Читать книгу Amber-Gold - Krzysztof Beśka - Страница 5

1

Оглавление

Gruchoczący wąską uliczką tramwaj zaczął dzwonić. Dzwonił dłużej, głośniej, a już na pewno bardziej przeraźliwie niż zwykle, kiedy to spod toczących się kół umykał przechodzień ze wzrokiem wbitym w dopiero co kupioną gazetę czy zabłąkana w wielkim mieście przekupka z koszami pełnymi przywiezionych ze wsi towarów. Albo gdy przed smutnym losem udawało się pierzchnąć goniącemu za piłką małemu dziecku czy bezpańskiemu psiakowi.

– Żeby cię nagła krew… – zabulgotał pod wąsem motorowy, poruszył jeszcze kilka razy ręką trzymającą sznurek dzwonka, by wreszcie upuścić ją z rezygnacją.

W tym samym momencie tramwaj stanął.

Dzwonienie jak na trwogę, gniewny głos człowieka prowadzącego pojazd, a przede wszystkim postój – wszystko to razem, jak i każde z tych oznak z osobna spowodowało, że pasażerowie podnieśli wyżej głowy. Ktoś bardziej ciekawski wstał nawet z ławki dla lepszego widoku.

– Gdzie jesteśmy? – chciała wiedzieć siedząca w tylnej części wagonu starsza pani w żałobnej sukni najeżonej koronkami.

– Jeszcze daleko, proszę mamy – odpowiedział jej męski, nieco skrzeczący głos. – Przed Zielonym Mostem.

– A czemu stoimy? Czemu nie jedziemy?

Na to pytanie odpowiedzi nie było, choć ci, którzy siedzieli z przodu, mogli widzieć, jaka jest przyczyna postoju. Sekundę później motorowy, który – chciał, nie chciał – ze stęknięciem podniósł się z miejsca, poinformował o tym pasażerów:

– Znów się zacięło, draństwo. Nie wiem, psze państwa, ile postoim. I cesarz by stał…

Przez wnętrze wagonu przetoczył się pomruk niezadowolenia. Ktoś zaklął pod nosem. Kolejne osoby wstały z ławek. Już jakiś pan w meloniku wyskoczył na bruk i dziarsko kroczył śladem motorowego w stronę oddalonego o pięć, sześć prętów Zielonego Mostu. To właśnie po nim tramwaj ze Starego Miasta do Haberbergu, jeden z wielu jeżdżących po mieście od ledwie kilku tygodni tramwajów elektrycznych, miał przejechać, aby opuścić wyspę.

Tylko jedna osoba spośród pasażerów sprawiała wrażenie, jakby wydarzenia po drugiej stronie szyby nic a nic jej nie obchodziły. Około dwudziestoletni młodzieniec o jasnych gęstych włosach i z takiego koloru wąsikiem siedział wciąż na twardej ławeczce, w dodatku ze zwieszoną głową. Gdyby miał zamknięte oczy, można by było domniemywać, że drzemie. Pozycja nie była zbyt elegancka ani tym bardziej godna. Rodziła bowiem podejrzenie, że osobnik ów zasłabł od sznapsa albo jeszcze męczy go katzenjammer po nocy poprzedniej, choć zbliżała się już kolejna.

Ale on miał oczy otwarte szeroko. Nieruchome. Czyżby bardziej niż to, co dzieje się za oknami, interesował go stan jego własnych butów? Albo odporność podłogi na ścieranie?

– Widzisz pan, mówiłem, że z tym nowym wynalazkiem to tylko kłopot będzie. – Otyły jegomość, który siedział najbliżej młodzieńca, klasnął w dłonie ze złością, a może z satysfakcją.

Dwudziestolatek przymknął na chwilę oczy, wypuścił powietrze przez nos. Po chwili wyprostował się i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał dokoła.

– Co się stało? – zapytał cichym głosem. – Dlaczego stoimy?

– Most nie zamknął się do końca. – Jegomość zdjął kapelusz i zaczął zbierać wielką batystową chustką z monogramem krople z czoła, w środku wagonu było bowiem ciepło i duszno.

– Nie rozumiem. Jak to… nie zamknął?

– Widać, że pan przyjezdny – nieznajomy się uśmiechnął, ale raczej dobrodusznie, ze zrozumieniem, niż z wyższością. – To, pan uważa, most zwodzony. Stary August Meier nie wygląda może na Goliata, ale gdy wsadzi trzpień w odpowiednie miejsce i zakręci…

Młodzieniec spojrzał w prawo i nieco wyżej. Rzeczywiście, wzdłuż nabrzeża przesuwały się żagle. Kolejny kecz, pusty albo, przeciwnie, wyładowany towarem, płynął ku ujściu rzeki i morzu. Dalej rósł istny las masztów.

– Niestety, od pewnego czasu coś w tej maszynerii szwankuje. Most nie opuścił się do końca, a to oznacza, że ten tramwaj dalej nie pojedzie. Przynajmniej przez jakiś czas – dokończył mężczyzna, po czym nałożył kapelusz z powrotem na głowę i wstał z ławki.

– Ale przecież ja się spieszę na pociąg… – jęknął przyjezdny, ale w jego najbliższym sąsiedztwie nie było już nikogo, kto wysłuchałby skargi.

Po chwili także i on stanął na bruku obok unieruchomionego tramwaju.

Spora grupka pasażerów, ale też zwykłych gapiów zebrała się przy Zielonym Moście. Wszyscy przypatrywali się poczynaniom rzeczonego Meiera, chudego staruszka ubranego jedynie w wyświechtane spodnie, który krzątał się przy maszynerii, klnąc przy tym na czym świat stoi. Szyny, które ułożono na przeprawie, i te, które tkwiły w bruku, dzieliło naprawdę niewiele! Pół stopy, może nawet mniej.

Młody mężczyzna rozprostował letnią, beżową marynarkę i włożył na głowę jasny słomkowy kapelusz, którego rondo wcześniej gniótł w palcach. Sięgnął po zegarek i sprawdził godzinę. Jego przystojna twarz zdradzała teraz niepokój i bezradność. To w połączeniu ze zdaniem, które wypowiedział wcześniej, stawiało go w dość niekomfortowej sytuacji.

– Jak długo potrwa ta naprawa? – zapytał po chwili stojącego w tłumie policjanta, uznał bowiem, że ten będzie wiedział więcej niż pozostali. – Spieszę się na kolej… – dodał jeszcze.

Mundurowy spojrzał na niego spod daszka okrągłej czapki, dotknął ręką wąsa.

– Różnie bywa – chrząknął. – Czasami szybko, czasami dłużej. Jak to mówią: złośliwość rzeczy martwych. Nawet w niemieckim mieście! A o której odjeżdża pański pociąg?

– Za niecałą godzinę.

– To radzę panu dostać się na drugą stronę sąsiednim mostem i spróbować złapać fiakra. Policjant wskazał ruchem ręki kierunek, z którego przypłynął żaglowiec będący pośrednią przyczyną kłopotów z przeprawą, a potem zasalutował.

Młodzieniec podziękował, odwrócił się. Wtedy ujrzał wejście hotelu „De Prusse”. Akurat wychodziła z niego jakaś elegancka para. Tak, to tutaj chciał się zatrzymać wczoraj, zaraz po przyjeździe do miasta. Trzypiętrowy budynek miał w sobie coś, co od razu mu się spodobało. Niestety, przybysz miał pecha, bo nie było ani jednego wolnego pokoju.

Wspomnienie pociągnęło za sobą kolejne. Jak w kalejdoskopie przeleciały przed jego oczami wszystkie sceny, w których wziął udział. I przypomniał sobie wszystkie słowa, które wypowiedział, także w gniewie, a także te, które usłyszał. Usłyszał z ust, które pokochał. Jak się właśnie okazało, na swoje nieszczęście.

Gdy kilkanaście minut temu wsiadł do tramwaju pod zamkiem, miał nadzieję, że przynajmniej na chwilę zdoła zapomnieć o ściskającym serce niczym imadło problemie. O ostatniej rozmowie z tą, do której wybrał się w tak daleką podróż. I tak się stało: najnowszy cud techniki – pojazd, którego po szynach nie ciągnął koń, a kół nie wprawiały w ruch tłoki połączone z parowym kotłem – zajmował wszystkie zmysły młodego mężczyzny. Choć tylko wtedy, gdy był w ruchu.

Że też ten przeklęty zwodzony most musiał się zepsuć akurat teraz! – pomyślał młodzieniec ze złością, zaciskając dłonie w pięści.

Minął hotel „De Prusse” i nadbrzeżną uliczką zrobił kilkadziesiąt kroków. Będące coraz niżej słońce pracowicie wydłużało cień idącego, rzeka mlaskała o wysoki, kamienny brzeg, a krążące nad wodą mewy wydawały z siebie wrzask, jakby chciały go przed czymś ostrzec.

W pewnej chwili uwagę wędrowca przyciągnął wykuty z metalu i pomalowany czarną farbą szyld. Przedstawiał gruby kufel z koroną piwnej piany. Mężczyzna znów sprawdził godzinę.

– Jedno nie zaszkodzi – przekonał sam siebie na głos, przeciągnął krawędzią dłoni po spieczonych wargach i skierował kroki w stronę drzwi szynku.

Gdy ponownie znalazł się na ulicy, było już ciemno. Męczące głosy w jego głowie wyparł szum spowodowany przez wypity alkohol, a wnętrzności wypełniało przyjemne ciepło. Jego pociąg dawno już odjechał, ale on nie dbał o to. Nie pierwszy, nie ostatni. On zaś stracił w tym mieście już tyle czasu, że jeden dzień więcej nie robił wielkiej różnicy.

Z zamiarem ponownego odwiedzenia podrzędnego hoteliku niedaleko poczty ruszył lekkim skosem w stronę, gdzie, jak sądził, rozpozna jakiś punkt, który pomoże mu odzyskać orientację. Kilkanaście sekund później od ściany kamienicy sąsiadującej z szynkiem oderwał się pojedynczy cień i podążył tropem młodego mężczyzny. Po chwili dołączył do niego drugi cień, który wychynął z najbliższej przecznicy.

– Już nie wypuścimy ptaszka z rąk – rzekł niegłośno drugi do pierwszego.

– Arminowi będzie trzeba się wywdzięczyć. Dobrze, że go sobie zapamiętał.

– Z Arminem zawsze zdążymy. Teraz nie możemy zgubić tego gagatka.

Nie było to wcale trudne. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu, który tkwił teraz na jego głowie przekrzywiony, nigdzie się już nie spieszył. A i wlać w siebie musiał niejeden kufelek, który sobie obiecał, a dużo więcej. Przybysz zatrzymał się na skrzyżowaniu uliczek, przeciągnął dłonią po twarzy. Skądś dobiegł przeciągły kobiecy śmiech. Trudno było nie poznać, do kogo należał. W tym portowym mieście wręcz roiło się od mewek. Nie tylko tych latających.

A może by tak? – pomyślał, ciało dwudziestolatka dopominało się bowiem o swoje; szybko jednak odpędził od siebie tę myśl.

Wciągnął przez nos przesycone morską solą, chłodne już, choć sierpniowe powietrze. Otarł nadgarstkiem łzę, która pojawiła się w kąciku oka, i już miał iść dalej, gdy usłyszał odgłos kroków.

– Masz pan może ognia? – dobiegło z ciemności.

– Nie palę – odpowiedział odruchowo, zgodnie z prawdą.

– A cudzych żon też nie ruchasz?

Miał wrażenie, że się przesłyszał.

– Nie rozumiem – bąknął.

– Rozumiesz, rozumiesz. A jak nie, to my się o to postaramy, abyś zrozumiał.

Ujrzał ich w kręgu światła. Dwóch. Jeden w podartym kaszkiecie, drugi w meloniku na czubku głowy. W przypadku każdego sporo pracy miałby golibroda, a także dentysta. Nie daj Boże spotkać takie zakazane mordy gdzieś w ciemnej uliczce. Problem w tym, że był właśnie w ciemnej uliczce.

Wytrzeźwiał w jednej chwili.

– Nie mam pojęcia, o czym panowie mówią – powiedział, starając się zapanować nad drżeniem głosu.

– A ja myślę, że wiesz bardzo dobrze – wycedził przez rzadkie zęby ten w kaszkiecie. – A my się postaramy, kpie zajebany, żeby ta wiedza została z tobą na dłużej.

Młodzieniec poczuł, jak krew napływa mu do głowy. Jednocześnie po plecach, z góry na dół i od razu powrotnym kursem, przebiegł mu lodowaty dreszcz. Gniew i strach. I jeden, i drugi nie odstępowały go nawet na krok podczas pobytu w tym nieprzyjaznym mieście. Który z nich okaże się teraz silniejszy?

– Sam wymyśliłeś czy ci kto napisał na mankiecie? – wyrzucił z siebie słowa, za które z pewnością odpowiadał ten pierwszy, gniew. A potem sam się ich przestraszył. Było już jednak za późno, stało się…

Nie trzeba było długo czekać na reakcję napastników. Pierwszy cios, szybki i wymierzony precyzyjnie przez osobnika w meloniku, pozbawił młodzieńca oddechu na kilka chwil. Zgiął się wpół, ale jego stopy nie straciły kontaktu z podłożem. Niestety, po chwili zadbano także i o to. Zakapior w kaszkiecie w mgnieniu oka minął przeciwnika i długim drągiem, który pojawił się w jego rękach nie wiadomo kiedy, wymierzył mu cios w zgięcie pod kolanami.

Bity krzyknął, padł na kolana. Kolejne uderzenie, tym razem w plecy, jeszcze bardziej zbliżyło jego twarz do brukowych kamieni.

– Odechce ci się raz na zawsze dymać cudze żony, skurwysynu – usłyszał nad sobą głos napastnika, tego w kaszkiecie albo tego w za małym meloniku; trudno było orzec, bo znajomość zbyt krótka, a i raczej bez wielkich perspektyw.

Czekał już tylko na kolejny cios. Może ostatni, nie lagą, a nożem, który rozpłata mu aorty i bezpowrotnie przetnie nić żywota. Marnego, bo bez miłości. Choć jeszcze rano, ba! jeszcze kilka godzin temu była na nią nadzieja. Uniósł wzrok, a wtedy zamiast dwóch cieni, ujrzał trzy. Ten nowy przerastał jednak pozostałe niemal o głowę.

Amber-Gold

Подняться наверх