Читать книгу Amber-Gold - Krzysztof Beśka - Страница 3

Оглавление

Artyleria biła czwarty dzień. I noc. Tak naprawdę nie miało to już znaczenia zarówno dla celowniczych z czerwoną gwiazdą na hełmie czy czapce-uszance, z których co drugi, to pewne, miał skośne oczy, jak i tych, w których celowali. Kogo pociski miały razić, raziły. Kogo miały przestraszyć, przestraszyły. A dosięgną pewnie jutro. Naiwnym był, kto myślał, że alianckie naloty sprzed kilku miesięcy to najgorsze, co może się zdarzyć…

Do jednego tylko trudno się było przyzwyczaić. Do tych ich wyrzutni rakiet, które ktoś nazwał „organami Stalina”. Pan Hesse zżymał się za każdym razem, gdy ktoś w towarzystwie użył tego trochę strasznego, a trochę zabawnego, mimo wszystko, określenia.

– Niepodobna porównywać czegoś takiego do organów! – mówił, starając się zapanować nad drżeniem rąk. – To się nie godzi. Przecież organy to najszlachetniejszy i najwspanialszy instrument, jaki wymyślił człowiek. Wiem, co mówię, proszę państwa…

Tu zwykle następowała opowieść o największych na świecie, posiadających sto dwadzieścia dwa głosy organach Sauera, które Hesse widział i słyszał przed wojną. Było to w Hali Stulecia w Breslau. Nie wahał się ich nazwać kolejnym cudem świata, a potem załamywać rąk, bo w obliczu tego, co się działo, los instrumentu był niepewny.

– Zniszczą, rozgrabią – biadolił pan Hesse.

Tego wieczora, kiedy siedzieli wszyscy w jego mieszkaniu, zmienił jednak kolejność czynności, które mieli wykonać, a może już wykonali żołdacy wrażej armii, o których mówiono, że tylko co drugi nosi skórzane buty.

– Rozgrabią, zniszczą… – wyrzucił z siebie na bezdechu.

– Jak wszystko – skwitował pan Hoffmann, zegarmistrz.

Jemu ruchy wojsk i oblężenie miasta nie przeszkadzały w tym, co robił od zawsze. Nie, nie zgodnie z wykształceniem, czyli w naprawianiu zegarków. On konstruował… perpetuum mobile. Nawet tu, będąc w miłym towarzystwie, potrafił milknąć na minutę, dwie, czasem dłużej, kiedy to przemyśliwał o swym wynalazku.

– Takie jest prawo wojny, od wieków, drogi Josefie – dodał jeszcze.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Zadzwoniła przejmująco jedna z filiżanek, w których podano herbatę.

– O, kolejny płynie. Kuter.

Trzeci z uczestników spotkania, pan Neumayer, nauczyciel matematyki w najlepszym w mieście gimnazjum, lubił stać przy samym oknie i raz na jakiś czas informować pozostałych o ruchach na rzece, którą można się było wydostać z miasta. Jeszcze. Coraz głośniej mówiono bowiem o stadach sowieckich okrętów podwodnych, które grasują po morzu i niczym wygłodniałe wilki rzucają się na każdą jednostkę wypływającą z cieśniny. Ile było w tym prawdy, wiedzieli tylko ci, którzy wsiadali na pokład jednostek, zmuszeni do porzucenia całego dotychczasowego życia: domów, ogrodów, warsztatów pracy…

Panowie Hesse, Hoffmann i Neumayer nie byli wyjątkami. Wszyscy trzej byli już niemal do końca spakowani. Władze uspokajały, że pierścienie umocnień wokół miasta, na które składały się stare, jeszcze dziewiętnastowieczne fortyfikacje, ale także rowy przeciwczołgowe oraz pola minowe, zdołają powstrzymać wroga. I Iwan do miasta-twierdzy nie wejdzie. Ale ludzie wiedzieli swoje. Mało kto dał się już brać na lep partyjnej propagandy, zapewnień o cudownej broni czy nadejściu posiłków. Kto mógł, organizował sobie ewakuację. Nie było to jednak łatwe z wielu powodów. Z tym, że miasto pełne było uchodźców – i to z kilku rejencji – na czele.

– Jak myślicie, już uciekł? – zapytał lekkim tonem Neumayer.

– Kto niby? – chciał wiedzieć Hesse.

– Jak to kto? Nasz kochany gauleiter Koch – prychnął z pogardą nauczyciel.

Zaśmiali się zgodnie. W tym towarzystwie mogli sobie na to pozwolić. Znali się nie od wczoraj i ufali sobie wzajemnie. Każdy z nich już dawno przekroczył sześćdziesiąty rok życia.

Zegar w przedpokoju uderzył siedem razy. Spojrzeli po sobie.

– Powinien już być – mruknął Hoffmann.

– Koch? – zapytał półprzytomnie Neumayer.

Pozostali dwaj się zaśmiali, nauczyciel matematyki zaś machnął ręką w reakcji na passus.

– Może coś się stało – niepokoił się gospodarz mieszkania, zamykając drzwiczki pieca, do którego przed chwilą dołożył drew. – W jego wieku…

– Jeszcze nas wszystkich przeżyje! – zaśmiał się Hoffmann, jednak reszta nie podzielała jego optymizmu.

Nie chodziło tylko o to, że czwartego brakowało im do brydża, a po to się przecież tu spotkali. Kto wie, czy nie po raz ostatni. Problem w tym, że człowiek, o którym mówili, mieszkał sam, co w obecnej sytuacji, gdy do miasta ściągnęły nie tylko matki z dziećmi, mogło rodzić różne obawy.

– Pójdę po niego – oświadczył Josef Hesse, po czym dopił herbatę z filiżanki.

W przedpokoju spotkali się jednak wszyscy.

– Nie musicie – próbował oponować, ale już sięgali po płaszcze, okręcali szyje szalikami, wymieniali się futrzanymi czapkami, które myliły im się w półmroku; w dłoniach jednego z nich szczęknął zamek parabelki, nieodłącznej towarzyszki wieczornych wyjść.

– Będzie mi brakowało tego miejsca. – Neumayer wciągnął przez nos mroźne, styczniowe powietrze, kiedy już znaleźli się przed kamienicą.

Rzeką płynął kolejny kuter. Od strony morza doszło ich uszu krótkie jęknięcie okrętowej syreny. Wrodzy artylerzyści chyba zrobili sobie przerwę.

– Chodźmy, panowie – ponaglił zegarmistrz. – Może on naprawdę potrzebuje pomocy.

Sześć stóp zachrobotało na świeżym śniegu. Na szczęście nie mieli daleko; ich przyjaciel mieszkał dwie przecznice dalej. Im bliżej byli, tym szybciej przebierali nogami.

– Pali się światło! – zawołał Neumayer, wskazując budynek, do którego zmierzali. – Widzicie, jest w mieszkaniu…

– To jeszcze nic nie znaczy – rzekł ponuro inicjator wyprawy i jeszcze bardziej przyspieszył kroku.

Na drugie piętro wbiegli. A do drzwi niemal załomotali. Tak to przynajmniej odebrał gospodarz mieszkania, minę miał bowiem dość srogą. Rozpoznawszy jednak na progu towarzyszy od brydża, tylko wzruszył ramionami, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem w głąb mieszkania.

Jak na swój wiek poruszał się dość żwawo i trzymał prosto. Natura oszczędziła mu włosy, bieląc je jedynie. Twarz tego człowieka była starannie ogolona. Tylko w oczach można było dostrzec jakiś niepokój. Czy był to ten sam niepokój, który trawił wszystkich mieszkańców miasta i przyjezdnych?

– Martwiliśmy się o ciebie – powiedział Josef Hesse, drobiąc w ślad za mężczyzną.

– Niepotrzebnie – odparł tamten.

– Umawialiśmy się na brydża. Nie przyszedłeś…

Po chwili wszyscy trzej goście znaleźli się w największej izbie mieszkania. To, co ujrzeli, wprawiło ich w osłupienie. Na ścianie wisiał plan miasta, w który powbijano szpilki z kolorowymi chorągiewkami z papieru. Wszędzie: na stole, krzesłach, tapczanie, a także podłodze leżały fotografie. Przedstawiały różnych ludzi i miejsca, w większości znajome, bo wykonane w tym mieście. Tylko musiało to być bardzo dawno.

– Żydzi na ulicach, niebywałe! – Neumayer wziął do rąk jedną z fotografii i z uwagą się jej przyglądał; w istocie, uwieczniono na niej kilku ortodoksyjnych Żydów w chałatach, wielkich czapach, z długimi brodami i pejsami.

– Już się odzwyczailiśmy od ich widoku, prawda? – westchnął gospodarz. – A kiedyś to miasto nie różniło się niczym od innych. Gdańsk, Hamburg, Lubeka mogły mu tylko pozazdrościć obrotów, ech!

Przez chwilę panowała cisza.

– Co to jest? – Hesse wykonał okrągły ruch ręką. – Wytłumaczysz nam?

– Sam się zastanawiam, co to może być. Najprościej powiedzieć, że archiwum. Ładniej jednak zabrzmi, gdy powiem, że to całe moje życie. Miło jest jeszcze raz na nie spojrzeć. U kresu.

– Co ty mówisz? Jeszcze nas wszystkich przeżyjesz! – żachnął się Neumayer.

– Przecież obiecano, że miasta nie oddamy – Hesse był trochę bardziej konkretny, choć nie tak bardzo jak trzeci z przybyszy, czyli Hoffmann:

– No i cudowna broń…

Starzec przerwał jednym ruchem ręki, po czym ujął róg niewielkiej ząbkowanej fotografii w kolorze sepii. Przedstawiała dwóch uśmiechniętych mężczyzn w eleganckich garniturach i kapeluszach. Stali na tle starego elektrycznego tramwaju.

– Czy to ty? – chciał wiedzieć zegarmistrz.

– Tak. To jestem ja – westchnął mężczyzna, a przez jego twarz znów przemknął uśmiech. – Choć gdyby nie to zdjęcie, pewnie trudno by mi było uwierzyć we wszystko, co się wówczas wydarzyło…

Amber-Gold

Подняться наверх