy zamordowani. Niemniej jednak, w świetle panujących w całym kraju nastrojów, trudne chwile przeżywali nawet ci, którzy nie znaleźli się bezpośrednio w krzyżowym ogniu powojennych zamieszek. Stracili wiarę w swoich przywódców, obawiali się komunizmu i w dalszym ciągu głodowali za sprawą sankcji nałożonych na kraj w ramach kary za wojnę. Wbrew obietnicom zawartym w ulotce Niemcy w 1919 roku stanowiły wątpliwą atrakcję turystyczną.

Nowym przywódcą Niemiec został socjaldemokrata Friedrich Ebert. Syn krawca, z zawodu siodlarz, był rażącym przeciwieństwem poprzedniej głowy państwa, cesarza Wilhelma II, króla Prus, wnuka królowej Wiktorii. Lecz choć grubo ciosanemu, kanciastemu Ebertowi brakowało wyrafinowania, z miejsca ujął obcokrajowców prostolinijnym usposobieniem. Jeden z brytyjskich obserwatorów opisywał, jak jego „bystre, paciorkowate oczy lśniły szczerym poczuciem humoru”1. Dziesiątego grudnia 1918 roku stanął przed Bramą Brandenburską w Berlinie, aby powitać powracające pułki Armii Cesarstwa Niemieckiego. Lorenz Adlon, założyciel słynnego hotelu noszącego jego nazwisko, obserwował z balkonu, jak żołnierze reagują na komendę „na prawo patrz”. Dla monarchisty jego pokroju musiała to być gorzka pigułka: nie patrzyli już na wygalantowanego kajzera na pięknym koniu, lecz na krępą postać przewodniczącego Rady Delegatów Ludowych (którym był wówczas Ebert), stojącą na podium w cylindrze i czarnym surducie. Ale nawet najbardziej zatwardziały monarchista musiał nabrać otuchy, słysząc okrzyk „Wróciliście niepokonani”2.

Przekonanie, że armia niemiecka nie poniosła klęski, było głęboko zakorzenione – o czym wkrótce przekonali się cudzoziemcy. Zanim Franck wyruszył w swoją podróż, służył jako oficer w amerykańskim korpusie ekspedycyjnym (AEF) w Koblencji. Do jego obowiązków należały rozmowy z niemieckimi żołnierzami, którzy jak jeden mąż byli zdania, że są niekwestionowanymi zwycięzcami. Zdradzieccy politycy w Berlinie wbili im nóż w plecy, co wespół z brakiem żywności spowodowanym tchórzliwą aliancką blokadą zmusiło Niemcy do kapitulacji. Franck wielokrotnie słyszał ten argument, również z ust swoich kuzynów z północnego miasta Schwerin. „Anglia nas zagłodziła, w przeciwnym razie nigdy by nie wygrała”, mówili. „Nasi dzielni żołnierze na froncie nigdy nie ustąpili. Gdyby nie załamanie sytuacji w państwie, nie cofnęliby się choćby o krok”3. Franck nie wyczuwał w tych słowach cienia poczucia winy. Ba, nie przypominał sobie, by jakiś Niemiec kiedykolwiek okazał skruchę: „Wojna zdawała się dla nich rzeczą naturalną i nieuniknioną”, pisał. „Stanowiła część życia, jak hazard dla hazardzisty, który żałuje tylko, że miał pecha i przegrał”4.

Niemieckie korzenie Francka szczególnie uwrażliwiły go na upokorzenia, jakich doznali cywile w wyniku okupacji Nadrenii. „Okupacja to horda uzbrojonych nieznajomych, którzy wchodzą z butami w każdy zakamarek twojego miasta, domu i życia prywatnego”, pisał. „Zaglądają w każdą szparę, zajmują zapasowe łóżko… masz podporządkować siebie, a przynajmniej swoje plany, ich zasadom, a czasami wręcz zachciankom”5. Wspomniał, że Niemcy nie mogli podróżować, pisać listów, telefonować, telegrafować ani wydawać gazet bez pozwolenia Amerykanów. Mieli również zakaz picia czegoś mocniejszego niż piwo lub wino, a także gromadzenia się w kawiarniach bez pisemnej zgody. Przepisy takie jak obowiązek pozostawiania na noc otwartych okien przypominały, jak dalece okupacja wdzierała się w najbardziej intymne aspekty życia cywilów6. A gdyby ktokolwiek w Koblencji zapomniał, kto tu rządzi, w promieniu kilku kilometrów widać było wielką flagę amerykańską, która powiewała nad twierdzą Ehrenbreitstein, wznoszącą się władczo ponad wschodnim brzegiem Renu. Była to „chyba największa flaga okupacji”7, zauważyła cierpko żona jednego z brytyjskich pułkowników, dobitne świadectwo odniesionego zwycięstwa.

Na prowincji drogi zamieniły się w „rzeki jankeskich żołnierzy”, na których pojazdach widniał motyw rozpłatanego toporem niemieckiego hełmu. Mali chłopcy w poskracanych mundurach na każdym kroku oferowali pamiątki – klamrę od pasa z inskrypcją Gott mit uns [Bóg jest z nami] lub hełm ze szpikulcem. Młodzi mężczyźni w obdartych mundurach ponownie wylegli na pola, by załadować wozy opasłymi, zniekształconymi rzepami, które w czasie wojny ratowały Niemców od śmierci głodowej. Gdy na drogach roiło się od pojazdów wojskowych, na Ren wypłynęły łódki pełne wypoczywających alianckich żołnierzy, którzy śpiewali antyniemieckie piosenki, przepływając obok skały Loreley, jednego z najbardziej charakterystycznych nadreńskich znaków rozpoznawczych. „Sam Baedeker [Karl Baedeker, 1801–1859, był pisarzem i księgarzem niemieckim, który zasłynął jako wydawca pierwszych nowoczesnych przewodników turystycznych]”8, skomentował Franck, „nawet nie marzył, że do jego ojczyzny zawita tylu turystów co wiosną 1919 roku”.

Inny amerykański oficer, porucznik Truman Smith, który czynnie uczestniczył w wojnie i podobnie jak Franck służył w AEF, uważał Ren za „oszałamiająco piękny”, a zarazem „mroczny i dziwaczny z uwagi na wzgórza porośnięte drzewem iglastym, winnice i wieże w ruinie”9. Kilka tygodni po rozejmie napisał do żony, która przebywała w Nowej Anglii: „Pewnie chcesz dowiedzieć się wszystkiego o Hunach, jacy są itd. Trudna sprawa. W sumie nic nie wiadomo”10. Potem jednak opisał Niemców jako „dumnych i sfinksowatych”, zauważył, jak szybko skorzystali z wrodzonej przedsiębiorczości mimo braku odpowiednich ku temu narzędzi. Smith wspomniał również, iż choć na pozór bezwarunkowo pogodzili się z amerykańską okupacją, cynicznie odnoszą się do swojej nowej republiki i „żyją w śmiertelnym strachu przed bolszewizmem”11.

Smith z pewnością potwierdziłby komentarz innego (anonimowego) obserwatora amerykańskiego, który stwierdził, że „im dłużej ktoś zostaje w Niemczech, tym bardziej zdumiewa go prostota (czasem żałośnie naiwna, innym razem denerwująco głupia) i serdeczność miejscowych”. Owa nieoczekiwana życzliwość bardzo go dziwiła, dopóki Niemka mieszkająca w brytyjskim sektorze w Kolonii nie udzieliła wyjaśnienia:

Przed przybyciem Anglików głodowaliśmy. Obecnie pieniądze weszły w obieg i w sklepach pojawiły się produkty żywnościowe, a nawet nabiał z Anglii, Francji i Skandynawii. Wielu Anglików, również wojskowych, okazało się miłymi ludźmi. Wyszłam za jednego z nich. W moim domu stacjonowało dwóch angielskich oficerów. Któregoś wieczoru zaprosili kilku kolegów i zrobiłam poncz. Jeden z gości spróbował i oznajmił, że nie wyjedzie z Kolonii, póki nie zgodzę się zostać jego żoną. Tak po prostu12.

W sektorze amerykańskim obowiązywał znacznie surowszy zakaz fraternizacji aniżeli ten narzucony przez Brytyjczyków, niemniej jednak trudno było go wyegzekwować, ponieważ wielu „doughboyów” (żołnierzy amerykańskich) miało niemieckie korzenie. Kiedy wybuchła wojna, około ośmiu milionów Amerykanów miało niemieckich rodziców lub dziadków. Wprawdzie ci młodzi żołnierze gotowi byli walczyć z państwem niemieckim, ale nie żywili urazy do jego obywateli. Jak mogło być inaczej, skoro niemieckie gospodynie prały im odzież i piekły ciasteczka zupełnie jak matki? Co do dziewcząt, „zwykłego żołnierza nie obchodzi, czy ma do czynienia z mamselle czy Fräulein”, stwierdził Smith. „Chce ją poderwać i wrócić do domu”13.

Złożone relacje między okupowanymi i okupantem fascynowały arcyliberalną Violet Markham, wnuczkę architekta i ogrodnika, sir Josepha Paxtona. W lipcu 1919 roku przyjechała z mężem pułkownikiem na misję do Kolonii i też zdumiała ją „uprzejmość tych Niemców, wśród których mieszkamy jako zdobywcy… jak mogą, przynajmniej na pozór, chować tak niewiele urazy wobec ludzi, którzy ich pokonali?”14. Nie mogła również pojąć „szwabskiego” nawyku tłumnego uczestniczenia w każdej uroczystości wojskowej organizowanej przez Anglików na placu przykatedralnym, gdzie ponad oceanem alianckiego khaki górowała katedra, „posępna i pełna sprzeciwu”. „Czy możemy sobie wyobrazić”, ciągnęła, „niemiecką paradę przed pałacem Buckingham, na którą ciągną mieszkańcy Londynu?”. Jedna z takich okazji była szczególna. Jedenastego listopada 1919 roku, w pierwszą rocznicę rozejmu, Violet stała na zimnie, gdy trębacze wstąpili na schody katedry i w ciszy „przerywanej tylko zawodzeniem wiatru” zagrali Last Post (hejnał piechoty brytyjskiej upamiętniający poległych)15.

Dom przydzielony jej oraz mężowi był wygodny (wyposażony w centralne ogrzewanie, podobnie jak wiele innych w Kolonii) i w miarę upływu czasu stosunki z ich „Frau” bardzo się ociepliły, co niekoniecznie dotyczyło życia w suterenie: „Groźna kucharka Gertruda to uosobienie godności i cnoty”, stwierdziła Markham. „Z całego serca nienawidzi Anglików, stąd seria konfliktów z kolejnymi służącymi w mundurach”16. Poglądy Gertrudy były zapewne bardziej powszechne, niż sądziła Markham i jej podobne, tak przynajmniej uważała pisarka Winifred Holtby. W liście do przyjaciółki Very Brittain opisała Kolonię jako „rozdzierające” miasto, gdzie:

Panoszą się Angole, bardzo weseli, mili i nieodpowiedzialni. Stacjonują w najlepszych hotelach i ślicznym budynku nad Renem. Na zewnątrz ustawiono tablice z napisem „Niemcom wstęp wzbroniony”. Żyją z niemieckich podatków, a niemieckie dzieci sterczą pod ich jasno oświetlonymi oknami, patrząc, jak tamci pałaszują swoje steki. W życiu nie widziałam nic bardziej obrzydliwego17.

*

Zadziwiające, że tak krótko po wojnie żołnierze pokroju Francka i Smitha dawali do zrozumienia, iż zdecydowanie wolą Niemcy niż Francję. Ich zdaniem nie tylko były tam czystsze miasta, bardziej pracowici ludzie i lepsza kanalizacja, lecz również niższe ceny oraz, jak zauważył Smith, „nie oskubywali człowieka”18. W marcu 1919 roku pisał do teściowej:

Myślę, że zdecydowana większość amerykańskich żołnierzy wyjeżdża z Francji pełna pogardy i nienawiści do tego kraju. Faktem jest, że nie znoszą francuskiego podejścia do spraw finansowych i przez niemal cały pobyt we Francji czuli się nieswojo. Doskwierało im poczucie, że są oszukiwani na prawo i lewo. Zrujnowane francuskie miasta i kościoły nie robią wrażenia na doughboyu, jeśli płaci piętnaście franków za chustkę. Jakoś w Niemczech nie oskubują Amerykanów, nawet tam, gdzie nie obowiązuje ścisły nadzór wojskowy19.

To ciekawe stwierdzenie, zważywszy na fakt, ile wycierpiała Francja ze strony Niemiec. Nie było jednak odosobnione. Takie antyfrancuskie nastawienie przewija się w podróżniczych zapiskach z międzywojnia, bez względu na pochodzenie i poglądy polityczne autora.

Smith niebawem wyraził swój podziw dla niemieckiej produktywności. „Staroświeckiego uroku jest tutaj jak na lekarstwo”, pisał do żony. „Człowiek ma poczucie, że stoi oko w oko z rzutkim narodem, niegdyś aroganckim i apodyktycznym, dziś oszołomionym i targanym anarchią”20. Niemcy ugięły się pod ciężarem porażki, ciągnął, ale „witalność i siła krążą w powietrzu”21. Było to niewątpliwie zgodne z prawdą w okupowanej przez aliantów, względnie prosperującej Nadrenii, lecz w pozostałej części kraju sytuacja wyglądała inaczej, o czym miał się przekonać Harry Franck.

Znudzony życiem w AEF, palił się zrzucić mundur i ruszyć własną drogą. Gdy jednak w końcu otrzymał zgodę, odkrył, że wjazd do nieokupowanych Niemiec jest równie trudny po rozejmie, jak przedtem. Dzięki mieszaninie szczęścia, brawury i podstępu 1 maja 1919 roku stanął na peronie berlińskiego dworca Anhalter, ubrany w niedopasowany holenderski garnitur i gotowy na przygodę. Monumentalna hala dworca stanowiła efektowny przedsionek niemieckiej stolicy, emanowała bowiem potęgą i rozmachem. I pod tym względem, przynajmniej z pozoru, zdaniem Francka Berlin niewiele się zmienił od jego ostatniej wizyty, która miała miejsce dziesięć lat wcześniej. Owszem, Reichstag wydał mu się „zimny i niemy”, a pałace kajzera przypominały „opuszczone magazyny”, lecz ogromne pomniki jego przodków z rodu Hohenzollernów nadal zdobiły Siegesallee w Tiergarten, sklepy były odpowiednio wyposażone, ludzie wyglądali schludnie, a liczne przybytki rozrywki pękały w szwach22.

Franck nie był jedynym podróżnym w powojennych Niemczech, którego uderzyła ta fasada normalności. Ale, jak tłumaczył minister obrony Gustav Noske (dawny mistrz rzeźnictwa) podpułkownikowi Williamowi Stewartowi Roddiemu, ulegał złudzeniu, jak wówczas gdy „rumieniec gorączki nadaje pozory zdrowia pacjentowi, który w istocie umiera na galopujące suchoty”23.

Stewarta Roddiego przysłał do Berlina londyński War Office w celu sporządzenia raportu na temat sytuacji w Niemczech. Z uwagi na znajomość języka (kształcił się między innymi w Saksonii) oraz zamiłowanie do kraju i jego mieszkańców doskonale nadawał się do tej roli. „Zgłębiliśmy wszystkie aspekty życia, aby uniknąć jednostronnej, subiektywnej opinii”, pisał. „Wszędzie napotykaliśmy tylko uprzejmość i wyrozumiałość”. Roddie, który przez kolejnych siedem lat jeździł po całych Niemczech na misje wojskowe, pisał dalej: „Jest być może ciekawe, że mimo wykonywania obowiązków, które mogły narazić mnie na niechęć i odrazę ze strony Niemców, nie przypominam sobie ani jednego incydentu, gdzie napotkałem jakikolwiek przejaw chamstwa albo szykany. Trudności – tak. Przeszkody – owszem. Głupotę – jak najbardziej. Ale służalczość i brak uprzejmości – nigdy”24.

Podobnie jak Stewarta Roddiego, Francka również dziwiła wyrozumiałość, jaką berlińczycy okazywali okupantom, a także to, że alianccy żołnierze mogli bez przeszkód paradować po mieście bez żadnego ryzyka. „Doughboye czują się na Unter den Linden [eleganckim bulwarze berlińskim] tak swobodnie, jakby spacerowali główną ulicą Des Moines”, zapewniał. Niemniej jednak antykomunizm i antysemityzm, które staną się znakami rozpoznawczymi Niemiec w okresie międzywojennym, rzucały się w oczy. Wszystkie ściany oblepiano kolorowymi plakatami, które ostrzegały przed mrożącymi krew w żyłach plagami bolszewizmu, zagrażającymi narodowi, jeśli ulegnie. Wystosowywano apele o środki i ochotników, „aby powstrzymać groźbę, która już puka do wschodnich bram ojczyzny”. Takie komunikaty przemawiały do wyobraźni berlińczyków, mających świeżo w pamięci brutalne powstanie Spartakusa. Stewart Roddie przybył na berliński Dworzec Poczdamski w sercu tamtych wydarzeń: „Wychodząc na peron, zawahałem się na chwilę na nieprzyjemnie bliski grzechot karabinu maszynowego”25. Nie pocieszyła go również informacja z ust taksówkarza, że snajper z Bramy Brandenburskiej to „jeden z Irlandczyków Rogera Casementa”, który przybył do Berlina, aby walczyć z Armią Czerwoną.

Gdy w maju 1919 roku ujawniono warunki traktatu wersalskiego, uwagę Francka zwróciły jeszcze bardziej jadowite afisze. Zachował jeden o typowej wówczas treści:

KONIEC MILITARYZMU

POCZĄTEK ŻYDOWSKIEJ EKSPANSJI!

Przez pięćdziesiąt miesięcy trwaliśmy na froncie honorowi i niepokonani. Teraz wróciliśmy do domu, haniebnie zdradzeni przez dezerterów i buntowników! Mieliśmy nadzieję zastać nowe Niemcy z ludowym rządem. Co otrzymaliśmy w zamian?

RZĄDY ŻYDÓW!

Udział Żydów w walkach na froncie równał się niemal zeru. Ich udział w rządzie sięgnął już osiemdziesięciu procent! Tymczasem Żydzi stanowią zaledwie półtora procent niemieckiej populacji!

OTWÓRZCIE OCZY!

TOWARZYSZE, ZNACIE SWOICH KRWIOPIJCÓW!

TOWARZYSZE, KTO NA OCHOTNIKA

POSZEDŁ NA WOJNĘ?

KTO WALCZYŁ W BŁOCIE? MY!

KTO ZOSTAŁ W DOMU PRZY BIURKU? ŻYDZI!

KTO TKWIŁ BEZCZYNNIE

W ZACISZU KANTYN I URZĘDÓW?

KTÓRZY LEKARZE UCHRONILI POBRATYMCÓW

PRZED OKOPAMI?

KTO UZNAŁ NAS ZA ZDOLNYCH DO SŁUŻBY

I SKAZAŁ NA LOS MIĘSA ARMATNIEGO?

Towarzysze, my, ludzie wolni, chcemy sami decydować o sobie i pragniemy, by prowadzili nas ludzie NASZEJ rasy! Zgromadzenie Narodowe ma powołać rząd złożony z ludzi NASZEJ krwi i o NASZYCH poglądach! Nasze motto brzmi:

NIEMCY DLA NIEMCÓW!

PRECZ Z ŻYDOSTWEM!


Oprócz wszechobecnych haseł z plakatów Franck przytaczał również ogłoszenia prasowe, z których wiele potwierdzało rozkwit handlu wymiennego: „Parę trzewików z bydlęcej skóry wymienię na rasowego jamnika” albo „Cztery koszule frakowe wymienię na kombinezon roboczy”26.

Ale – jak Franck i Stewart Roddie wkrótce odkryli – dla berlińczyków w 1919 roku liczyło się tylko jedno, a mianowicie żywność. Na jej temat schodziła każda rozmowa, ponieważ ta kwestia dotyczyła wszystkich jednostek, także spekulantów i ludzi bardzo zamożnych. Ludzie głodowali w całym kraju, ale w Berlinie sytuacja była opłakana. Mimo rozlepianych wszędzie plakatów z ostrzeżeniem NIE JEDŹ DO BERLINA! władze nie były w stanie zatrzymać ludzi, którzy ciągnęli tam w poszukiwaniu pracy.

Ponieważ narody sprzymierzone chciały trzymać Niemców w garści do czasu podpisania traktatu pokojowego, nie zniesiono blokady nałożonej w 1914 roku – co warzyło nastroje w całym kraju. Gdy Franck po raz pierwszy przekroczył granicę, przekonał się na własne oczy, z jaką wprawą holenderscy celnicy przechwytują żywność, choćby znikomą i pomysłowo ukrytą. Jednej kobiecie odebrano nawet skromne drugie śniadanie. Gdy siedziała w kącie przedziału, płacząc bezgłośnie, dwóch mężczyzn, którzy bez przeszkód wjechali do Niemiec, wyjęło swoją kontrabandę. Pierwszy wyczarował z nogawki kiełbasę, a drugi malusieńką paczkę mydła w listkach nie większych od wizytówki. „Wcisnął towarzyszowi trzy albo cztery z nich, na co tamten zaoponował, że nie może przyjąć tak wielkiej ofiary. Pierwszy nalegał, toteż obdarowany skłonił się nisko i dwukrotnie uniósł w podzięce kapelusz, po czym ukrył drogocenne listki wśród osobistych dokumentów”27.

Obcokrajowcy rozpoznawali berlińczyków po wydatnych kościach policzkowych, ziemistej cerze i luźnej odzieży. Głodowali nie tylko biedni, ucierpiała także klasa średnia. Roddie opisywał, jak targowiska przekształcono w kuchnie publiczne, gdzie codziennie karmiono tysiące ludzi z każdej warstwy społecznej. „Głód znosi różnice. Gałganiarz stał ramię w ramię z profesorem. I jaki niezwykły stanowili widok: nieszczęśliwi, zabiedzeni, wychudzeni i rozdygotani”28. Komentarze w stylu „Ależ jesteś chudy!” były nie na miejscu, a w szkołach – jak zauważył Franck – „ze świecą szukać rumianych policzków, chyba że dziecko niedawno wróciło ze wsi i wyróżnia się na tle powszechnej bladości niczym księżyc w pełni”. Zapanowało takie przeczulenie na punkcie żywności, a raczej jej braku, że usunięto ze spektakli sceny rozgrywające się w czasie posiłków, gdyż „ich odegranie zamieniłoby najweselszą komedię w melodramat chwytający za serce”29.

Franck narzekał również na cuchnący pleśnią „wojenny” chleb, „na poły z błota, na poły z trocin, cięższy i czarniejszy od cegieł suszonych na słońcu”. „Pomyśleć”, dodawał, „że od 1915 roku ludność niemiecka odżywia się głównie tą wstrętną substancją. Nic dziwnego, że się poddała!”30. Nawet sporadyczny kleks dżemu z rzepy albo namiastka marmolady nie poprawiały jego smaku. A ponieważ żywność tego rodzaju posiadała wątpliwe wartości odżywcze, poważnie ograniczała zdolność ludzi do całodziennej pracy. Zresztą nie tylko ona stanowiła namiastkę. Wszystko, od sznurka do gumy, od odzieży po mydło, było imitacją, niekiedy pomysłową, ale na ogół bezużyteczną. Niemcy, twierdziły gazety, stali się namiastką narodu.

Ale pomoc była w zasięgu ręki. W Niedzielę Wielkanocną 1919 roku do Berlina dotarły dwie ciężarówki przepuszczone przez blokadę. Wiozły niesłychane luksusy: koce, smalec wołowy, mleko skondensowane, kakao, pieluszki i koszule nocne. Każdy pakunek opatrzono dedykacją: „Dar miłości dla głodnych dzieci oraz ich biednych matek od Towarzystwa Przyjaciół w Anglii i jego stronników”31. Trzy miesiące później, 5 lipca, czworo „trochę skołowanych” angielskich kwakrów (dwóch mężczyzn i dwie kobiety) stanęło na peronie dworca Anhalter. Nikt nie wyszedł im na spotkanie i nie mieli dokąd pójść. Nikt też nie odważył się do nich podejść w obawie, że ściągnie na siebie uwagę32. Ale niezbadane są ścieżki wiary, która przed nadejściem wieczoru zapewniła im nocleg w okazałej, choć niezbyt kwakierskiej rezydencji ostatniego przedwojennego ambasadora w Londynie, księcia Lichnowsky’ego. Joan Fry, najbardziej znamienita postać z całej czwórki, której brat, należący do grupy Bloomsbury Roger Fry, przyjaźnił się z księżniczką Lichnowsky, napisała, że ich pierwszym przedsięwzięciem było zwołanie zebrania w jednej z urządzonych z przepychem sypialni wyżej wspomnianej. Jak na kobietę, która do czterdziestego piątego roku życia nie wychodziła z domu bez przyzwoitki ani nawet nie była w teatrze (wywodziła się z ośmiu pokoleń kwakrów ze strony obojga rodziców), Fry mężnie podjęła misję ulżenia w cierpieniu spowodowanym aliancką blokadą i okazania kwakierskiej solidarności podupadłym na duchu.

Okres tuż po zakończeniu Wielkiej Wojny nie sprzyjał wizytom obcokrajowców. Jednakże dla garstki ludzi, którzy tak jak Franck, Stewart Roddie, Smith i Fry wypuścili się poza okupowane sektory, było to niezapomniane, często poruszające przeżycie. Zachowali wspomnienia dumnych, zaradnych ludzi, którzy choć nie godzili się na swój los, przyjmowali go z typowym dla siebie stoickim spokojem.

1

William Stewart Roddie, Peace Patrol, Christophers, Londyn 1932, s. 97.

2

Hedda Adlon, Hotel Adlon: The Life and Death of a Great Hotel, Barrie Books, Londyn 1958, s. 74–75.

3

Harry A. Franck, Vagabonding Through Changing Germany, Grosset & Dunlap, Nowy Jork, 1920, s. 172.

4

Tamże, s. 37.

5

Tamże, s. 25–26.

6

Tamże, s. 28–29.

7

Violet Markham, A Woman’s Watch on the Rhine, Hodder & Stoughton, Londyn 1920, s. 181.

8

Franck, s. 74.

9

20 grudnia 1918, Truman Smith papers (TSP), Herbert Hoover Presidential Library.

10

Tamże.

11

Tamże, 23 grudnia 1918.

12

The American Watch on the Rhine by an American, Society of Friends Library, Londyn, Friends’ Emergency War Victims Relief Committee (FEWVRC) 1914–1924, 10/3/7.

13

Truman Smith do żony Kay, 20 grudnia 1918, TSP.

14

Markham, s. 15–16.

15

Tamże, s. 56–57.

16

Tamże, s. 71.

17

Winifred Holtby: Letters to a Friend, Alice Holtby i Jean McWilliam (red.), Collins, Londyn 1937, s. 280.

18

Smith do żony Kay.

19

Smith do teściowej, 16 marca 1919.

20

Smith do żony Kay, 14 lutego 1919.

21

Tamże, 23 grudnia 1918.

22

Franck, s. 114.

23

Roddie do lorda Samfordhavena, 30 stycznia 1920, Archiwum Parlamentarne, Lloyd George papers, F/29/4/6.

24

Roddie, s. 22–23.

25

Tamże, s. 1.

26

Franck, s. 115, 130, 132–133.

27

Tamże, s. 102.

28

Roddie, s. 20.

29

Tamże, s. 138, 139.

30

Franck, s. 19.

31

„The Friend”, 2 maja 1919.

32

Joan Mary Fry, In Downcast Germany, James Clarke, Londyn 1944, s. 13.

Wakacje w Trzeciej Rzeszy

Подняться наверх