Читать книгу Amber-Gold - Krzysztof Beśka - Страница 11
3
ОглавлениеNazywał się Johann Wolfgang Gross, przyjechał do Łodzi z Nadrenii Północnej-Westfalii i był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w mieście stu kominów. Stał się nim zresztą w bardzo krótkim czasie, bo w zaledwie dwa lata. Skupował weksle, udzielał błyskawicznych pożyczek ludziom, z którymi nie chciał już rozmawiać żaden bank. Uchronił też najpewniej przed spaleniem, które było dla wielu ludzi ostatnią deską ratunku, kilkanaście fabryk.
Niektórzy mieli go za anioła, inni za wcielonego szatana. Sam siebie, w gronie najbliższych współpracowników, nazywał półżartem pracownikiem czyśćca. Bo czy właśnie takiej pracy nie wykonywał? Sprzątał po nieudacznikach, a wszystko to całkowicie legalnie. Znał się bardzo dobrze z prezydentem, policmajstrem i wszystkimi wielkimi tego miasta, a może i nawet całej guberni piotrkowskiej. Do tego z powodzeniem handlował bawełną i innymi surowcami, bez których Łódź nie byłaby Łodzią.
– Jesteśmy na miejscu – usłyszał Stach dokładnie te same słowa co pół godziny wcześniej.
Powóz zatrzymał się na podjeździe przed pałacem Johanna Wolfganga Grossa przy ulicy Średniej pod ósmym dokładnie kwadrans po północy. W żadnym z okien nie paliło się światło. Jednak Berg wiedział, że w środku tętni życie. Przecież nie pierwszy raz zjawiał się tutaj w środku nocy.
– Dobry wieczór – przywitał go w drzwiach majordomus rodziny Grossów, Fabian; był to osobnik przerastający Stacha niemalże o głowę, z ponurą twarzą, mówiący zawsze tym samym, wypranym z emocji głosem.
– Raczej dzień dobry – odpowiedział przewrotnie przybysz, choć doskonale wiedział, że nie spowoduje tym żadnej reakcji na jego twarzy; chodziło mu raczej o to, by samemu się nieco ożywić, gnuśność zgubić.
– Pan Gross już czeka.
– Nie wątpię. – Stach przestąpił próg pałacu.
Szli korytarzem. Zza mijanych drzwi dobiegały pojedyncze głosy, stukot maszyn Unterwooda, dzwonki telefonów. Tak budowano rodzinną potęgę każdego dnia i każdej nocy.
Majordomus zastukał do drzwi, ostatnich w amfiladzie. Mimo że za drugiej strony nie dobiegł żaden dźwięk, a przynajmniej Stach niczego nie usłyszał, Fabian nacisnął klamkę i wykonał zapraszający, acz oszczędny gest. Detektyw wszedł do gabinetu. Był tu pierwszy raz, wcześniej spotykali się już to w jednym z kantorów, już to w ogrodzie czy pokoju, w którym podawano czarną kawę i herbatę. Nie miał ochoty na żarty, a jego umysł pracował ponownie na pełnych obrotach.
– Dzień dobry – przywitał się.
Johann Wolfgang Gross, który siedział za masywnym, rzeźbionym biurkiem, mruknął coś w odpowiedzi, wskazując jednocześnie na fotele. Dopiero zajmując miejsce w jednym z nich, Stach pojął, że Niemiec mówił nie do niego, a do kogoś po drugiej stronie telefonicznego przewodu. W tej samej chwili otworzyły się boczne wąskie drzwi i do pomieszczenia wpadł z rozwianym włosem jakiś chudy młodzian. W rękach furkotały mu papiery. Podbiegł do biurka i zaczął po kolei przedkładać dokumenty do podpisu pryncypałowi.
– Tak, mówiłem przecież. Dwadzieścia od sta, niżej nie zejdę… – uszu Stacha doleciał fragment rozmowy, którą prowadził przedsiębiorca.
Miarowe tykanie zegara, zgrzyt stalówki na papierze, ponowny łopot papieru. Cichy trzask zamykanych drzwi. Monotonny jak brzęczenie muchy głos człowieka za biurkiem. Stanisław Berg przymknął powieki na chwilę dłuższą niż zamierzał. Kiedy je na powrót podniósł, ujrzał pochylającego się nad nim Johanna Wolfganga Grossa.
– Mój syn zaginął, panie Berg – powiedział dziwnie niskim i jakby lejącym się głosem.
– Przepraszam, chyba przysnąłem. – Detektyw wyprostował się na fotelu; miał nadzieję, że się przesłyszał, dlatego poczuł się w obowiązku zapytać jeszcze raz. – Co się stało? Syn?
– Nicolas. On zaginął…
Rozmowa z Grossem nigdy nie była intelektualną ucztą. Mimo że imiona nosił takie same jak jego wielki rodak z Weimaru, Goethe, tak naprawdę był to zwyczajny kartoflarz, który miał po prostu dobrą rękę do pieniędzy. I odpowiednio dużo szczęścia, a bez tego w interesach przecie ani rusz. Podczas przyjęć w pałacu, bo i takie organizowano, mimo skąpstwa Grossów, zazwyczaj przemawiała za niego jego żona. Tej jako takiego obycia już nie można było odmówić.
– Kiedy to się stało? – Stach ocknął się już całkiem.
Niemiec zajął miejsce w bliźniaczym fotelu. Poczęstował detektywa cygarem, ten jednak pokręcił głową, mimo że gospodarz miał zawsze wszystko najpierwszego sortu.
– Miał ferie. Powinien wrócić tydzień temu – westchnął Gross, który ostatecznie również nie zapalił. – Wyjechał przed miesiącem nad jeziora w Prusach. Mamy tam znajomych właścicieli ziemskich. Pisał nam, że pogoda dobra, wiatr wieje i można pożeglować. Wiesz pan, wciąż się o niego martwimy z żoną, choć ma już dwadzieścia lat. Pan nie masz dzieci?
– Nie. Jakoś się nie złożyło. Wszystko przez tę pracę… – Stach poczuł, że zaczyna się czerwienić.
Przedsiębiorca machnął ręką.
– Masz pan jeszcze czas. Moje pokolenie to co innego… Tak czy inaczej – znów westchnął – Nico się nie odzywa. Kazałem wysłać konie na Dworzec Fabryczny w dniu powrotu, który sam podał. Posłałem, a tu nic. Z pociągu syn nie wyszedł, pusty powóz wrócił. Zdziwiłem się, bo zawsze był do przesady skrupulatny. Co się dziwić, na Charlottenburgu w Berlinie uczy się na architekta! – tu w jego głosie zabrzmiała duma.
– Nie domyśla się pan, co się mogło stać? – zapytał Berg.
– Nie. Żadnych nieszczęśliwych wypadków na wodzie nie było. Innych, w których brał udział ktoś o nazwisku Gross, też nie. Dowiadywaliśmy się, dzwoniąc na policję w kilku miastach w okolicy.
Wstał z fotela, zrobił kilka kroków w kierunku biurka. Wrócił. Nie siadał jednak. Berg przez chwilę się zastanawiał, czy aby również nie powinien wstać. Na szczęście Gross znów klapnął obok z głośnym stęknięciem, a może to tylko porządna skóra mebla tak śmiesznie zaskrzypiała.
– Nie, nie mam pojęcia, co się mogło stać – rzekł stary jakby do siebie. – A poprosiłem pana, panie Berg, ponieważ dzisiaj rano otrzymałem pewną przesyłkę. Pewnie do tej pory bym jej nie przeczytał, gdyby nie to, że przyniósł ją jakiś obdartus.
Wyjął złożony na czworo, nieco wymięty papier. Trzymając go w trzęsących się dłoniach, z wyraźnym wstrętem, przebiegł oczami po linijkach listu. Czoło orały mu, nieobecne jeszcze przed chwilą, podobne do wersów poziome bruzdy.
– Niech pan czyta. – Wręczył Bergowi list. – Na głos, jeśli mogę prosić.
Stach wciął do rąk papier, odchrząknął.
– „Wiem, co się dzieje z pańskim synalkiem, Nicolasem… – przerwał, spojrzał znad krawędzi papieru na Grossa, a gdy ten przymknął oczy i skinął głową, czytał dalej: – Spieszę więc donieść, że pan student w domowe pielesze prędko nie wróci. Ale jeśli szanowny pan chciałbyś dowiedzieć się więcej, czekam jutro, 18 sierpnia, od pierwszej po południu, w cukierni Roszkowskiego przy Piotrkowskiej ulicy. Będę miał w klapie czerwony goździk. Informacja zaś będzie kosztowała marek tysiąc. Z poważaniem. T.”
Stanisław Berg znów spojrzał na starego. Spodziewał się ujrzeć zagniewaną twarz. Ale Johann Wolfgang Gross znał doskonale treść listu, być może nawet zdążył nauczyć się tych paru zdań na pamięć. Był więc spokojny. Może nawet kosztem połamanych wcześniej mebli albo obitych służących.
– Już pan wie, o co będę chciał pana poprosić? – zapytał, nie podnosząc powiek.
– Załatwione – odpowiedział Berg.