Читать книгу Amber-Gold - Krzysztof Beśka - Страница 6
2
ОглавлениеDochodziła czwarta po południu; słońce wisiało dość jeszcze wysoko nad skarpą i budynkami uniwersytetu, gdy przed torem kolarskim Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów na Dynasach zatrzymał się czarny, lśniący landolet. Pojazd najpewniej zjechał z góry, bo zaprzężona do niego szkapa rżała z zadowoleniem, stukając kopytami o brukowe kamienie, mokre jeszcze po niedawnym deszczu.
Na dźwięk ów młody mężczyzna w podartej czapce w czarno-czerwoną kratę oderwał wzrok od grupy cyklistów, swoich rówieśników, którzy właśnie kończyli kolejne okrążenie. Zrobił to z niechęcią. Odkąd bowiem zaczął się wyścig, z zapartym tchem śledził ich zmagania. Miał nawet faworyta, a ten plasował się w tej chwili na drugim miejscu.
Nic, interesy to interesy… – pomyślał, po czym niespiesznym, rozkołysanym krokiem, z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie przykrótkich portek, podążył w kierunku powozu.
– Czego tu?! – fuknął na niego mężczyzna siedzący na koźle, mocniej zaciskając palce na rękojeści bacika.
– Spokojnie, ojciec – odpowiedział osobnik w kraciastej czapce, wypinając z dumą pierś: – Jestem umówiony. Słomka moje nazwisko – przedstawił się, ale zaraz poprawił: – Pan Słomka.
W tej samej chwili otworzyły się drzwiczki.
– Zapraszam – dobiegło ze środka.
To ostatecznie wyjaśniło sprawę. Ulicznik szparko wskoczył na podest i zniknął pod budą. Trzasnęły zamykane drzwiczki i landolet potoczył się w stronę Wisły.
– Lubisz pan welocypedy? – Głos człowieka, który zaprosił gościa do środka, brzmiał nieco z obca; osobnik nazwiskiem Słomka nie był jednak w stanie powiedzieć, co było w nim dziwnego. Ot, jakiś nie nasz, nie taki, jaki słyszało się na co dzień na ulicach Warszawy. Nawet gdy były to obelgi.
– Tak. I chciałbym sobie kiedyś taki sprawić – przyznał Słomka.
– Kto wie, kto wie… Dokąd jedziemy?
Słomka podał adres. Potem, na prośbę głównego pasażera, powtórzył na tyle głośno, ażeby go usłyszał gburowaty woźnica.
– Za kapliczką będzie druga w lewo – dodał jeszcze.
Wszystkie trzy okienka, mimo jasnego dnia, były szczelnie zasłonięte. Osobnik, który zaprosił Słomkę do środka, a wcześniej, w istocie, umówił się z nim o czwartej po południu na Dynasach, nie był więc widoczny w pełnej krasie. Podobnie gdy widzieli się po raz pierwszy, a było to już po zapadnięciu zmroku, przy szopach piaskarzy w okolicach Mostu Kierbedzia. Teraz w półmroku łyskała jedynie biel gorsu koszuli nieznajomego. I, od czasu do czasu, zabłąkany promień słońca odbijał się od przepięknego złotego pierścienia z wielkim bursztynem, który ten nosił.
Słomce to jednak nie przeszkadzało. Ani trochę. Nieraz już przecie pracował dla ludzi, który chcieli zachować anonimowość. Większość z nich to byli wielcy panowie: warszawscy kupcy, urzędnicy, a nawet jeden baron! Ważna była wysokość ceny, jaką płacili za usługę. A pan Słomka tani nie był, o nie! Dlatego, że był skuteczny. Gdyby zapytać o najskuteczniejszego złodzieja na Powiślu, Solcu, a nawet Czerniakowie, oczywiście zapytać niezbyt głośno i odpowiednich ludzi, a słowa wzbogacić brzękiem półrublowych monet, wszyscy bez wahania wskazaliby na Franciszka Słomkę.
Spotkanie na Dynasach miało być drugim i ostatnim spotkaniem obu mężczyzn. Robota została bowiem wykonana, o czym złodziej rychło i nie bez dumy poinformował.
– To świetnie – ucieszył się tajemniczy zleceniodawca. – Coś czuję, że już jutro pojeździsz pan własnym welocypedem.
– Mam nawet jeden upatrzony. W składzie na Marszałkowskiej.
– I pewnie będzie to pierwsza rzecz, której nie ukradniesz, co?
Franek bez słowa przełknął zniewagę. Zbliżali się już do miejsca, gdzie miał przekazać towar, a także odebrać lwią część zapłaty. Nie musieli odsłaniać okienek, by się zorientować, że to nie Krakowskie Przedmieście ani Nowy Świat czy wspomniana przed chwilą Marszałkowska. Dryndą zaczęło kołysać na wszystkie strony, a koła stukały tak głośno, że wydawało się, iż zaraz rozsypią się w drzazgi. Przekleństwa wozaka potwierdziły, że wjechali tam, dokąd rzadko który ośmielał się skierować chabety.
Wreszcie kołysanie ustało. Landolet stał w miejscu.
– Pan pierwszy. – Zleceniodawca otworzył drzwiczki.
Słomka wyskoczył z powozu. Poczuł ulgę. Jednym spojrzeniem ogarnął okolicę. Woźnica sprawił się doskonale, bowiem znajdowali się dokładnie tam, gdzie mieli się znaleźć: wąska, błotnista uliczka zabudowana była z obu stron na pół zapadłymi chatkami, a u jej wylotu szarzała rzeka. Gdzieś szczekał pies, trzasnęło zamykane okno.
– Proszę prowadzić, panie Słomka.
Złodziej odwrócił się. Po raz pierwszy ujrzał twarz tamtego człowieka, choć nie całą. Mężczyzna nosił bowiem modny kapelusz z bardzo szerokim rondem, które przykrywało cieniem jego oczy, zaś okrągłe szkła okularów wykonane były z przydymionego szkła.
– Pan pozwoli za mną – mruknął Franek.
Weszli na brudne podwórko. Spod ich nóg czmychnęło kilka kur. Po chwili najsłynniejszy ze złodziei dolnych rejonów Warszawy sięgnął do kieszeni przykrótkich portek, skąd wydobył klucz. Otworzył nim rdzewiejącą kłódkę. Drewniane, spaczone drzwi komórki otworzyły się z głośnym, nieprzyjemnym chrupnięciem. Z pomieszczenia buchnął smród stęchlizny.
– To tutaj, proszę pana – głos Franciszka Słomki brzmiał jakoś inaczej niż przed paroma minutami.
A przecie po łup, który teraz miał zamiar przekazać rzetelnie zleceniodawcy kradzieży, szedł jak po swoje. Wystarczyło kilka godzin obserwacji i wiedział wszystko. Niejaki Kazimierz Prószyński, lat dwadzieścia, mieszkał w Śródmieściu i uczył się na inżyniera na zachodzie Europy. Stróż, którego Słomka wziął na spytki, nie potrafił jednak powiedzieć, gdzie konkretnie.
Za to był pewien, że ów pan Prószyński ledwo przedwczoraj wrócił do domu. Obładowany walizami, że dwa razy trzeba było obracać. I to właśnie jedna z tych waliz interesowała człowieka, który opowiedział Frankowi swoją historię niedaleko Mostu Kierbedzia. Wiele w niej było o rażącej niesprawiedliwości losu i opieszałości sądów, co oczywiście Słomka miał głęboko gdzieś. Słuchać zaczął dopiero wtedy, gdy tamten podał cenę. I opis jednej z walizek, a właściwie kuferka.
Ech, Franciszek Słomka nie pamiętał równie łatwej roboty. Odbyła się zeszłej nocy i zajęła mu dosłownie kilka chwil. Teraz przyszedł czas na rozliczenie kasy.
– Proszę sprawdzić, czy wszystko w porządku. – Wskazał ruchem głowy na łup, leżący spokojnie na kopce siana. – Był otwarty, ale ja niczego nie ruszał.
– Na pewno?
– Jak Boga najmilszego!
Osobnik w okularach zbliżył się do kuferka i uniósł wieko. Na chwilę też uniósł okulary, przesunąwszy kapelusz ku tyłowi głowy. Złodziej przełknął ślinę. Nie musiał zaglądać do środka, bo zrobił to już dawno. Był tylko ciekaw reakcji, jaką znajdująca się w środku dziwna, poskręcana śrubami maszyneria z drewna i szkła wywoła na tym człowieku. Bo jego, Słomkę, tylko rozśmieszyła. Żadnego złota, klejnotów, nie mówiąc już o pieniądzach. Wielu znał dziwaków, sodomitów, a nawet jednego barona. Ale ten to bił wszystkich na głowę zdecydowanie.
– Tak, wszystko się zgadza – rzekł z wąskim uśmiechem zleceniodawca kradzieży, po czym zamknął powoli i ostrożnie wieko tajemniczego kuferka.
No to tera wyciągaj pugilares, pohańcu – pomyślał Franek.
W tym samym momencie mężczyzna spełnił jego wyrażone w myśli żądanie: sięgnął w zanadrze. W dłoni nie trzymał jednak pieniędzy.
– Panie, co pan… – jęknął złodziej.
Huk wystrzału było wyraźnie słuchać na wielu barkach i łodziach płynących po Wiśle, na Moście Kierbedzia, a nawet na praskim brzegu. Ale kto by się przejmował tym, co dzieje się na Powiślu…