Читать книгу Osama - Lavie Tidhar - Страница 9
Kałuże światła
ОглавлениеSpadające latem na Wientian promienie słońca sprawiają, że mury i ludzie nabierają przezroczystości. Na rogach ulic zbierają się kałuże światła i przejeżdżające przez nie skutery rozchlapują blask na witryny sklepów i w nurt płynących ku Mekongowi kanałów.
Słońce plami koszule ciemnymi śladami potu i zmusza psy do poszukiwania ochłody w cieniu zaparkowanych samochodów. Uliczni handlarze snują się leniwie za stertami bambusowych koszy, za górami owoców i bagietek z czerwoną od przypraw wieprzowiną. Całe miasto jakby zamiera i czeka z lśniącą skórą na nadejście deszczu, który przyniósłby chociaż nieznaczną ulgę.
Joe odłożył książkę na niski bambusowy stolik i westchnął. W stojącej przed nim małej porcelanowej filiżance stygła mocna kawa z gór Laosu, posłodzona dwiema łyżeczkami cukru – przesadnie, zdawał sobie sprawę, ale taka smakowała mu najbardziej. Obok stała popielniczka z dwoma niedopałkami. Na blacie spoczywała także miękka paczka papierosów i zapalniczka „Zippo”, prosta, bez zdobień. Siedział, jak co rano, w niewielkiej kafejce przy targu Talat Sao, w centrum Wientianu. Przyglądał się przechodzącym za oknem dziewczynom.
Książka była sfatygowana, wydrukowana na marnej jakości papierze i miała miękką, krzykliwie barwną okładkę. Ilustracja ukazywała sypiący się w gruzy wielopiętrowy budynek, zapyloną afrykańską ulicę i uciekających przed wybuchem ludzi. Tytuł głosił Misja: Afryka, a nieco mniejsze litery poniżej informowały, że jest to trzeci tom serii „Osama bin Laden – Mściciel”. Autor posługiwał się nazwiskiem Mike Longshott. Niemal na pewno był to pseudonim.
Joe sięgnął po papierosy i wysunął jednego z paczki. Trzeci dzisiaj. Zapalił i wyjrzał na ulicę. W powietrzu snuły się delikatne dźwięki jazzowej melodii. Przychodził tutaj co rano ze swego mieszkania przy Sokpaluang Road. Półgodzinny spacer wiódł go przez dworzec autobusowy i targ, gdzie handlowano warzywami i owocami. Mijał klekocące tuk-tuki, psy, rozgdakane kury i sporych rozmiarów tablicę informacyjną z hasłem „Utrzymuj Kraj w Czystości – Dobrzy Obywatele Zbierają Śmieci z Ulicy”. Przechodził przez przejście dla pieszych i wchodził na Talat Sao – Poranny Targ – by dotrzeć wreszcie do niewielkiej, klimatyzowanej kawiarni, która rolę jego biura spełniała o wiele częściej niż to oficjalne.
Siedział tam długo i nie był przez nikogo niepokojony. Wyglądając przez okno, obserwował witających się i rozstających, uśmiechniętych przyjaciół. Matka prowadziła za ręce dwójkę dzieci. Trzech mężczyzn dzieliło się papierosem, jakiś czas rozmawiali, gestykulując, w końcu odeszli. Na stopniach jednego z budynków pojawiła się dziewczyna. Wyglądała jakby na coś czekała. Pięć minut później z domu obok wyszedł chłopak. Uśmiech rozświetlił jej twarz i ruszyli, chociaż nie odezwali się do siebie słowem. Od strony parkingu nadeszła dźwigająca kosze wieśniaczka. Biznesmen w garniturze zszedł po schodach w towarzystwie swej świty. Wszyscy zniknęli w klimatyzowanym wnętrzu czarnego samochodu. Joe już dawno temu stwierdził, że o poczucie samotności jest niekiedy najłatwiej właśnie między ludźmi. Nie przeszkadzało mu to, lecz gdy tak siedział, odizolowany od ulicy przejrzystą szybą, przez moment czuł, że wypadł poza nurt czasu, że wszystko, co łączyło go z resztą ludzkości, zniknęło, zostało usunięte z niemal chirurgiczną precyzją i pozostało jedynie coś przypominającego fantomowy kikut, kończynę, która nadal boli, choć już jej nie ma. Zaciągnął się, wypuścił z ust kłąb dymu. Kilka płatków popiołu opadło na książkę. Joe starł je dłonią, okładkę naznaczyła szara smuga.
Wypił ostatni łyk kawy. Na dnie została już tylko pianka. Zmieniła się muzyka, jazz ustąpił smętnej melodii, którą Joe znał, aczkolwiek nie umiał sobie przypomnieć tytułu ani gdzie ją wcześniej słyszał. Zgasił papierosa. Ulicą przeszła mała dziewczynka z pluszowym misiem. Nastoletni uczeń w starannie wyprasowanych spodniach i koszuli niósł książki. Dwie dziewczyny spacerowały z lodami. Chłopak w białej koszuli uśmiechnął się na ich widok. Odpowiedziały tym samym i odeszli już całą trójką. Pozbawiona słów piosenka nie dawała Joemu spokoju, dręczyła go nieustępliwym wrażeniem nieokreślonej znajomości. Nie cierpiał tego stanu. Spojrzał ponad budynkami na niebo i zauważył przemianę.
Trwające przez mgnienie oka zaciemnienie, chwilowe przygaśnięcie światła. Leżący na chodniku przed kawiarnią kawałek papieru drgnął jakby wiedziony własną wolą i wzbił się ku górze niczym brudny biały motyl. Nadchodziła pora deszczowa.
Joe zapłacił i wyszedł na zewnątrz. Przesilenie dawało się też wyczuć w zapachu powietrza. Staruszka sprzedająca w sklepie naprzeciwko elementarze do nauki angielskiego również podniosła wzrok i dostrzegł na jej obliczu tę samą tęsknotę, którą odnalazł w sobie. Ruszył przez parking wysypany grzechoczącym mu pod stopami żwirem. Gwizdał zasłyszaną melodię. Dopiero tuż przed biurem uświadomił sobie, że jest to stara piosenka Dooleya Wilsona[1], utwór z zupełnie innej zadymionej kafejki, z innego miejsca i czasu.
1 Dooley Wilson (1886–1953) – amerykański aktor i piosenkarz, najbardziej znany z roli Sama pianisty w Casablance.