Читать книгу Rozplatając warkocz papuszy - Leszek Mieszczak - Страница 9
3 września
Оглавление
Obudziłem się i spojrzałem, czy ktoś ze mną jeszcze leży. Obok nie było nikogo. Zwróciłem wzrok na drugie łóżko, brat spał w najlepsze. Z kuchni dobiegał szumiący, pełen trzasków dźwięk radia. Tato słuchał jak zwykle Radia Wolna Europa, ale odbiór był bardzo słaby, ledwo można było wyłuskiwać pojedyncze, zrozumiałe wyrazy z wszechobecnego, nieznośnego dla uszu bełkotu. Obróciłem się na drugi bok i pomyślałem o małej szmacianej lalce znalezionej poprzedniego dnia. Układałem sobie w głowie plan działania, kiedy do pokoju wszedł tata.
– Wstajemy! Chłopaki, pobudka!
– To już? – z grymasem odezwał się mój brat.
– Już! – kategorycznie odpowiedział tata.
Cóż było zrobić? Niechętnie wygramoliliśmy się z ciepłych łóżek, układając pierzyny. Trochę byłem zdziwiony tak wczesnym wstawaniem. Po letnich harcach zalegałem w łóżku przed południem, aż słońce zaglądnęło do okna naszego pokoju. Teraz to była zupełnie niedogodna zmiana. Całkowicie zapomniałem, że tego dnia musiałem iść do szkoły razem ze swoim bratem. W kuchni paliło się w piecu, a ciepła, nagrzana blacha uprzyjemniała i łagodziła skutki wczesnego wstawania. Na stole stały już garnuszki ze zbożową kawą i kromki chleba z kiełbasą. Na leżance poukładane były nasze ubrania. Pewnie mama, zanim wyszła, zadbała o wszystko.
– Myć się i ubierać – nakazał stanowczo tata, nalewając ciepłej wody do miednicy, która spoczywała w drewnianym stołku, w wyciętym na nią otworze.
Z porannych czynności ta wydawała mi się najgorsza do przebrnięcia. Po jej wykonaniu senność odchodziła całkowicie w niepamięć. Ubieranie się przychodziło już z większą dozą entuzjazmu, ponieważ łączyło się z zakładaniem mundurka z kołnierzem. Czułem się wyjątkowo ważnym chłopcem. Jedzenie nie szło mi najlepiej, zresztą jak zwykle, ale zarzucenie tornistra na plecy kończyło poranne wstawanie i podnosiło rangę tegoż dnia. Brat był także gotowy.
– Pilnuj go – zwrócił się tata do niego. – Z Panem Bogiem.
– Z Panem Bogiem – prawie razem odpowiedzieliśmy, kierując się w stronę drzwi.
Na dworze było przyjemnie. Obeszliśmy dom i otwierając drewnianą furtkę, znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do szkoły. Wybrukowana kostka ciągnęła się w dół, wzdłuż przydrożnych płotów, do remizy strażackiej, za którą znajdowało się skrzyżowanie. Po lewej stronie stał uwielbiany przez nas kiosk z ekspozycją zabawek. Tego dnia jednak nie było czasu na zbaczanie z drogi. Przeszliśmy obok płotu kościoła, wchodząc na schody w stronę drzwi. Przeżegnaliśmy się święconą wodą z kamiennych naczyń, kreśląc znak krzyża i weszliśmy do przedsionka, klękając na kolana. Po odwiedzeniu Boga w jego świątyni, skierowaliśmy się już bezpośrednio w stronę szkoły.
– Wiesz, gdzie masz iść? – zapytał brat.
– Tam, gdzie byłem wczoraj! – odparłem oburzony dziwnym pytaniem.
Tutaj nasze drogi się rozchodziły. Coraz więcej dzieci napływało strumieniem, kierując się do wejścia. Spojrzałem za bratem, który spotkał kolegę i zniknął za drzwiami drugiej szkoły. Budynek, do którego wchodziłem, znajdował się po prawej stronie od bramy. Przed klasą zrobiło się krótkie spiętrzenie maluchów. Nieopisany gwar panował nad wszystkim. Mnie to pasowało. Z niektórymi uczniami przyszli jeszcze rodzice. Cały galimatias trwał do pierwszego dzwonka. Głośny sygnał uciął nagle cały rozgardiasz, zmuszając ostatnich maruderów do pospiesznego wejścia do klasy. Usiadłem razem z wczorajszym kolegą i czekałem na rozpoczęcie lekcji. Na początek pooglądaliśmy swoje tornistry i wyposażenie piórników. Nie obeszło się bez sprawdzenia, czy kałamarze były pełne. Były pełne, a włożony do nich ołówek pokazał faktyczny stan niebieskiego płynu. Nagle drzwi otwarły się ponownie i do klasy weszła nasza pani. Stała na korytarzu jeszcze parę minut temu, przyjmując swoich nowych wychowanków i żegnając niektórych gorliwych rodziców już na schodach, cały czas uśmiechając się serdecznie. Wreszcie stanęła za stolikiem i donośnym głosem przywitała, od teraz już swoje, dzieci, jak prawdziwa matka.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry – wycedziliśmy nierówno, ale miło.
Na takie przywitanie pani zareagowała serdecznym uśmiechem i już tym ujęła nas wszystkich, tych zestresowanych i tych, którym pozornie wszystko wydawało się obojętne. Rozpoczynaliśmy nowy okres w swoim życiu, a wychowawczyni zaczęła odgrywać w nim znaczącą rolę.
Trzy godziny lekcyjne przeleciały jak błyskawica. Do domu wracałem ze swoją kuzynką, Urszulą. Droga powrotna wydłużała się, zwłaszcza gdy oboje zaglądaliśmy na podwórka mijanych domów, a potem wstąpiliśmy do sklepu pana Władka. Jak zwykle naszą uwagę zwróciła półka z wyłożonymi słodyczami, a zaczepieni pytaniem sprzedawcy, wybiegliśmy na zewnątrz. Dalsza droga właściwie się już kończyła. Oboje dotarliśmy do mojego domu. U Ulki w domu nie było nikogo, więc musiała zostać u babci Emilii do czasu, aż jej tata lub mama wrócą z pracy. Tym razem przywitała nas moja mama. Miała dzisiaj trzecią zmianę, a jej słowa nasycone troską i ciekawością o pierwszy dzień w szkole zamieniały się w niekończące pytania. Nie w głowie była mi relacja z nauki. Ula coś tam zaczęła odpowiadać, lecz ja szybko skwitowałem pytanie jednym słowem:
– Dobrze. – Odstawiłem tornister i przebrałem się w stare ubranie, po czym wybiegłem na dwór. Na zewnątrz usiadłem na ławce, spoglądając na rozłożysty jawor. Po chwili dołączyła do mnie Ulka.
– Powiem ci coś, ale nikomu ani słowa – zacząłem, przykładając palec do ust. – Przysięgasz?
– Przysięgam – odparła z napięciem w głosie.
– Znalazłem wczoraj lalkę od Cyganów. Byłem w ich obozowisku naprzeciw przedszkola. Chcesz ją zobaczyć? – Spojrzałem w jej oczy.
– Pokaż – poprosiła.
– To wyjątkowa lalka – tłumaczyłem. – Ma w sobie jakąś duszę. – A jeśli przyjdą tu po nią? Wiesz, jacy są Cyganie – wyrzuciła z siebie z przestrachem w oczach.
– Nie wiem, jacy są, ale jeśli przyjdą, to im dam. Czego się boisz? Ty jej nie znalazłaś! – oburzyłem się, widząc jej trwogę. – Chcesz ją zobaczyć, czy nie?
– Chcę.
– Chodź ze mną, musimy po cichu dostać się na strych.
Na palcach przeszliśmy obok drzwi do pokoju babci, po schodach, a później po drabinie wspięliśmy się na poddasze.
– Czekaj tu, a ja wejdę do mojej kryjówki.
Wdrapałem się pod strzechę i po chwili wróciłem z lalką w dłoniach. Ulka spojrzała na nią.
– Phi, taka brzydka – skwitowała bez namysłu.
– Co ty gadasz, niczego nie widzisz? – zaprotestowałem.
– Brzydka kukła – jeszcze raz osądziła.
– Dla ciebie może kukła, ale dla kogoś była cudowna i jedyna – zaprotestowałem, nie zgadzając się z taką oceną. – W takim razie schowam ją z powrotem i więcej nic ci nie pokażę – zdecydowałem szybko.
Zeszliśmy ze strychu i od razu natknęliśmy się na babcię.
– Co tam robiliście na strychu? – zapytała, jak zwykle zaciekawiona.
– Nic – szybko odparowałem, robiąc do tego głupią minę.
– No dobra, dzieci. Uleczka, na obiad.
– Ja idę na dwór – poinformowałem spiesznie i zniknąłem za otwartymi drzwiami.
Zatrzymałem się za rogiem, nasłuchując, czy drzwi do kuchni zamknęły się całkowicie. Trzask pobudził mnie do szybkiej reakcji. Dostałem się na strych z powrotem, przenosząc skrzynkę w inne miejsce. Teraz poczułem pewność, że lalka nie dostanie się w niepowołane ręce. Szybciutko opuściłem poddasze i delikatnie otwarłem drzwi do kuchni. Mama była w drugim pokoju. Na regale za książkami miałem schowany łańcuszek z wisiorkiem. Zabrałem go do kieszeni, wydostając się równie szybko i cicho na podwórko. Usiadłem na ławce pod ścianą. Denerwowała mnie myśl, że nie mam komu opowiedzieć o swoich odczuciach i planach. „Gdzie mam szukać Cyganów, co zrobić, żeby przybliżyć się do dziewczynki, która zgubiła lalkę?” – nie znałem odpowiedzi na żadne z tak postawionych pytań.
– Aniołku mój, pomóż mi – szepnąłem. – Gdzie teraz jesteś? Masz być przy mnie.
Ledwo skończyłem, na ławce usiadł dziadek Antoni. Lubił o tej porze odpoczywać w tym miejscu. Przysunął się bliżej mnie.
– Co tam mamroczesz?
– Mówię do aniołka – odparłem bez ceregieli.
– I co, słucha cię? – zapytał z uśmiechem na ustach.
– Pewnie, że słucha, tylko nie zawsze może działać.
– A to dlaczego? – zaciekawił się dziadek, podtrzymując rozmowę.
– Ty też nie zawsze robisz to, co ci babcia mówi. Aniołek ma czasem inne zadania i do niektórych rzeczy muszę dojść sam, nawet, jeśli mi to nie wychodzi – tłumaczyłem spokojnie i wolno.
– No dobra, mądralo. Mów, o co chodzi?
– Ktoś zgubił jakąś rzecz. Ja ją znalazłem i chcę odnaleźć właściciela. Oddać zgubę.
– I co?
– I nic – wzruszyłem ramionami, patrząc na dziadka.
– Jak to nic? Co to jest? – dopytywał dalej.
– Szmaciana lalka – oznajmiłem spokojnie.
– Szmaciana lalka – westchnął dziadek Antoni. – Poważna sprawa – dodał trochę zakłopotany.
– Bardzo poważna, dziadku.
– Domyślasz się chociaż, kto mógłby być jej właścicielem?
– Cygańska dziewczynka – bez wahania odpowiedziałem, chwytając dziadka za rękę.
– Przecież w Straconce nie ma Cyganów – zdziwił się.
– Ale byli na wiosnę.
– Fakt, byli, ale gdzieś odjechali. Myślę, że tej lalki już nikt nie będzie szukał. Możesz ją sobie zatrzymać.
– Nieprawda, wiem, że ktoś za nią tęskni – zaprotestowałem, słysząc własne słowa, bardzo stanowcze, jakbym naprawdę czuł ich prawdziwość sercem.
– Jeśli tak czujesz, pewnie jest to prawdą. Nie wiem tylko, jak mam ci pomóc.
– Popytaj, gdzie oni pojechali. Ciebie wysłuchają… I nic nie mów nikomu, o co chodzi – mówiłem proszącym głosem.
– Zgoda, niech będzie to nasz sekret – przytaknął dziadek Antoni. Objął mnie lewą ręką i przytulił do siebie.
– Dzięki, dziadku. Jesteś moim przyjacielem – wyznałem i ścisnąłem dziadka, ile tylko miałem w rękach sił.
Po rozmowie rozeszliśmy się, dziadek do swoich zajęć w drewutni, a ja pomaszerowałem swoją drogą za ogrodzenie. Ledwo znalazłem się po drugiej stronie, ujrzałem Romka Kubicę i pobiegłem w jego stronę. Byłem szczęśliwy, zrzuciwszy część odpowiedzialności za znalezienie właścicielki lalki na barki swojego dziadka. Wiedziałem, że nie pozostanę z tym sam i że mam wspaniałego dziadka. Dobiegając do przyjaciela zabaw, miałem już pomysł na dobrą zabawę.
– Puszczamy statki na wyścigi? – zapytałem od razu, ciągnąc przyjaciela w stronę betonowego koryta rzeki.
Niewielki strumień szumiał wartkim nurtem. Musieliśmy zejść po schodach, aby znaleźć się na dolnej płycie rzeki. Wyszukanie statków zajęło nam tylko chwilę. Małe gałązki przyniesione przez wodę były odpowiednie do takiej zabawy. Rzucone na jej prąd, wystartowały jak błyskawice porwane przez nurt. Biegliśmy obok swoich statków, równo z szybkim nurtem strumienia, a one co jakiś czas zamieniały się miejscami. Ten wyścig przypominał mi świat i życie, które wiedliśmy. Nurt zatrzymywał raz jedną, raz drugą łódkę w sidła zatok, to znów je puszczał, aby mknęły w dal do końca swojej podróży, do mety. Podniecaliśmy się przy tej zabawie, okrzykami dopingując swoje statki, a momentami emocje tryskały z nas, jak lawa z wulkanu. Nagle statek Romka został wyrzucony na brzeg. Dla niego było już po wyścigu. Nie wolno było zepchnąć swojej łódki z powrotem. Żaden z nas nie przypuszczał nawet w najczarniejszych myślach, że właśnie taka będzie jego przyszłość. Zaledwie piętnaście lat dzieliło mojego kolegę od śmiertelnej katastrofy. Moja łódka popłynęła dalej, zmierzając do mety. Wygrałem, krzyknąłem głośno:
– Jest! – Jednak jakoś nie czułem się zwycięzcą. Zastanawiałem się, czy nie anulować tego wyścigu, zwłaszcza kiedy spojrzałem w smutne oczy kolegi, w których pojawiła się łza. Nie byłem pewny, czy w takim razie jestem właściwie zwycięzcą. Może obraz pojawiający się przed nami wybiegł w odległą przyszłość lub dotarło do mnie jakieś przesłanie, którego jeszcze nie rozumiałem. Postanowiłem nie rozpoczynać wyścigu od nowa, więc pokierowałem myśli i kroki w zupełnie inną stronę.
– Idziemy na huśtawkę? – zaproponowałem z innej beczki.
– A zagramy finką w państwa? – zapytał Romek i widząc moje potakujące kiwnięcie głową, uśmiechnął się.