Читать книгу Osama - Lavie Tidhar - Страница 10
Chmura pierzchających gekonów
ОглавлениеKiedy szedł przez szerokie, cieniste aleje centrum Wientianu, ponownie uderzyło go, jak wyraźny wpływ na pejzaż tego miasta wywarli Japończycy. Pośród niskich, tradycyjnych budynków na Lan Xang, na przykład, wyrastała na poły ukończona skorupa nowej siedziby banku Kobayashi – wysokie jajo ze szkła i chromu, widoczne nawet z bardzo daleka, ciało obce w statecznym, królewskim otoczeniu. Na ścianie sklepu, przed którym piętrzyły się stragany ze stertami ananasów, arbuzów i owoców liczi, ponad głową brązowoskórego właściciela (rodowitego Hmonga, jak ocenił Joe), siedzącego w cieniu i skręcającego sobie papierosa, wisiał spłowiały plakat ukazujący kłaniających się sobie z szacunkiem laotańskiego króla i cesarza Japonii. Nad monarchami widniały słowa: „Wspólna Strefa Azjatyckiego Dobrobytu”. Japonię było widać w samochodach i słychać w głośnej muzyce bijącej tu i ówdzie z głośników. Znać ją było w reklamach szkół językowych, obiecujących „Pierwszorzędny Japoński” oraz „Skuteczną Naukę Angielskiego Ku Lepszej Przyszłości Twojej i Twoich Dzieci”.
Joe przeszedł na drugą stronę alei Lan Xang i wkrótce ukazała mu się That Dam – czarna stupa – widniejąca na tle nieba niczym wspomnienie po dawno minionych wojnach. W przeszłości była pokryta złotem i mieniła się w promieniach słońca, ale drogocenną powłokę zdarli tajscy bądź birmańscy najeźdźcy – nikt nie miał pewności którzy – i nie została odtworzona. W szczelinach spękanych kamiennych stopni rosła trawa. Miejsce tchnęło spokojem, spodobało mu się od samego początku. Podszedł do zdewastowanego budynku na rogu. Przed wejściem znajdował się domek dla duchów. Na jego dziedzińcu stały maleńkie figurki, leżały ofiary z whisky i ryżu, płonęły kadzidła. Joe na chwilę przystanął, przyjrzał się, po czym wszedł do ciemnego, zakurzonego i chłodnego korytarza. Wspiął się po schodach, przy czym zauważył, że samotna żarówka na korytarzu znowu się przepaliła. W budynku panowała cisza. Na parterze działał barek, gdzie serwowano zupę, lecz mało kto ten lokal odwiedzał. Był tutaj również antykwariat z książkami, jednak ten nie został jeszcze dzisiaj otwarty. Alfred – właściciel – musiał najpierw otrząsnąć się z resztek zeszłej nocy i nakłonić siebie samego do pracy. Mało prawdopodobne, by zdołał tego dokonać przed południem.
Joe otworzył drzwi swojego biura i wszedł do środka. Jak co dzień rozejrzał się po wnętrzu. Okna – nieco brudne – ukazywały dachy i bezmiar nieba nad Mekongiem. Biurko było proste, drewniane, nielakierowane. Pod jedną z nóg mebla tkwiła wciśnięta dla równowagi wielokrotnie złożona kartka. Na blacie walały się stare dokumenty, leżał mdło pobłyskujący metalowy nóż do papieru, stały przycisk do papieru w kształcie słonia, lampa i wykonana z polerowanej skorupy kokosa popielniczka. W popielniczce wciąż spoczywał wczorajszy popiół i dwa niedopałki. Joe zapamiętał sobie, by zwrócić uwagę sprzątaczce, chociaż to akurat nigdy nie przynosiło pożądanych rezultatów. Na biurku brakowało telefonu. W górnej szufladzie kryła się nielegalna, tajlandzka podróbka rewolweru „Smith & Wesson” kaliber .38 oraz opróżniona do połowy – lub do połowy pełna, w zależności od nastroju – butelka czerwonego johnny’ego walkera.
W biurze znajdowały się też: pleciony bambusowy kosz na śmieci, podobnie jak popielniczka, nieopróżniony; stalowa szafka na akta, pusta, jeżeli nie liczyć pary schodzonych czarnych butów, o dwa numery za małych na Joego, stanowiących jedyne ruchomości pozostawione przez poprzedniego lokatora; samotny regał na książki; wiszący na ścianie obrazek przedstawiający płonące pole – szkarłatne kwiaty, dym wijący się na płótnie czarno-siwymi smugami, majacząca w oddali sylwetka człowieka z niewidoczną w pożarze twarzą – trzy krzesła, jedno za, dwa przed biurkiem; oraz stojąca w rogu doniczka z kwiatem, który wyzionął ducha już dawno temu.
Zupełnie jak w domu. Gdy Joe wszedł na dobre do środka i przymknął za sobą drzwi, spłoszył siedzącego na ścianie gekona. Gad wystrzelił ku górze, natychmiast pojawiły się następne. Widok skojarzył się Joemu z wybuchem. Gekony pierzchały od epicentrum – czyli od niego samego. Uśmiechnął się, podszedł do biurka i usiadł. Książkę rzucił na blat. Gekony były jedynymi istotami, z którymi dzielił ten pokój. Za każdym razem, kiedy tu przychodził, odnosił wrażenie, że jest ich więcej niż poprzednio, i bez przerwy je straszył, otwierając szufladę lub szurając krzesłem o podłogę. Zawsze uciekały. Pewnego dnia natknął się na samotnego gada przycupniętego przy koszu na śmieci. Zwierzak miał zranioną przednią lewą kończynę i pozostawał w bezruchu tak długo, że Joe nabrał przekonania, że zdechł. Zaczął się zastanawiać, co go spotkało – czy wdał się w bójkę z którymś z pobratymców? Nigdy się tego nie dowiedział. Kiedy spojrzał chwilę potem, gekon się poruszył. Po raz ostatni zobaczył go, gdy gad wychodził przez szparę pod drzwiami. Wreszcie zniknął nawet koniuszek ogona i stworzonko opuściło bezpieczne schronienie biura.
Joe pomyślał o papierosie, ale zrezygnował. Ustawił krzesło przodem do okna i wyjrzał na zewnątrz. Niebo zasnuwały chmury, czuć było woń nadciągającego deszczu.