Читать книгу Rozplatając warkocz papuszy - Leszek Mieszczak - Страница 6

Hospicjum – rozrachunek z życiem

Оглавление

Znalazłem się w hospicjum. Momentami żałowałem, że wszystko mija bezpowrotnie. Czasem, ale tylko czasem, żałość zmieniała się w radość i zadowolenie. Potrzeba odkrycia następnego etapu życia, gdy obecne już się wypaliło, budziła we mnie sporo różnych emocji. Minione wydarzenia były mi tylko potrzebne, aby mimo wszystko iść do przodu. Tego, co przeminęło, nikt mi przecież nie odbierze, ani nie zmieni. Upojony tą myślą uspokajałem się wewnętrznie. Nie liczyłem też dni, jakie mi pozostały do sfinalizowania mojego układu, którego zawarcie mieściło się poza strefą materialnego świata. Pozbawiony chęci do walki przez Narodowy Fundusz Zdrowia, miałem po prostu dosyć wszystkiego. Życie i tak potoczy się dalej, ze mną czy beze mnie. Miliardy ludzkich istnień odeszły i miliardy przyjdą. Mój układ o życie dopełniał się powoli i z uporem, brnąc ciągle do przodu, do punktu ostatecznego.

Leżałem podpięty do kroplówki, patrząc w sufit, jakbym w nim spodziewał się odnaleźć cząstkę wybawienia od swojego zła, mojej ciemnej strony. Ponad nim mieściło się gwieździste, bezkresne niebo, które musiałem sobie wyobrazić. Latem często kładłem się na soczystej trawie, mierząc spojrzeniem niezbadany, odległy świat. Snułem marzenia o locie na kresy jego stworzenia, pokonując czas i przestrzeń, i własne ograniczenia myślowe. Wszystko minęło, jak za pstryknięciem palców, likwidując teraźniejszość i zastępując ją mętnym czasem przyszłym, a tak właściwie – jutrzejszym... Dziwne słowo, zwłaszcza kiedy traci swój sens. „Jak to będzie, gdy przyjdzie pora i bicie serca zacznie ustawać? Może będę się czepiał jeszcze jednego oddechu, jeszcze jednego spojrzenia, wzrokiem szukając szczegółu, który mnie zatrzyma przy życiu, wydrze z rąk śmierci fizycznej?” – Z każdą kroplą przetaczanej kroplówki czułem się lepiej. Wiedziałem, że to złudzenie, ale sprawiało mi przyjemność i dostarczało sporo nowych sił. Sięgnąłem po gazetę, ciągnąc za sobą przeźroczystą rurkę pełną płynu przedłużającego nadzieję. „Co nowego na świecie?” – Smartfon leżał na szafeczce, ale ja wolałem słowo pisane na papierze. Byłem jakby uzależniony od tych białych stron i czarnego druku. To był mój świat, miałem go w sercu. Polityka przestała mnie zajmować, nie czułem żądnej ekscytacji kolejnymi kłótniami partyjnymi. Dla mnie teraz liczył się Bóg, mój stwórca i Pan, który powołał mnie do życia, oraz jego stworzenie – człowiek, którego znaczenie dla świata niweluje wszystkie inne pomniejsze rzeczy. „Chore ambicje polityków są jak rak, który dzieli, a raczej mnoży komórki i przybiera na sile, niszcząc demokrację, lub inaczej, ubogacając w mroczną naturę lustrzane odbicie dobra. Czy coś takiego jak naród w ogóle istnieje? Wszyscy jesteśmy jednością związaną sznurem ciągnącym się od wirtualnego edenu, bez względu na rasę, wygląd, a zło prześlizgujące się między rękami Boga, rozrywa ten sznur, dzieląc na moje, nasze, a w końcu niczyje, przynosząc zniszczenie, zgliszcza i utratę wiary. W obliczu śmierci wszystko staje się mniej ważne, bo jeśli liczylibyśmy tylko na materię, która jest krucha i płynna, to przed nami jawi się pustka, a my stalibyśmy się niczym i nikim, tylko materią zmieniającą stany. Po skonsumowaniu przez robale i bakterie, dołączylibyśmy do ogniw pokarmowych tego świata”.

Nad ranem znów nadszedł ból rozrywający wnętrzności, zaciemniający mój umysł. „Czy wszystko w życiu zrobiłem dobrze?” – mędrkowałem, chociaż nie było mi do śmiechu. Chciałem uciec od cierpienia. „Jeśli wiara jest nadzieją, którą dopełnia miłość, za granicą mojego ciała odnajdę świat utracony wczoraj, zaledwie wczoraj”. – Tak dawno podjąłem decyzję, wybrałem miejsce, terminarz spotkań i przyszedłem na ten świat z myślą, która już w momencie narodzin została wymazana. Nie byłem rodzynkiem i o wszystko musiałem walczyć tymi dłońmi, na które teraz patrzyłem. „Myślenie okazuje się nie mieć już przyszłości w tym wymiarze, jednak bez przerwy myślę, jakby było mi mało. Tęsknię za bliskimi. Boję się, gdy przychodzą, nie wiedząc, jak mają się zachować, patrząc w moje gasnące oczy. Tęsknię za górami, gdzie wiatr szalejący nagina przestrzeń w przeciwległą stronę”. – Znów spojrzałem na gazetę. Odpychała moje myśli, już nie chciało mi się jej czytać. Za oknem pojaśniało. Przychodził kolejny dzień, oddalając wczorajsze chwile w niebyt. Niedawno skończyłem ostatni cykl wierszy. „Niedawno? To już miesiąc temu”. – Prawdziwe przejście, o którym kiedyś pisałem, stało się aktualne jak dziś.

Zrobiło mi się zimno. Nacisnąłem guzik sygnalizatora, czekając, aż do sali weszła pielęgniarka.

– Co się dzieje? – zapytała zatroskana.

– Jest mi zimno – odparłem. – I ten ból...

Dotknęła mojego czoła zimną dłonią i wyciągając elektroniczny termometr, przyłożyła go do skroni.

– Co my tu mamy? – szepnęła, spoglądając na wskaźnik. – Nic dziwnego, ma pan podwyższoną temperaturę. Zaraz coś poradzimy.

Zniknęła za drzwiami, ale tylko na chwilę. Wróciła z kocem i strzykawką w drugiej ręce. Podeszła do kroplówki, wprowadzając płyn do plastikowego worka, po czym zarzuciła koc na kołdrę.

– Teraz będzie lepiej, panie Bronku.

Znów zostałem sam ze swoimi myślami i narastającym bólem. Był znośny, jak wszystko w moim życiu. „Kiedy jest dobrze, nie zdajemy sobie sprawy, że to, co mamy i dostajemy, otrzymujemy tylko raz, raz jedyny i niepowtarzalny. Zło, jakie wyrządziliśmy, będzie się ciągnęło za nami jak smród”. – Pomyślałem, że szczęśliwy ten, kto wszystko naprawił. „A dobro? Dobro niweluje zło, ta anihilacja przywołuje wizję wagi, na której zawisa wszystko, co dobre, i wszystko, co złe. Nijakość jest jak szlam wylewany poza brzeg szalek unoszących nasze czyny, czyni płytkim świat, po którym płynęliśmy jak samotne łódki, poddając się nieustannej walce z własnym sumieniem. Czy była miłość, wiara i nadzieja?”.

Czy już mam spojrzeć na przebytą drogę? Czy czekać do ostatniej chwili, jak w moim wierszu:

Ja, Judasz,

Obwiązałem szyję

I przywiązaniem do życia

Zawieszam się

Na włosach brody

Sięgającej nieba.

Nie mogę zostać

I nie mogę się wrócić,

Zamarłem w bezruchu

I czekam,

Aż włos się urwie

I spadnę na zapach

Świeżej trawy.

I nie spadam

Do końca świata,

Może wszechrzeczy…

Poza, jaką przyjąłem kilka minut temu, stawała się już niewygodna. Próbowałem się obrócić. Po chwili udało mi się położyć na lewym boku. Ulga przyszła sama i radość, że nie musiałem nikogo wołać do pomocy. Bezsenność, jaka mnie nawiedzała od kilku dni, była nie do zniesienia. Z towarzyszącym jej bólem stawała się mieszanką nader trudną do strawienia.

„Więc tak wygląda kolejny dzień utargowany u Boga. Co mnie jeszcze czeka? Za chwilę pewnie zjawi się ksiądz. Sympatyczny poniekąd człowiek. Stara się nam zaszczepić wiarę w sens cierpienia, z jakim przyszło nam się zmierzyć. Człowiek w obliczu ostateczności dojrzewa zwyczajnie niczym banan. Nabiera koloru, smaku. Szkoda, że już nikt nie chce po niego sięgnąć. Zaczyna z czasem cuchnąć, jak zepsuta żywność. Z tej sytuacji tylko ZUS jest szczęśliwy, bo nie będzie ci musiał wypłacać emerytury, natomiast pieniądze składane przez lata zasilą budżet innych”. – Do mojego myślenia wkradł się wyraźnie sarkazm.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odezwał się głos w otwartych drzwiach sali.

Obróciłem lekko głowę.

– Niech będzie pochwalony kolejny dzień na chwałę Pana – szepnąłem.

– Więc mamy zdrowe podejście do życia.

– I do umierania – dodałem.

– I do umierania – powtórzył ksiądz z nieco mniejszym entuzjazmem. – Jak się dzisiaj czujemy, panie Bronku?

– Dobrze – wydobyłem z siebie westchnienie.

– Prawda czy fałsz?

Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, przybliżył się do łóżka, siadając na krześle.

– Czytałem wczoraj ostatni tomik pańskiej poezji. Jak zwykle stawia się pan w pozycji wyższej od Boga.

– Sam mnie tam postawił – szybko zripostowałem. – Wkrótce zagram z nim w szachy, o ile mnie wpuści do swojego domu.

– Dlaczego miałby nie wpuścić? – zapytał.

– Jak to Bóg, często zmienia decyzje. Raz jest pokój, raz wojna, raz jest dobrym ojcem, a raz karzącym mieczem. Tak to już jest z tym naszym Panem.

– Nie jest tak źle – zaprzeczył moim słowom. – Jego decyzji nie możemy ogarnąć, sam pan wie. Musimy zaufać Jego miłosierdziu.

– Wiem, wiem. Już to przerabiałem.

– Dzisiaj jest się na wozie, jutro pod wozem.

– Tak, jeśli założyć, że będzie jutro. Czy może mnie ksiądz zabrać na taras? Za chwilę wstanie słońce. Chciałbym je zobaczyć.

– Zapytam siostry.

– Zaraz musi ksiądz pytać – wymamrotałem, z dużą dozą wyrzutu patrząc na jego twarz, którą wykrzywił grymas.

Chwilę rozważał w swoich myślach, czy ma to zrobić, czy nie. Po wahaniu wydał z siebie głos:

– Zaraz poszukam wózka.

Po chwili siedziałem na tarasie przykryty kocem. Cudowny poranek wprawiał w zachwyt i utwierdzał, że Bóg istnieje i maczał palce przy stworzeniu świata. „Dlaczego jednak tak zepsuł człowieka? A może myśmy tak się sami zdewastowali?”. – Owe słowa mi nie pasowały do widoku roztaczającego się przed moimi oczami… Anioł musiał chyba przysiąść z zachwytu obok mnie, bo wyraźnie poczułem powiew wiatru, wszakże żaden liść na pobliskim drzewie ani nie drgnął. Było mi dobrze. Nawet ból zniknął gdzieś daleko za mną lub we mnie tylko cicho przycupnął. Może zdjęto ze mnie jarzmo, pozwalając na niewielką chwilę radości. Tarcza słoneczna powoli wyłaniała się zza górzystego pagórka porośniętego sosnowym lasem. Odetchnąłem całą piersią. Piękna, czerwono-pomarańczowa kula wychodziła z ukrycia. „Czy na tamtym świecie są takie piękne chwile? Czy ta jest tą jedyną, niepowtarzalną, która już nie wróci?”.

Ksiądz stał tuż za mną, bojąc się, co się stanie, jak siostry lub lekarz się dowiedzą. Poklepałem dłonią jego rękę zaciśniętą na ramieniu wózka. Zrozumiał mój gest, pewnie dodał mu otuchy, bo pchnął mnie na sam skraj tarasu. Widok stąd był jeszcze lepszy. Zrobiło mi się żal tego dnia, niemniej przypomniałem sobie moją rozmowę z wnukami. Mieli być dzisiaj po dwunastej. Mój plan A miał dopiero nastąpić. Cieszyłem się, zwłaszcza że pogoda, jaką zesłał mi Bóg, radowała moje serce.

– Możemy już wracać – wykrztusiłem, lekko pokasłując.

– I warto było? – zapytał ksiądz, słysząc narastający kaszel.

– Oj, warto – westchnąłem, nabierając szybko kolejny raz powietrza.

W drodze powrotnej do pokoju nikt nas nie zauważył. Wyraźnie podniesiony na duchu ksiądz odsapnął.

– Muszę zobaczyć jeszcze innych chorych – oznajmił, jakby szukając ucieczki przed kolejną moją perwersją, a może zdawał sobie sprawę, że i tak mi już nic nie zaszkodzi, ale nie chciał maczać swoich wielebnych palców w łamaniu przepisów obowiązujących w tym hospicjum.

Ledwo przeniosłem karykaturę mojego ciała na łóżko. Pomógł mi jeszcze zawiesić kroplówkę i kierując się do drzwi, wyszeptał:

– Szczęść Boże.

„Może i szczęść” – pomyślałem. – „Przyda mi się dzisiaj”.

O czternastej do sali weszło dwóch pielęgniarzy w zielonych fartuchach.

– Cześć, dziadku! – usłyszałem, jak mówią równocześnie. – Zabieramy cię. Wszystko jest gotowe.

– A pielęgniarka? – w moim głosie pobrzmiewało pytanie.

– Jest nowa, tak jak dowiedzieliśmy się wczoraj. Przynieśliśmy skierowanie na tomografię od doktora Krauza. Podróbka wygląda jak oryginał.

– Nic nie powiedziała – wtrącił Mateusz. – Jak mówiłeś, nawet nie zadzwoniła, aby potwierdzić skierowanie.

– To dobrze, chłopaki. Wózek jest na korytarzu albo w sali obok. – Mamy nosze za drzwiami, na kółkach, jak pogotowiu – pochwalił się Dawid.

– No to do dzieła – rzuciłem.

W parę sekund nosze wjechały do sali.

– Dzielne chłopaki – pochwaliłem ich operatywność, a oni, widząc uśmiech na mojej twarzy, jeszcze bardziej się rozochocili, jakby uczestniczyli w dobrej zabawie.

Z przełożeniem mojego ciała też szybko sobie poradzili. Leżałem przykryty kocem, trzymając w ręku kolejną kroplówkę. Na korytarzu natknęliśmy się na pielęgniarkę. Zatrzymała nas i jeszcze raz spojrzała na dokument skierowania.

– Doktor wczoraj mi nic nie mówił, ale skoro macie skierowanie z jego podpisem... Może zapomniał mi przekazać. – Jeszcze raz spojrzała na wykaz lekarskich zaleceń i pokiwała głową.

– Za godzinę będziemy z powrotem – oznajmienie Mateusza zawisło w powietrzu.

Patrzyła jeszcze za nami, dopóki drzwi od windy się nie zasunęły. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, aż się zakrztusiłem.

Na dworze powitało mnie słońce i przyjemny wiatr. Spojrzałem przed siebie.

– Jesteście szaleni! – wykrzyknąłem na widok prawdziwej karetki stojącej tuż przed wejściem.

– Nic specjalnego, dziadku. Wszystko da się załatwić, a miało być profesjonalnie, więc tak jest – z nutą pyszności chwalił się Mateusz.

– Karetka była w naszym serwisie do naprawy i zostaje do jutra, a my tylko ją próbujemy – wtrącił Dawid.

Chłopaki zapakowali mnie do środka i ruszyliśmy ulicami Bielska. Godziny szczytu dawały o sobie znać, wyraźnie ograniczając możliwości szybkiego przemieszczenia się w rejon ulicy Górskiej i Straconki. Koło stacji paliwowej skręcili w lewo i moim oczom ukazała się ulica, której istnienie zawsze przyprawiało mnie o dreszcz emocji. Przemierzałem ją setki razy autobusem, pieszo, na rowerze. „Pamiętam, jak powstawała, jak młode nasadzone drzewa zostały połamane przez wandali aż do samych Leszczyn, a pięknie ciągnący się Potok Straconka został zamknięty w kamienne mury niczym złoczyńca”. – Bulwary zmieniły się nie do poznania, aczkolwiek gdzieś tam w umyśle miałem zapisany obraz z mojej młodości. Serce biło mi mocno. Pokasływałem, a łzy napływały mi do oczu. Ambulans mknął i mijał rejon Partyzanta. Usłyszałem w podświadomości głos konduktorki ogłaszającej pasażerom ten przystanek. W mojej wyobraźni jej postać siedziała w obudowanym kokpicie, do którego tłoczyli się ludzie, chcąc kupić bilet. Zastanawiałem się, kiedy ten czas minął. Przy piekarni chłopcy zwolnili, jadąc za nauką jazdy. Potem stara kapliczka w stylu późnobarokowym z 1830 roku. Powstała na szlaku wiodącym do Lipnika. Kilka metrów dalej, po lewej stronie, stał jeszcze domek mojego pradziadka, Jana Chrobaka, do którego często wędrowałem po mleko kamieńcami. Wreszcie kościółek, kiedyś maleńki jednonawowy. Czytałem kronikę jego powstania, tutaj zostałem przyniesiony i ochrzczony… Jak bardzo dawno temu, nie wiedziałem. Dawno… Za młodu był wyjątkowo monumentalny, cichy, pełen modlitwy. Półmrok stworzony przez otaczające go drzewa uspokajał mnie i tworzył prawdziwą bliskość z Bogiem. Biegałem na majówki, nabożeństwa czerwcowe. Klimat ten trwał we mnie do dzisiaj. Spoglądałem na rzeźbę Madonny z Dzieciątkiem, nie wiedząc, że pochodziła z XV-XVI wieku, że była cennym dziełem przekazanym z przeszłości w moją rzeczywistość. „Co ja przekażę moim następcom?”. Oto jechałem z moimi wnukami, jakby na ostatnią wycieczkę mieszczącą się w planach, które się dopełniały we mnie i na moich oczach. „Pewnie płakałem oblany święconą wodą w dniu chrztu. A pierwsza komunia? Krótkie spodnie i poranny chłód i drżenie serca na widok Jezusa zamkniętego w małym białym opłatku”.

Kościół został za nami, tak jak stare przedszkole i remiza, i budynek Gromadzkiej Rady Narodowej. Droga wiła się dalej między domami. Jeszcze czułem wyboistość kostki, która spoczywała pod warstwą asfaltu, obijającej się o gumowe opony roweru. „Jeszcze chwila, a zobaczę stary dom, tak jak koperty z napisem: Państwo Chrobakowie, Straconka 115, powiat Bielsko-Biała, województwo Stalinogród”. Stał na swoim miejscu, tylko tabliczka na drewnianych balach zmieniła numer na 177, ulica Górska. Jak wiele wspomnień zawarło się w drewnianych ścianach: ciepło, zimno, dobro, zło. Wszystko było pełne i dosłowne, ważne i jedyne. Wszystko minęło i trwało jeszcze tylko w mojej pamięci. Dom został z tyłu jak wszystko. „Mam nadzieję, że tam wszystko istnieje naraz, bez tego wstrętnego czasu”.

Minęliśmy nieistniejącą leśniczówkę i przystanek, który kiedyś był tym ostatnim. Tutaj nawracał autobus nr 55, później jedenastka. Zapora, niegdyś wielka i pełna wody, z pływającymi dzikimi kaczkami, wydawała się mała i zasobna w wodę prawie jak większa kałuża. Droga dalej wiła się między zboczami gór, wspinając się na przełęcz Przegibek. Wreszcie zatrzymaliśmy się może około stu metrów przed parkingiem. Dawid odwrócił się w moją stronę.

– Dziadku, dojechaliśmy. – W jego głosie słychać było troskę. – Wysiadamy?

– Jasne, chłopaki. Otwierajcie drzwi i pomóżcie mi wyjść.

Szybko wyskoczyli z pojazdu. Dawid otworzyli boczne drzwi. Mateusz wszedł do środka i wydostał na zewnątrz przymocowany do ściany karetki wózek inwalidzki. Potem obaj przenieśli mnie i usadowili na nim. Świeże powietrze otwarło mi na nowo płuca, wzmacniając dawką energii cały niedotleniony organizm.

– Podwieźcie mnie do balustrady – poprosiłem.

W tym miejscu las był wyjątkowo przerzedzony i można było sięgnąć wzrokiem na przepiękną zieloną dolinę poprzetykaną ciemnymi, a czasem czerwonymi dachami domów, poszatkowanych ogrodami i drogą wijącą się między nimi. Daleko widniała dopiero co mijana wieża kościoła, a jeszcze dalej rozpościerała się cudowna panorama Bielska-Białej z jednym tylko kominem elektrociepłowni. Kiedyś sterczały dwa, niczym wieże triangulacyjne, wskazując drogę z każdego punktu miasta. Wszystko się zmieniło, jak zresztą całe moje życie razem ze światem, który otaczał szczelnie moje drogi, jakie pokonywałem na tej umiłowanej ziemi. Byłem szczęśliwy, mogąc patrzeć przed siebie i zamiast ponurych ścian hospicjum widziałem wreszcie życie. Napawałem się dumą. Przywędrowała do moich myśli zaraz potem, gdy przypomniałem sobie czas, w którym tu wiele razy przychodziłem, często przyjeżdżałem na rowerze, samochodem, pielgrzymując do tego miejsca, by zobaczyć mój mały świat, tak jak mój pradziadek Jan, dziadek Antoni, czy mój tata. Pewnego razu byliśmy w tym miejscu w trójkę jednocześnie. Czas przeszły, teraźniejszy i przyszły stanęły obok siebie, łącząc się w jednym punkcie przestrzeni. Trzymałem za ręce mojego ojca i mojego dziadka. Patrzyliśmy razem przed siebie i każdy widział coś innego. Cudownie uzupełnialiśmy się nawzajem, tak jak tego chciał stwórca, nasz Stwórca. Nie mogłem zawrócić czasu, a tak bym chciał znów stać tutaj z nimi. „A może stoją tu ze mną i z moimi wnukami, może na ich twarzach jest uśmiech szczęścia, może czekali tu na mnie od tylu lat, a ja nigdy nie miałem dla nich czasu?”. Cudowne słońce kąpało swoim światłem każde napotkane drzewo, każdy krzew, każdego człowieka. Wszystko się wypełniało zarysem prawdziwego raju, być może utraconego w pogoni za złudzeniem. Liście poddawały się pieszczotom promieni, a ludzie? Ludzie znów się spieszyli, bo jeszcze zakupy, bo jeszcze to, bo tamto. Sedno istnienia gubiło się, przepływając przez palce jak strumień zimnej górskiej wody. Nie było mi żal uciekających chwil, ostatnich spojrzeń. Jeszcze tylko ten ptak śpiewający na cześć swojej wybranki odegra swoją rolę do końca: „Jeszcze tylko kilka słów napisanych na białym papierze i słowa zastygną w moich ustach, jeszcze tylko kilkaset spojrzeń i życie znów się otworzy na nowy, nieznany mi wymiar. Czy będzie bolało? Jak przez te drzwi przejść, mój aniele? Czy kiedy zamknę oczy, zobaczę cię, jak stoisz obok mnie i wyciągasz swoją dłoń, aby mnie zaprowadzić tam, gdzie inni już na mnie czekają?”.

– Dziadku, musimy wracać – do moich uszu dobiegł miły głos wnuczusia.

– Wiem, wraca ból i kaszel. Jeszcze raz spojrzę i jedziemy. Nie naciskał więcej, stojąc tuż za mną. Wiedziałem, jak mocno przeżywa moją chorobę. Odkąd pojawili się w moim życiu, stali się promyczkiem przysłanym z góry, pozwalającym znieść wszystko, co doskwierało duszy i ciału.

– Jedziemy, chłopaki – wykrztusiłem z siebie.

Droga w dół mijała szybko. Spoglądałem na przydrożne zatoczki, szukając wspomnień coraz bardziej oddalających się i umykających w niepamięć. Znów przystanek, stary dom, ożywający jak za machnięciem różdżki, i szkoła pełna gwaru. Właśnie tu zatrzymały się moje myśli: „Jak to było?”.

Rozplatając warkocz papuszy

Подняться наверх