Читать книгу Suki - Krystyna Kofta - Страница 6
Ewita w podróży
ОглавлениеTa Wredna Suka, Ewa Szot, prezeska medialnego imperium i wieloletnia szefowa magazynu dla kobiet, leżała samotnie w wielkim sześcianie bez okien i drzwi, wypełnionym lekkim powietrzem o zapachu ozonu. I ciszą. W firmie, oprócz Wrednej Suki, miała ksywę Ewita. Jej ludzie uważali, że jest kimś w rodzaju latynoskiej dyktatorki. Zarządza imperium medialnym, stroi się w markowe ciuchy, ma setki par pantofli i – co najistotniejsze i najgorsze – nie toleruje sprzeciwu. Wymaga feudalnego posłuchu. „Chcesz u mnie pracować? Musisz się podporządkować”. Takie hasło powinno wisieć w gabinecie Ewity. Jesteś niewolnicą albo wasalem. Każdy najbzdurniejszy tekst czyta sama i sama go poprawia. Nie powinni mieć jej tego za złe, bo ich teksty zawsze są niedopracowane. Czyści je i przygotowuje do druku, a potem, podczas kolegium, boleśnie dla autorek wyśmiewa błędy. Razi ją pretensjonalność, choć rozumie, że nie da się jej uniknąć. Bez górnolotnej, sentymentalnej przesady kobiece pismo nie istnieje. Ewita zawsze ma ostatnie zdanie. Nie podnosi głosu, nie przeklina zbyt często. Najczęściej w myślach. Gdy jest wściekła, ścisza głos i powoli cedzi przez zęby, prawie nie otwierając ust, jakby uznawała, że nie warto się męczyć, bo i tak nie zrozumieją.
Dziś wisiała w pustce. Wyciągnęła rękę, dotknęła miękkiej ściany zbudowanej z czegoś najbardziej podobnego do chmury; ściana się wygięła, zakrzywiła. Leżąc w absolutnej ciszy, upajała się niebywałą łatwością, z jaką oddychała poburzowym powietrzem. Utrzymywała się w powietrzu bez wysiłku, bez materaca i poduszki. Wspaniałe było to uczucie lekkości. Powietrze unosiło ją tak, że nie spadała. W rakietach lecących w kosmos trzeba było z powodu grawitacji ciągle manewrować ciałem. Ona mogła leżeć zupełnie bez ruchu, a także siadać i chodzić. Powietrze odgadywało, czego chce i posłusznie układało się pod dyktando jej myśli. Mądre powietrze, dobre powietrze, pomyślała jak o psie, z czułością pogłaskała przestrzeń. Położyła się i zamknęła oczy. Dziwne, lecz wcale nie czuła się uwięziona. Zobaczyła idącą ku niej Mariannę Skibę. Niosła w ramionach biały tobołek, chyba becik? Gdy Ewita wyciągnęła rękę, Marianna zniknęła. Ciało Ewity wytworzyło osobliwe pole grawitacyjne. Wydawało się jej, że znalazła się na drodze do odkrycia czasoprzestrzeni, leżącej poza granicami samej siebie, że jest blisko obalenia ważnej teorii, wyjaśnienia zagadki bytu. Chciała natychmiast zapisać swoją myśl, sięgnęła w prawo, gdzie powinien stać nocny stolik, na którym zawsze leżał notes, ale ręka napotkała próżnię. Fizyka to jednak nie mój job, pomyślała, przytomniejąc.
Nocny stolik należał do innej rzeczywistości. Stał w jej mieszkaniu, w sypialni. Na granicy snu i przebudzenia łatwo żongluje się przestrzeniami, zanim odkryje się właściwą, tę, w której się naprawdę przebywa. Zwłaszcza po nocy z koką czy innym umilaczem życia, bez których trudno byłoby harować całą dobę. Ewita od dawna była „czysta”, a jednak ciągle miewała sny pełne wizji. Często, budząc się, miała wrażenie, że jest w Święćmierzu. Tęskniła za tym miejscem i za Marianną Skibą. Wreszcie czas do niej pojechać, jednak ostatnio trudno się było wyrwać z redakcyjnego kieratu. Pewnie dlatego pamięć przywoływała we śnie wytęskniony, chociaż niepokojący obraz. Może winny jest magnez, którego brała duże ilości, by zapobiec drganiu powiek i skurczom łydek, albo S-aenozylometionina, którą ostatnio dał jej doktor Bechstein zamiast efectinu. Czy pomoże, to się okaże po miesiącu. Spadała powoli, przenosząc się z jednej czasoprzestrzeni w drugą. Wreszcie opadła miękko i bezboleśnie na fotel. Przeciągnęła się, aż trzasnęły kości w stawach. Z trudem otworzyła oczy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu, od tamtej pamiętnej nocy, tak mocno spała. Tuż przed lądowaniem weszła stewardesa i trącała ją delikatnie. Ewita poprosiła o budzenie. Chciała uwolnić się od budzika. Była dziś za ścianką sama. Warto za takie odgrodzenie zapłacić. Ostatnie tygodnie redakcyjnych walk ją znużyły. Potrzebowała samotności i swobodnego oddechu. Trochę pomagała muzyka. W zeszłym tygodniu, w środę, wyrwała dla siebie wieczorne godziny, żeby posłuchać madrygałów Monteverdiego, według Torquata Tassa. Zapomniany, ale nie obcy. Na studiach czytała Jerozolimę wyzwoloną. Czuła się w tym świecie u siebie. Oddychała swobodnie. Mezzosopranistka była naprawdę dobra. W pieśniach i ariach sprzed prawie czterech wieków było życie wieczne. Ewita wierzyła w nie bardziej niż w Boga, przynajmniej muzyka była od niego bardziej litościwa, prawie zawsze przynosiła ukojenie. Jednak gdy wyszła z filharmonii w listopadową, ciemną noc, demony wróciły.