Читать книгу Rozplatając warkocz papuszy - Leszek Mieszczak - Страница 10
4 lipca 1968 roku
Оглавление
Zapowiadał się piękny dzień. Czerwone niebo nad Przegibkiem utwierdzało wszystkich w przekonaniu o rychłym zbliżającym się wschodzie słońca. Od poprzedniego dnia myślałem o dzisiejszym wyjeździe. Chłodny poranek otworzył mi szeroko jeszcze rozespane oczy. Rześkie powietrze obmywało twarz prawie jak zimna woda, a myśli jak zwykle wybiegały naprzód. Stałem już przygotowany przed bramką, czekając na mojego brata i swoich rodziców. W końcu pojawili się z wypchanymi torbami. Zamykana bramka strzeliła, uderzając w drewniany słupek ogrodzenia. Znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do Bielska. Trzy kilometry, jakie trzeba było przejść na stację kolejową, nie były aż tak uciążliwe do przebycia. Ciągłe zabawy, urządzane na szybko biegi z metami do najbliższego płotu lub domu, wypełniały nam drogę do Leszczyn, gdzie znajdował się dworzec kolejowy. W końcu dotarliśmy do małej poczekalni. Było mi trochę cieplej niż na dworze, do tego miałem krótkie spodenki. Chociaż na dworze widać już było pierwsze wesoło tryskające światłem promienie budzącego się słońca, panował poranny chłód. Kasjerka otwarła okienko i na prośbę taty przygotowywała bilety, nabiła na kartonikach datę i godzinę wyjazdu, inkasując przygotowane pieniądze. Jakiś czas trwała cisza. W ten niedzielny poranek na peronie nie było żywego ducha. Byliśmy jedynymi podróżnymi oczekującymi na przyjazd pociągu. Spokój nie trwał długo, nagle zaskrzeczał megafon i zimny głos niewyspanej spikerki zapowiedział wjazd pociągu z Katowic do Zwardonia. Cała nasza rodzinka wyszła pospiesznie z poczekalni na żwirowy peron. Z ciekawością wychylałem się na tory, wyglądając na parowóz. Przypomniałem sobie omawianą na lekcji w szkole „Lokomotywę” Tuwima i rzeczywiście zobaczyłem w dali czarny punk, z którego wydobywał się dym.
– Jedzie! – krzyknąłem zachwycony.
W tym momencie tata pociągnął mnie za rękę bliżej siebie. Lokomotywa z gwizdem wtoczyła się na stację, ciągnąc za sobą kilka piętrowych wagonów, i w końcu stanęła. Po chwili siedzieliśmy już na piętrze, pełni radości, czekając, aż wagony ruszą i będziemy mogli podziwiać zza szyby zmieniający się krajobraz. Pociąg powoli zaczął się rozpędzać i pomknął przed siebie, zatrzymując się na kolejnych stacjach. Jedną z nich były Łodygowice Górne. Obaj z zaciekawieniem patrzyliśmy na dom, którego zadaszenie przypominało nam nasz własny drewniany budynek. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że przed domem stał ogromny, przystrojony podest. Umajone choinką i kwiatami drzwi świadczyły o przygotowaniach do jakiegoś święta, może wesela.
– Tato, tu będzie wesele! – krzyknąłem w stronę ojca.
– Widzę, synku.
Nie mogłem przypuszczać, że za jedenaście lat wysiądę na tej stacji w zupełnie innym charakterze. Poczułem tylko w jednej chwili napływ myśli, bardzo dziwnej i niezrozumiałej, a może niepojętej. Odrzuciłem ją szybko, choć odniosłem wrażenie, jakbym już tu był. Często miewałem takie skojarzenia i nie tylko w tym miejscu, jakby granica przyszłości otwierała się czasami nieznacznie dla mojej świadomości. Nie przywiązywałem do tego żadnego znaczenia, byłem jeszcze zbyt młody, a moje doświadczenia zbyt skromne i ograniczone, abym mógł wyłuskać z tej myślowej mozaiki głębsze wartości przydatne do rozszyfrowania napływającego komunikatu.
Żywiec przywitał nas bardzo słoneczną pogodą. Coraz większe ciepło wypełniało przestrzeń letniego poranka. Musieliśmy przejść szybko na trzeci peron, na którym stał już pociąg do Suchej. Przyczepione do lokomotywy pulmany w połowie były już zajęte. Większość pasażerów przechodziła z peronu pierwszego do tego właśnie pociągu. Od celu dzielił nas, jak mówił tata, zaledwie jeden przystanek. Sporysz, do którego zmierzaliśmy, przecinała rzeka Koszarawa. Właśnie to był cel naszego wakacyjnego wypadu. Co kilkaset metrów przegradzały ją zbudowane stopnie i zapory wodne nadające się doskonale na letnie zabawy w wodzie. Tutaj też mieszkał bliźniaczy brat mojego taty z rodziną. Właściwie był to nasz pierwszy letni tak daleki wypad nad wodę w tym roku.
Pociąg po krótkim czasie ruszył z żółtego dworca w Żywcu w stronę miasta. Przejechał nad drogą prowadzącą do rynku i wjechał na most, z którego widać było zbieg dwóch rzek: Soły i Koszarawy. Pierwszy raz widziałem obie rzeki złączone. W przeszłości, pokonując trasę do Świnnej, gdzie mieszkała moja babcia Maria, nie zwracałem takiej uwagi na krajobrazy za oknem. Zresztą, jeździliśmy wtedy niebieskimi autobusami PKS. Podróż tymi środkami komunikacji nie wpływała dobrze na moje samopoczucie. Cierpiałem na chorobę lokomocyjną, która zazwyczaj kończyła się nieprzyjemnymi sensacjami żołądkowymi i wymiotami.
Po dziesięciu minutach jazdy napis Sporysz, namalowany czarnymi literami na białym tle, przykuł uwagę moją i mojego zniecierpliwionego brata. Wysiedliśmy szybko i pierwsze kroki skierowaliśmy do murowanego kościoła na niedzielną mszę świętą. Najwyraźniej spóźniliśmy się nieco, więc okazało się, że nie można było wejść do środka. Pozostało stanąć przed wejściem do świątyni, razem z innymi spóźnialskimi. Stałem oparty o mamę i myślałem o zupełnie innych sprawach. Lustrowałem ludzi stojących obok nas, lecz gdy wszyscy zaczęli powtarzać słowa modlitwy „Ojcze nasz”, i ja dołączyłem się do reszty, recytując formułkę modlitwy, której nauczył nas sam Jezus. Już nieraz zastanawiałem się nad tymi słowami, więc nie powtarzałem ich jak papuga, bo dobrze rozumiałem ich znaczenie. Czas szybko mijał, zwłaszcza że miałem non stop nowe myśli, snułem historie, które toczyły się w mojej wyobraźni swoim życiem.
Msza powoli dobiegła końca i wreszcie mogliśmy ruszyć w stronę upragnionej rzeki. Upał zaczął doskwierać w coraz większym stopniu. Przeszliśmy przez drogę i skręciliśmy w stronę mostu na Koszarawie. Nagle zobaczyłem coś, co szybko zmieniło cel mojej letniej wycieczki i wróciło zapomnianą już sprawę z poprzedniego roku. Po prawej stronie, w zagajniku dostrzegłem cygański obóz podobny do tego w Straconce. Serce załomotało mi z podniecenia jak oszalałe, przyśpieszając tętno w moich żyłach.
– Tato, Cyganie! – krzyknąłem, pokazując rękami na zagajnik.
– Nie krzycz tak – uciszała mnie mama. – Widzimy przecież. Mają tu obóz od kilku lat.
– Jak to od kilku lat? – zapytałem i nie czekając na odpowiedź, dodałem: – A w zimie?
– W zimie też tu mieszkają – oznajmił tata ze spokojem. Jeździł tutaj do brata, odkąd ten rozpoczął w Sporyszu budowę swojego domu, często o tym opowiadał przy stole po powrocie.
Wspomnienia o znalezionej w ubiegłym roku lalce wróciły niczym bumerang. Przechowywałem ją, jak relikwię, w pudełku wraz ze swoim misiem. Jakiś czas temu mamę zdziwiło zniknięcie mojej ulubionej przytulanki, ale nie zapytała mnie otwarcie, gdzie się podziała. Teraz spoglądałem na wozy ustawione między drzewami i dzieciaki goniące między nimi w fajowej, jak się domyślałem, zabawie. Dziadek Antoni niczego się nie dowiedział, a ja już myślałem, że wszystko przepadło, że nigdy nie odnajdę właścicielki lalki i wisiorka.
– To świetnie – powiedziałem do siebie, ale tak, że wszyscy usłyszeli, co mówiłem.
– Co świetnie? – zapytał brat.
– Nic takiego... Cyganie.
Zdziwił się tylko, robiąc zdumioną minę. Na moście przystanęliśmy, spoglądając na rzekę płynącą pod nami. Miejscami wydawała się bardzo głęboka. Piękne okazy ryb podpływały bliżej lustra wody, to znów znikały w głębinach.
– Tutaj niedawno był wypadek – zaczął tata. – Jakiś chłopak skakał z mostu i tak niefortunnie, że wylądował w szpitalu.
– Przeżył? – wtrąciła mama.
– Przeżył. Widzicie tamtą zaporę? – mówił, wskazując ręką. – Tam pójdziemy.
Ja jednak spojrzałem w drugą stronę i zobaczyłem kilku małych Cyganów zabawiających się na brzegu rzeki.
– A tam będziemy mogli pójść? – zapytałem.
– W żadnym razie – zaprotestowała mama.
– Dlaczego?
– Tam są Cyganie – oświadczyła stanowczo. – Porywają małe dzieci.
– Nie jestem mały.
– Nie strasz go – sprzeciwił się tata. – Pracowałem z Cyganami w śrubiarni. Są tacy sami jak my, a nawet czasem lepsi. Mama w jednym ma rację, nie wolno oddalać się samemu od miejsca, gdzie będziemy siedzieć.
Tym ostatnim zdaniem wyraźnie skierował się do mnie.
– Dobrze, tato – odparłem, utwierdzając ojca, że zrozumiałem przestrogę i będę słuchał na tyle, na ile pozwoli mi to na realizacje swoich planów, które już powstały w mojej głowie.
Za mostem skręciliśmy w lewo i przedostaliśmy się nad zaporę. Wodospad szumiał jednostajnie, zagłuszając trochę rozmowy, jakie próbowaliśmy prowadzić. Nie byliśmy tu sami, a z każdą chwilą przybywało chętnych do słoneczno-wodnej kąpieli właśnie w tym miejscu. Nic dziwnego, dzień zapowiadał się upalnie. Słońce świeciło już wysoko i grzało coraz mocniej. Rozebrałem się i ruszyłem w stronę wody razem z tatą. Mama nadmuchała kupione w ubiegłym tygodniu koła i rzuciła w naszą stronę, prosto do rzeki, pod same nogi. Woda na razie nie była taka ciepła i pierwsze pływanie zakończyło się dla mnie bardzo szybko. Trząsłem się z zimna i wróciłem po chwili na koc, przykrywając się ręcznikiem. W zeszłym roku byliśmy nad morzem w Niechorzu, ale tamta woda wydawała się cieplejsza. Może dlatego, że pogoda, jaką mieliśmy, była wyjątkowo udana i ciepły Bałtyk sprzyjał harcom w wodzie, nawet jeśli fale były wysokie. Trzy tygodnie w małej mieścinie okazały się prawdziwym rajem na ziemi dla nas, z natury przyzwyczajonych do gór i pagórków.
– Czy jak wyschnę, będę mógł chodzić po rzece pod wodospadem? – zapytałem mamy, trzęsącym się głosem, snując już w myślach plany przedostania się pod mostem do małych Cyganów biegających w oddali po niewielkim stawie zrobionym z rzecznych kamieni.
– Jak tylko ogrzejesz się i zmienisz majtki, czemu nie. Tylko tak, żebym cię widziała – odpowiedziała głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Fajnie, mamo.
Po piętnastu minutach założyłem sandały i brodziłem już po wodzie, pomalutku oddalając się od wodospadu. Czujnie obserwowałem reakcję mamy na zwiększającą się między nami odległość. Kiedy na mnie spojrzała, machałem do niej ręką w geście uspokajającym. Brat siedział na kocu, a tata gdzieś zniknął z pola widzenia. Zataczałem coraz szersze kręgi, oddalając się od czujnego oka mamy. Zauważyłem, jak wrócił tata i chyba zaczęli grać w karty. Przybliżyłem się na kilka chwil. Mama spojrzała w moją stronę i upewniwszy się, że doskonale rozumiem jej wcześniejsze słowa, odwróciła uwagę od mojej osoby, widząc, jak inne dzieci także harcują po płytkiej, rozlanej rzece. Błyskawicznie przedostałem się pod most od lewej strony, gdzie woda ledwo się sączyła w dół koryta. Po drugiej stronie zobaczyłem cygańskie dzieci tarzające się w niewielkim zagłębieniu koryta. Były bardziej śniade ode mnie, a do tego miały ciemne czupryny. Początkowo nie zwracały na mnie uwagi, bawiąc się i śmiejąc wyłącznie do siebie. Wreszcie, po namyśle przybliżyłem się na taką odległość, że wtargnąłem na ich terytorium. Chcąc nie chcąc, zwróciły na mnie uwagę.
– Czego tu szukasz? – zapytała łamaną polszczyzną dziewczynka z czarnymi jak noc oczami wlepionymi we mnie.
Po jej słowach wszystkie dzieci obróciły się w moją stronę. Cofnąłem się o dwa kroki. Milczałem, początkowo zaskoczony nieznaczną dozą agresywności ukrytą w wypowiedzianych słowach dziewczynki. – W co się bawicie? – zapytałem nieśmiało, czekając na ich reakcję.
– A co? – chłopiec odparł zaczepnym głosem. Był chyba większy od mojego brata.
– W łapanego po wodzie – stonowała niezwłocznie dziewczynka, zamieniając pierwsze nacechowane lekko agresywnością słowa w miły, zachęcający do wspólnej zabawy głos.
– Chcesz się z nim bawić? – zaprotestował pytająco chłopiec.
– Dlaczego nie? – odparłem trochę wystraszony.
– Co ty tu robisz? – nagle usłyszałem znajomy głos taty. – Czy nie miałeś się nie oddalać od nas?
– Tak, ale... – próbowałem się tłumaczyć.
– Nie ma żadnego „ale” – przerwał moją odpowiedź. – Dobrze, że mama zaraz zauważyła twoje zniknięcie. Marsz z powrotem!
Ruszyłem z oporem w stronę wodospadu. Obróciłem się jeszcze za dziećmi. Dziewczynka, czując się solidarna ze mną, pokiwała mi ręką. Byłem zły na siebie, że dałem się tak łatwo odnaleźć. Nie zdążyłem ich zapytać, czy byli kiedyś w Straconce. Za karę musiałem w dodatku siedzieć godzinę na kocu, bez możliwości opuszczenia go. Patrzyłem w stronę wysokiego mostu, obserwując za jego konstrukcją bawiące się dzieci. Znudzony siedzeniem, porównywałem chmurki pojawiające na niebieskim niebie, szukając ukrytych w nich obrazów. Nagle szum wodospadu przerwał silny grzmot. Mama wstała z koca i rozejrzała się dookoła. Od strony Przyłękowa gromadziły się czarne, kłębiaste chmury.
– Musimy się zbierać. Idziemy do wujka Janka.
Nagle tata i brat znaleźli się w pobliżu koca, szybko pakując rozłożone rzeczy. Zaczęliśmy wypuszczać powietrze z kółek. Nad rzeką zapanował niewielki chaos i ruch. Musiałem się pożegnać z myślą o ponownym spotkaniu z Cyganami, ale miałem już punkt zaczepienia, do tego wakacje dopiero się zaczynały. Całą drogę do wujka układałem sobie nowy plan działania. Wiedziałem, że będę tak długo marudził rodzicom, aż wrócą w którąś niedzielę nad Koszarawę i znów będę miał okazję na spotkanie i może w końcu dowiem się czegoś konkretnego. Podbiegaliśmy co jakiś czas, czując nad sobą oddech burzy.