Читать книгу Amber-Gold - Krzysztof Beśka - Страница 9
1
ОглавлениеStał zupełnie nagi przed lustrem i przyglądał się swemu odbiciu. W ostatnim czasie robił to dość często. Pomagało, choć na krótko. Chwilę wcześniej wyszedł z wanny, gdzie szorował skórę do czerwoności. Poczucia obrzydzenia, w odróżnieniu od krwi, która schodziła opornie, ale schodziła, nie można było, ot, tak po prostu zmyć.
Czuł się źle. Prawda i tylko prawda była w słowach, które Stanisław Berg, jeszcze nie tak dawno jeden z najlepszych prywatnych detektywów w mieście Łodzi, wypowiedział godzinę wcześniej nad grobem przyjaciela i mentora, Riepina, Rosjanina który został zamordowany przed dwoma laty przez funkcjonariusza Ochrany, Sokrata Karpowa. Stało się to podczas próby przekazania pieniędzy na okup na nowym żydowskim kirkucie na Bałutach.
Riepin oddał życie, służąc łódzkim bogaczom. Dziś jego uczeń i przyjaciel, Stanisław Berg, był im… chłopcem na posyłki. Szanowny pan Fromm, właściciel kilku fabryk, uparł się bowiem, że tylko Berg może przekazać pieniądze. Była to łapówka, a pytania o słuszność tego kroku, które korpulentny pan zadał wtedy przy stole – jedynie oznaką chwilowej słabości.
Mimo kiepskiej passy, Stanisław Berg nie zamierzał rezygnować z wygodnego lokum w kamienicy scheiblerowskiej na rogu ulic Piotrkowskiej i Południowej. Były to trzy duże, wygodne pokoje na ostatnim piętrze.
Ci, którzy tu bywali, nie potrafili ocenić, który z nich to sypialnia, a który służy li tylko do wypoczynku albo przyjmowania gości. W każdej z izb gospodarz mógł bowiem siedzieć w fotelu i palić ulubione cygaro, wszędzie znajdowały się zarówno wygodne łóżka, jak i inkrustowane biurka i krzesła. Trudno było jednak o obrazek, na którym detektyw rozmawia z klientem, siedząc za którymś z tych biurek, robiąc notatki czy nawet tylko słuchając. Wciąż bowiem uważał, że lepszym miejscem są lokale w mieście, gdzie zawsze udawało się znaleźć cichy kącik do rozmowy.
Berg dotknął miejsca po lewej stronie. U normalnego człowieka znajdowały się w tym miejscu żebra, nie licząc może pana Fromma i jemu podobnych. Stach od dwóch lat był posiadaczem wątpliwej ozdoby w postaci ukośnej blizny. Była to pamiątka po uderzeniu nożem, którym, jak powiedział ten, co nóż trzymał, pozdrawiał detektywa Akim Sokołow, herszt szajki wsadzonej do więzienia dzięki pomocy Berga. Do zdarzenia doszło na ulicy, przed kamienicą scheiblerowską, tuż po tym, jak udało się rozwikłać jedną z ważniejszych spraw. Na szczęście zemsta zza krat się nie udała. Zamachowiec skrewił sprawę i nie trafił w serce. Choć niewiele brakowało. Cal, może trochę więcej.
Już miał się udać do pokoju, aby się ubrać, gdy usłyszał dźwięk wiszącego w przedpokoju telefonu. Gdy odebrał połączenie kilka minut temu, nikt się nie odezwał. Jak będzie tym razem?
– Słucham? – rzucił do tuby.
Pierwsze, co usłyszał, to były szumy i trzaski. Była to normalna uwertura każdej rozmowy. Wysłuchiwali jej nawet Izrael Poznański i Henryk Grohman. Po chwili rozległ się męski głos.
– Stach?
– Kto mówi?
– Łukasz. Nie poznajesz mnie? Zawodziński…
Bywało, że matka nie rozpoznawała rozmawiającego z nią dziecka, a mąż nie wierzył, że osoba, która znajduje się po drugiej stronie kabla, to naprawdę jego żona. System Bella był wspaniałym wynalazkiem, wciąż jednak pozostawiał wiele do życzenia. Stach nigdy też nie rozmawiał z Łukaszem Zawodzińskim w ten sposób, stąd problem z rozpoznaniem jego głosu.
To jednak było nieważne; Berg czuł to dodatkowym zmysłem.
– Musisz do mnie przyjechać – powiedział człowiek po drugiej stronie, a właściwie wyjęczał.
– Co się stało? – zapytał Stach.
– Mam kłopoty.
Inaczej byś nie dzwonił – skomentował w duchu detektyw, na głos zaś zapytał raz jeszcze, jak najuprzejmiej:
– Co się stało?
– Nie mogę przez telefon… – Zawodziński oddychał coraz szybciej. – Błagam…
– Dzwonisz z domu?
– Tak. Andrzeja sześć…
– Pamiętam. Za kwadrans. – Detektyw odwiesił słuchawkę i zagiął tubkę.
Połowę zadeklarowanego czasu zajęło mu wyszykowanie się do wyjścia i samo opuszczenie domu. W ósmej minucie stanął przed kamienicą. Tym razem nie rozglądał się za fiakrem, bowiem wiedział, że na miejsce zdąży umiarkowanym marszem. Ruszył zatem na południe zatłoczonym trotuarem Piotrkowskiej.
Pozostały mu czas miał zamiar również poświęcić na zebranie myśli. Człowiek, do którego szedł, by wybawić go, tego był niemal pewien, z jakiegoś ambarasu, był przyjacielem i kolegą z pracy Jana Kazimierskiego, jednego z sekretarzy prezydenta miasta. Stach poznał Łukasza niedawno, na mocno zakrapianym przyjęciu, i bardzo polubił. Na tyle, że na kilka kolejnych wychodzili już we trzech.
Zawodziński lubił bawić się na całego. Za kołnierz nie wylewał, cicho jak trusia nie siedział. Upodobał sobie zwłaszcza środowisko bohemy: cierpiał z cierpiącymi poetami, pijąc z nimi absynt, całował po szyjach piękne aktorki. Chwalił się, że za każdym razem, gdy wyjeżdża służbowo do Krakowa, spotyka się z samym Wyspiańskim i do później nocy dyskutują nad jego obrazami i sztukami. Ile było w tym prawdy? Bergowi nie chciało się tego sprawdzać.
Ale oto był już na ulicy Andrzeja i zbliżał się do kamienicy z numerem sześć. Kilkoma skokami dostał się na pierwsze piętro, gdzie mieszkał birbant. Stukając laską w drzwi, Stach zdążył jeszcze pomyśleć, że telefon Łukasza, jego zbolały głos i prośba o pomoc było tylko komedią odegraną po to, ażeby wyciągnąć go z domu na picie. Tu albo gdzieś w mieście. Prawdę mówiąc, nie miałby nic przeciwko. Nadziei tej trzymał się Stach nawet wtedy, gdy ujrzał gospodarza.
– Bogu dzięki, że jesteś – przywitał go Zawodziński. – Wchodź.
– Dzieje się coś złego? – dopytywał Berg.
– Zaraz ci powiem.
Idąc przez pokoje, Stach zastanawiał się, z których drzwi runie na niego hałastra półnagich dziewcząt i pijanych mężczyzn. Nic takiego się jednak nie działo. Łukasz, który drobił przodem, milczał. Z tego, co detektyw zdążył zauważyć, wyglądał normalnie, choć co raz chwytał się jednak futryn drzwi czy krawędzi mebli. No i sapał dość głośno.
W końcu zatrzymali się przed zamkniętymi drzwiami, chyba sypialni. Gospodarz położył dłoń na klamce, ale jej nie naciskał, jakby się wahał, czy dobrze zrobił, przyprowadzając tu znajomego.
Czy to za tymi drzwiami za chwilę miał się rozlec zbiorowy krzyk „niespodzianka!” i strzelą korki od szampana? – Stach wciąż jakoś nie mógł się pozbyć tej dziwnej myśli.
Wtedy Zawodziński otworzył drzwi. Zrobił to z zamkniętymi oczami. Weszli do środka. W łóżku leżała młodziutka dziewczyna. Z daleka wyglądała, jakby spała…
– Nie wiem, jak to się mogło stać… – rzekł Łukasz.
Stach podszedł do leżącej, pochylił nad jej twarzą. Zbliżył ucho do ust. Usłyszał tylko swój oddech. Chwycił za przegub leżącej, by poczuć puls. Nie poczuł.
– Coś jej zrobił? – warknął, prostując się.
– Nic. My się tylko bawiliśmy i w pewnej chwili…
– Wiesz przynajmniej, jak miała na imię?!
– Nie.
Berg dostrzegł na nocnej szafce małą, szklaną buteleczkę. Podniósł ją do oczu. Napis na etykiecie nic mu nie mówił. Nie musiał. Z Zachodu wciąż docierały tu nowości, dzięki którym można było się, mówiąc delikatnie, przez jakiś czas trochę lepiej poczuć na tym świecie.
– To braliście? – zapytał dla porządku.
– Tak. Potem ona zemdlała.
– Kiedy to się stało?
Zawodziński stał bez ruchu ze wzrokiem wbitym w podłogę. Milczał. Przypominał uczniaka, który został złapany na jakimś niecnym czynie i jego wina jest bezdyskusyjna. Pozostanie tylko kwestia, jak srogą poniesie karę.
– Co? – Drogista półprzytomnie podniósł głowę.
– Łukasz, do kroćset! – huknął Stach, aż tamten podskoczył, choć obaj pewnie daliby bardzo wiele, żeby to była dziewczyna. – Kiedy to się stało?
– Jakieś trzy godziny temu – sapnął birbant; teraz cały się trząsł, nie wiadomo, czy bardziej od opiatu, który nadal na niego działał, czy ze strachu.
Berg mógł drążyć dalej. Pytań nasuwało się wiele. Z tym, czemu Łukasz nie wezwał lekarza, na czele. Nie był jednak Stach policjantem ani prokuratorem, ani sędzią, ani duchownym. Doskonale wiedział, w jakim charakterze go tu wezwano. I co ma teraz robić.
– Dzwoniłeś do kogoś jeszcze? – zapytał.
– Nie.
– Gdzie jest telefon?
Gospodarz, zanim usiadł na podłodze z głową ukrytą w dłoniach, kiwając się jak wańka-wstańka, wskazał mu kierunek. Stanisław Berg odnalazł aparat, z którego wcześniej dzwoniono do niego. Połączył się, chwilę rozmawiał.
– Będzie cię to trochę kosztowało, przyjacielu – rzekł do Zawodzińskiego, który wciąż trwał w tej samej pozycji.
Spomiędzy palców spojrzały na Stacha przerażone oczy.
– Ja… ja nie… nie mogę iść do więzienia – wybełkotał Łukasz.
– Nie pójdziesz. A teraz posłuchaj mnie uważnie…