Читать книгу Osama - Lavie Tidhar - Страница 13

Nieziemska powierzchnia, przypominająca mapę Księżyca

Оглавление

Joe odłożył książkę na biurko, otwarte strony rozcapierzyły się na nielakierowanym drewnie blatu niczym ludzka dłoń. Pytań było wiele, lecz nie miał ochoty ich zadawać. Wysunął szufladę i wyjął z niej butelkę czerwonego johnny’ego walkera. Przyjrzał się jej i potrząsnął lekko, na tyle, by zobaczyć, jak przelewa się bursztynowy płyn. Tak, jedno z pytań brzmiało: czy chce się napić?

Medytował nad butelką jeszcze przez chwilę, po czym zdjął nakrętkę i pociągnął z gwinta. Whisky zapłonęła mu w żołądku. Zakręcił i schował alkohol z powrotem do biurka. Przez moment gapił się na książkę.

Wziął do ręki kartę kredytową, obejrzał ją z uwagą, po czym na powrót odłożył. Jak miał się nią posłużyć? Nie wyglądała zachęcająco. Ponownie sięgnął po powieść i otworzył na stopce. Wydawnictwo nazywało się „Medusa Press”. Działało pod paryskim adresem. Prawa autorskie również należały do tej oficyny. O Mike’u Longshotcie nie było nawet wzmianki. Zresztą, Joe i tak nie sądził, by autor naprawdę się tak nazywał. Przecież nikt nie mógł na serio nazywać się Mike Longshott. Joe wstał, podszedł do regału i powiódł spojrzeniem po grzbietach książek. Miał jeszcze dwie powieści z cyklu „Osama bin Laden – Mściciel”. Zabrał je i wrócił do biurka. Zerknął na stopki, były identyczne. „Medusa Press”, Paryż. Adres oficyny również nie był tradycyjny, podano jedynie numer skrytki pocztowej, bez ulicy. Joe zapalił kolejnego papierosa i zastanowił się nad znaczeniem tego braku konkretnych danych, przemyślał, co powinien zrobić, by zdobyć więcej informacji. Wtem na parterze rozległ się głośny huk i ktoś zaklął kwieciście po angielsku. Joe uśmiechnął się pod nosem. Najwyraźniej Alfred wynurzył się już na powierzchnię nowego dnia i rozpoczął proces otwierania antykwariatu.

Joe wstał, wsunął czarną kartę kredytową do kieszeni i zszedł na dół. Do księgarni można było wejść wprost z korytarza i właśnie z tych drzwi skorzystał. W środku snuł się zapach opium. Momentami pachniało słodko, czasami bardziej jak spalone liście. Kiedy ktoś zmuszał Alfreda do opisania zapachu, który tak żarliwie oblepiał jego wiotczejące ciało, księgarz cytował zwykle słowa Picassa – podobno się niegdyś spotkali – i nazywał tę woń najmniej głupim zapachem świata. Jakkolwiek pachniało opium i bez względu na słowa, jakimi można lub nie określić jego aromat, w antykwariacie dawało się ten narkotyk wyczuć zawsze. W ubraniach Alfreda, w jego czarnej, usianej srebrnymi nitkami brodzie, a także w samych książkach, które po otwarciu tchnęły opium spomiędzy swych kart.

– Ty wredna szantrapo! – rzucił Alfred. – O, cześć, Joe!

Joe uśmiechnął się i zamachał ręką z papierosem. Księgarz zwrócił się na powrót do May.

– Wynoś się stąd, May! Nie chcę cię tutaj więcej widzieć! Wynocha!

– Cześć, Joe – przywitała się May i Joe uśmiechnął się i pomachał raz jeszcze. Między dwoma wysokimi regałami stało wciśnięte krzesło. Usiadł na nim.

– Za dużo palisz, stary. Z nocy na noc potrzebujesz więcej. Niedługo przestaniesz robić cokolwiek innego – powiedział do przyjaciela.

May była niezwykle piękna. Miała długie czarne włosy, delikatne rysy i chociaż – z tego co wiedział Joe – nie przeszła operacji w dolnych rejonach ciała, obcisła czerwona bluzeczka z dumą podkreślała małe, jędrne piersi, wyhodowane dzięki regularnie przyjmowanym dawkom estrogenu. May była kathoey[2] i od dawna dziewczyną Alfreda.

– Bzdury wygadujesz – odparł księgarz. – Mój nałóg palenia opium jest absolutnie zdrowy. Cieszę się nim od lat. To przecudowna roślina.

– Głupiejesz od tego.

– Raczej nabieram sił! – zawołał Alfred. – Przecież to dzięki opium jestem wciąż sprawny jak buhaj! – Wykonał pięścią sprośny gest i oboje z May wybuchnęli śmiechem. – Gdybyś nie była w połowie mężczyzną, obdarzyłbym cię wieloma pięknymi dzieciakami – dodał antykwariusz, kiedy się uspokoili.

– Mężczyzną jestem rzeczywiście w połowie, ale za to kobietą w stu procentach – zauważyła.

Joe wiedział, że jeśli chodzi o palenie, May bez problemu dotrzymuje kroku przyjacielowi.

– To prawda. – Alfred westchnął i pokiwał głową.

– Kocham cię – powiedziała.

– Ja też cię kocham, skarbie. A teraz zmykaj i pozwól swojemu staruszkowi prowadzić interes.

May posłała mu buziaka, pomachała Joemu na pożegnanie i zniknęła w słonecznym blasku ulicy. Alfred westchnął raz jeszcze i spojrzał na gościa.

– Durna dziewucha – stwierdził. – A gdybym nie palił? Mógłbym cię nawet nie zauważyć.

Joe nie do końca wiedział jak powinien to skomentować, więc odczekał chwilę w milczeniu. W stosunkach z Alfredem uciekał się do tego chwytu dość często.

– Napijesz się kawy? – zaproponował księgarz.

– Pewnie.

Alfred wstał i podszedł do stołu przy drzwiach, na którym stała mała jednopalnikowa maszynka elektryczna. Nałożył łyżeczką kawę do wypełnionego już wodą garnuszka o długiej rączce i przekręcił gałkę. Żelazny pierścień zaczął się żarzyć.

Antykwariusz był mężczyzną wysokim, choć nieco już przygarbionym; miał na sobie dżinsy, kraciastą koszulę i pas z dużą stalową klamrą. Chodził boso. Poruszał się cicho, niemal zupełnie bezdźwięcznie; niekiedy utrzymywał, że w przeszłości służył w Legii Cudzoziemskiej i walczył po stronie Francuzów w wojnie wietnamskiej. Kiedy indziej znów tłumaczył, że piastował stanowisko doradcy króla Khmerów, czemu kres położyło nieporozumienie – jego natury nigdy nie określił – wskutek którego musiał opuścić kraj w niejakim pośpiechu. Alfred zawsze miał w zanadrzu mnóstwo opowieści; teraz jednak wypełniał życie cudzymi historiami, w niewielkim sklepie aż gęsto było od podniszczonych trudami niejednej bitwy książek, które – jak lubił powtarzać – zobaczyły więcej świata niż on sam, i także, podobnie jak on, postanowiły tutaj odsapnąć, przynajmniej przez jakiś czas. Alfred niechętnie sprzedawał swoje książki, co Joe uważał za korzystny zbieg okoliczności, jako że do antykwariatu prawie nikt nie zaglądał.

– Czy kiedy przyszedłeś, minąłeś może wychodzącą z budynku dziewczynę? – podjął Joe.

Alfred spojrzał na znajomego z iskrą w oku i zachichotał.

– To by dopiero było – stwierdził.

– Widziałeś ją?

Księgarz wzruszył ramionami.

– Nie, nikogo nie widziałem. A co, pracujesz nad jakąś sprawą? – Zaśmiał się. – To podejrzana? Trzeba było ją śledzić samemu. Zresztą, dobrze by ci zrobiło, gdybyś wreszcie zaczął latać za jakąś panienką, Joe.

Joe przemilczał i tę uwagę. Woda zaczęła wrzeć. Alfred posłodził i rozlał czarny, błotnisty napój do dwóch małych szklanych filiżanek.

– Salut! – rzucił i, głośno siorbiąc, napił się gorącej kawy.

– Kojarzysz te książki, które mi jakiś czas temu podarowałeś? – zagaił Joe. Alfred po prostu wcisnął mu je do rąk. – Te z cyklu o Osamie bin Ladenie?

Antykwariusz usiadł za biurkiem i postawił filiżankę bezpośrednio na blacie. Powstał w ten sposób okrągły ślad, który miał dołączyć do niezliczonych pobratymców i wspólnie z nimi zmienić deskę w nieziemską powierzchnię, przypominającą mapę Księżyca.

– Masz może papierosa? – zapytał Joego.

– Jasne.

– Dzięki.

Przyjął podsuniętego papierosa. Joe usiadł z powrotem między regałami.

– A dlaczego pytasz? – zaciekawił się Alfred.

– Wiesz, kto je napisał?

– Ogień też dostanę?

– Proszę. – Joe znów wstał, otworzył zippo i poczęstował płomieniem Alfreda, który zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił z ust zgrabne kółko. Joe wrócił na miejsce.

– Longshott – powiedział księgarz. – Mike Longshott. – Zachichotał. – Według mnie to pseudonim.

Joe był podobnego zdania, ale...

– Skąd to przekonanie?

– Chodź tu – poprosił Alfred. Wstał i okrążył biurko, idąc do półki oddalonej o dwa regały od Joego. – Zobaczmy, „Medusa Press”... Jedyne tytuły, jakie mi się sprzedają. I szczerze mówiąc, jedyne książki, z którymi potrafię się bez bólu rozstać. W pewnych kręgach są bardzo popularne. – Powiódł palcami wszerz półki, wyłuskując kolejne egzemplarze. – O, proszę. – Wcisnął je Joeemu i wrócił do biurka, pozostawiając w regale szpary przypominające białe klawisze fortepianu. Joe obejrzał książki. Kolorystyką i formatem nie różniły się od tych z cyklu o Mścicielu, które miał na górze. Pierwsza nosiła tytuł Byłam suką komendanta Heinricha. Joe rzucił okiem na okładkę. Ukazywała umundurowanego blondyna trzymającego w ręku krótki pejcz. Za jego plecami wznosiły się wieżyczki strażnicze i ogrodzenie z drutu kolczastego. U stóp żołnierza klęczała obdarzona wydatnym biustem dziewczyna w podartym stroju, odsłaniającym sporą część jej ciała. Przywarła do nogi mężczyzny i patrzyła na niego od dołu, z nieokreślonym wyrazem twarzy.

– Świństwa – powiedział Alfred. – Pornusy. Oczywiście, kompletnie pozbawione wartości. Cudowna rzecz.

Joe ostrożnie odłożył powieść i spojrzał na okładkę następnej. Wyznania nimfomanki na głodzie. Na ilustracji blondynka z odsłoniętymi piersiami wyciągała się bokiem na sofie, a złowieszczy cień górującego nad nią mężczyzny podsuwał do jej rozchylonych ust fajkę z opium.

Trzecia książka była zatytułowana po prostu Kurwa.

Autorem pierwszych dwóch pozycji był niejaki Sebastian Bruce. Autorka trzeciej posługiwała się pseudonimem Hrabina Szu Szu.

– Wydawnictwo „Medusa Press” – odezwał się Alfred zza zasłony tytoniowego dymu – dostarcza społeczeństwu pornografii w najczystszej postaci. Bezkompromisowej, by tak rzec. Porządnie mocne, straszliwie świńskie teksty. I zupełnie dobrze się sprzedają, o ile tylko uda mi się je przemycić przez cło. A muszę przyznać, że udaje mi się w znakomitej większości przypadków.

Pornografia? A jednak wygląda na to, że wszystko pasuje, pomyślał. Seks i przemoc. Maszerujące ręka w rękę wśród dymu. Ten obraz przepełnił go lękiem, obudził coś w nim. Opary pachniały słodko, a cisza stała się absolutna. Joe pokręcił głową, wyciągnął rękę po papierosa i uświadomił sobie, że zostawił go w popielniczce z brudnego szkła na drugim regale i zapewne już się wypalił. Wyjął paczkę z kieszeni, uwolnił z niej następnego i zapalił.

– Wiesz coś więcej? – zapytał.

Alfred spojrzał na przyjaciela i ociężałe nagle powieki opadły na stare oczy.

– Nie – odpowiedział. – Jeżeli szukasz Mike’a Longshotta, albo jeżeli zależy ci na znalezieniu Osamy bin Ladena, to jak sądzę tutaj odpowiedzi nie znajdziesz. Ale, Joe...

– Tak?

Alfred podniósł się z krzesła. W brodzie miał popiół. Podrapał jedną z żyłek na swej wyrazistej, jakby wykutej z piaskowca twarzy i ruszył powoli ku gościowi. W antykwariacie znienacka zrobiło się znacznie ciaśniej.

– Jesteś pewien, że naprawdę chcesz te odpowiedzi poznać?

2 Kathoey – specyficznie tajska forma transseksualizmu, praktykowana zwykle od najmłodszych lat życia.

Osama

Подняться наверх